piątek, 29 grudnia 2017

Cisza i nowy początek.

Oktawa Bożego Narodzenia. Codziennie rano wracamy myślą do groty, nad którą świeci gwiazda. Dzieci kotłują się w domu, my jesteśmy w trybie odpoczywania. W tle grają kolędy, od czasu do czasu wychodzimy w różnych konfiguracjach na spacery. Szalejemy w kuchni, przygotowując coś dobrego – moja zimowa oponka na brzuchu jest niezbyt dekoracyjna – hm, zacznę zrzucać kiedy indziej. Oglądamy filmy, gramy w planszówki.

W tym wszystkim jest we mnie jakaś cisza.

Urodził się. Jak dobrze.

Jak dobrze, że nie ma „po świętach”. Że dla nas święta się nie skończyły z wigilijną wyżerką, tylko trwają. Pan Bóg nadaje życiu sens. Tego nie potrafią różne zapychacze, które na chwilę dadzą przyjemność, a potem zostawiają z pustką w środku.

Gdy dzieci się kłócą, gdy boli mnie głowa, gdy dziewczyny wyleją pół butelki tranu na umytą przed chwilą podłogę w kuchni (jak na moment przed naszą Wigilią – do tej pory czuć lekki aromat ryby z cytryną), gdy wydaje się, że jest strasznie pod górkę – obok jest On. Niewidzialny, delikatny. Jest. Przytula.

Zbliża się przełom. Symboliczny. Koniec tego roku – tak dobrego dla nas. Zresztą, patrząc wstecz, który był zły? Nawet jeśli było trudno, było pięknie. Nie ma „pechowych” lat, są tylko takie, które mają nas czegoś ważnego nauczyć.

Przed nami nowe. Nowe wyzwania, nowe przedstawienia dzieci (strój aniołka i górala musze wyszykować na styczeń), nowe kombo urodzinowe (w tym roku będzie parzyście na tortach – 8,6,4,2), nowa wiosna.

Powolutku, powolutku. Razem damy radę.


A to sobie nucę ostatnio. Indianie i hobbici. Pewne rzeczy już się we mnie nie zmienią ;) Indiańska kolęda przetłumaczona na język polski, przepiękne wykonanie. I piosenka hobbitów z "Władcy Pierścieni" - świetna na ten czas końca i nowego początku. Idziemy dalej.

sobota, 23 grudnia 2017

Nad mieszkańcami krainy mroków zabłysło potężne światło...

(źródło)
Piękna ta Miriam z Dzieciątkiem, prawda?

Właśnie spotkania z Nimi Wam wszystkim życzę na nadchodzące dni.

Niech te święta będą pełne pokoju i miłości. Niech będą czasem, kiedy w tej małej buzi Dziecka zobaczymy twarz Boga.

Do Wigilii zostało już niewiele. Zaraz zmykam do kuchni działać dalej, a potem sprzątać domek. Ale tak sobie myślę, jak dobrze by było wykorzytać ten czas też na najważniejsze rzeczy. Nie mówię, że przygotowanie potraw nie jest istotne - jest bardzo ważne, zwłaszcza jeśli nie robię tego z myślą o sobie, ale o bliskich, którym sprawię przyjemność (mnie tam w sumie wszystko jedno, ile będzie ciast itd). Nie mogę się też doczekać ubierania choinki z dziećmi.

Ale chodzi mi po głowie zdanie "nie było dla nich miejsca w gospodzie". Niech będzie miejsce. Może biegnąc na ostatnie zakupy mogę spojrzeć z miłością na bezdomnego, nie myśleć o jego zapachu, ale dać mu coś dobrego do jedzenia, uśmiech i życzenia. A może zadzwonię do kogoś, kto bardzo mnie kiedyś zranił i po prostu będę mu życzyć dobrych świąt - szczerze. To nie jest moje pitolenie - tak, żeby wyłożyć piękną teorię chrześcijańskich świąt, a potem robić co innego. Zamierzam to potraktować poważnie. Wtedy te święta będą naprawdę wyjątkowe.

I takich wyjątkowych świąt Wam wszystkim życzę :) Żeby zobaczyć twarz Boga nie tylko w gipsowej figurce w szopce, ale w tych najbiedniejszych. W końcu o to w tych świętach tak naprawdę chodzi - żeby Go zobaczyć. Że jest, że nas kocha, że chce nas uratować i wyciągnąć z naszych ciemności i lęków.

Pięknych świąt!

wtorek, 19 grudnia 2017

Tup tup, coraz bliżej...

Na początku wrzucam Szustaka z groźnie brzmiącym odcinkiem "Chomikowa apokalipsa" :)) Polecam adwentowo, zwłaszcza że można sobie puścić i słuchać, a jednocześnie sprzątać, gotować czy co tam jeszcze przed śwętami chcemy zdrobić... Ja sobie "Jeszcze pięć minutek" czytam i co lepsze fragmenty podsuwam Gabrysiowi - Szustakowe przemyślenia świetne też dla dzieci. Zwłaszcza w czasie adwentu.

Przed nami robienie pierniczków (zaraz z Gabrysiem idziemy buszować w kuchni), kupowanie i ubieranie choinki (pewnie w czwartek, kiedy Krzysiek będzie miał już wolne), gotowanie (część potraw zwaliłam na mamę) i sprzątanie (aaaa! codziennie sprzatam i efektów nie widać!). Szopkę z papieru Gabryś już sam zmontował, ze zwierzątkami i w ogóle. Papierowe ozdoby na choinkę przynoszą z przedszkola Rafał z Elą. Gdzieś tam pod nosem mruczymy już kolędy, wkurzając Krzyśka (adwent jest! :)).

Niestety (stety?), jak to przed ważnymi świętami zwykle bywa, są też próby. W nocy z niedzieli na poniedziałek Gabryś obudził się z potwornym bólem ucha i przez tydzień ma siedzieć w domu, po lekarka powiedziała że ucho wygląda w środku bardzo nieciekawie :/ Tyle dobrze że młodemu humor dopisuje i dzięki temu ma dłuższą przerwę świąteczną. Rysuje sobie komiksy, robi figurki z papieru, ćwiczy celność strzałów piłką, czyta - na szczęście sam sobie wymyśla różne zajęcia i się nie nudzi. Sara chodzi za nim jak cień i naśladuje.

A przed chwilą mieliśmy telefon z przedszkola, że Ela wymiotuje - Krzysiek już po nią pojechał. Mam nadzieję, że to tylko zatrucie, a nie cholerny rotawirus. A dziś rano mówiłam wyprawiając ich do przedszkola, że do piątku jeszcze wszystko się może zdarzyć i żebyśmy sobie nie robili planów. Moje zakichane proroctwa, było siedzieć cicho...

Mieliśmy ambitny pomysł, że w piątek pójdziemy sobie sami we dwójkę do kina na nowe "Gwiezdne Wojny". Mam nadzieję, że mimo wszystko nam się uda. No ale to już zobaczymy, najwyżej sobie zrobimy randkę po śwętach. Na romantyczną kolacyjkę do miasta (sushi? kuchnia gruzińska?) też sobie chcemy wyskoczyć, trzeba tylko znaleźć chętną ofiarę do zostania z dziećmi. Ale warto stanąć na głowie i to zorganizować, bo bez takich wyjść to można zwariować.

Ok, kończę i lecę do pierniczków (Matce Kaszubce dziękuję za przepis :)). Zostawiam tekst z dzisiejszej godziny czytań z brewiarza. Te adwentowe czytania są moimi zdecydowanymi faworytami, mają w sobie coś niesamowitego, a jednocześnie bardzo prostego. To Bóg jest tym, który nas ratuje i zbawia, sami nic mądrego nie zdziałamy.

Z traktatu św. Ireneusza, biskupa, Przeciw herezjom
(księga 3, rozdz. 20, 2-3) 

Ekonomia zbawczego Wcielenia

Chlubą człowieka jest Bóg, ale odbiorcą działania Bożego, całej Jego mądrości i mocy, jest człowiek. I tak jak lekarz daje się poznać w swoim działaniu na chorego, tak też i Bóg objawia się ludziom. Dlatego św. Paweł mówi: "Bóg poddał wszystkich nieposłuszeństwu, aby wszystkim okazać swe miłosierdzie". Paweł powiedział to o człowieku, który był nieposłuszny Bogu i została mu odebrana nieśmiertelność. Ale ten sam człowiek dostąpił miłosierdzia i przez Syna Bożego, i dzięki Niemu otrzymał przybrane synostwo. 
Kiedy człowiek nie poddaje się pysze lub próżności, lecz widzi w prawdzie całe stworzenie oraz jego Stwórcę, Boga niezmiernej potęgi, który wszystkiemu daje istnienie; kiedy ten człowiek trwa w miłości Bożej, jest Mu poddany i składa Mu dzięki, to Pan udzieli mu jeszcze większej chwały i wywyższy go, upodabniając do Tego, który umarł za ludzi. 
Chrystus stał się człowiekiem "w ciele podobnym do ciała grzesznego", aby wydać wyrok potępiający na grzech i w ten sposób wyrzucić go z ciała. A przez to Chrystus wezwał człowieka do stania się Jemu podobnym i wskazał mu jako zadanie "być naśladowcą" Boga. Poddał go też Ojcowskiej władzy, aby ujrzał Boga, i dał mu moc uchwycenia Ojca. Uczynił to Ten, który jest Słowem Boga, który zamieszkał w człowieku i stał się "Synem Człowieczym", aby przysposobić człowieka do przyjęcia Boga, a Bogu dać możność zamieszkania w człowieku, stosownie do tego, co spodobało się Ojcu. 
Dlatego też "znak" naszego zbawienia, Emmanuel zrodzony z Dziewicy, został dany przez samego Pana, albowiem On sam był Tym, "który zbawił ludzi", bo sami z siebie nie mogli się zbawić. 
O tej niemocy człowieka mówi Paweł: "Jestem bowiem świadom, że we mnie, to jest w moim ciele, nie mieszka dobro". W ten sposób Apostoł dowodzi, że dobro naszego zbawienia nie pochodzi od nas, lecz od Boga. I jeszcze tak mówi: "Nieszczęsny ja człowiek! Któż mnie wyzwoli z ciała, co wiedzie ku tej śmierci?" A następnie wskazuje na Tego, który wyzwala: "Łaska Pana naszego Jezusa Chrystusa". 
To samo czytamy w proroctwie Izajasza: "Pokrzepcie ręce osłabłe, wzmocnijcie omdlałe kolana! Powiedzcie małodusznym: Odwagi! Nie bójcie się! Oto wasz Bóg, oto pomsta; odpłata Boża przychodzi, On sam przychodzi, aby was zbawić". Bo nie my sami się zbawiamy, ale Bóg nas ratuje i zbawia.

środa, 13 grudnia 2017

Księżniczka Sara.

Pamiętacie tą dziewczynkę (zapraszam do linka ;))? Wiem, że niektórzy tak :) Ja też mam w pamięci to zdjęcie, bo choć dekoracje jeszcze sprzed remontu, a ja byłam wtedy chyba wyjątkowo zmęczona, bo pisanina jakaś nieskładna, to jednak pamiętam ten moment - moja córeczka przestała być dzidziusiem. Wygląda inaczej, zachowuje się inaczej... No to teraz przeżywam to po raz drugi. Sara skończyła półtora roku. Ecco:
Księżniczka Sara
Okej, przyznaję, zdjęcie pozowane i pobawione Picasą - bo strzelone dziś rano z komórki i jakościowo słabiutkie (światła za oknem niewiele). Ale ma w sobie to coś, dzięki czemu je zapamiętam, jak tamto. Znów jesteśmy w grudniu, znów czekamy na święta, a ja mam wrażenie deja vu. Mój dzidziuś ma jakieś takie nogi długie w rajstopkach, strasznie dużo mówi i w moim mózgu coś się tłucze: "kolejne dziecko odchowane". Pewnie, z tym odchowaniem to lekka przesada, ale zmiana jest - teraz Sara będzie już tylko coraz bardziej sobą. Od jakiegoś czasu dostrzegałam te symptomy, ale teraz to już ewidentne. No i ta data, 11 grudnia - w poniedziałek nie mogłam uwierzyć, że to już 1,5 roku za nami. 

Ciekawe, jaka Sarunia będzie na przykład za dwa lata? Bo Eluśka od czasu tamtego pamietnego zdjęcia... hm, wyostrzyła się :) Zarówno jeśli chodzi o rysy, jak i charakterek. Swoją drogą dobrze było przeczytać i sobie przypomnieć, jaka była wtedy - że ubranka składała i mi pomagała, a Rafałka nie mogłam wtedy do tego zagonić. Teraz to ona strzela fochy i robi afery, gdy trzeba posprzątać, a z chłopcami nie mam tego problemu (Rafał wczoraj elegancko złozył swoje ubrania w kostkę, bez przypominania!). Sara też jest świetnym pomocnikiem. To świadczy o tym, że pewne zachowania zależą nie tyle od charakteru i wychowania dziecka, co od wieku. Ale trzeba mieć większą gromadkę dzieci, żeby to móc porównać i zauważyć. Chyba zrobię eksperyment i wrócę do tego posta za dwa lata, by podać nowe wyniki. Czy Ela stanie się uważną pięciolatką, a Sara trzyletnim jeźdźcem domowej apokalipsy? I jacy będą chłopcy?... To jak badania w Strefie 51 O.o Kosmici są wśród nas, Justyna Walczak miała świętą rację!

Póki co Sara gaduli coraz więcej. Rano mówi "mamo, oć!" (choć odbieram to raczej jak "wstawaj, do cholery!"). Gdy wkurza się, że Ela wyszła do przedszkola (i nie ma się z kim bawić), mówi: "Ela buty!" (w sensie że Ela buty ubrała i poszła). Z tymi butami to też ciekawe, bo to było jedno z pierwszych słów Eli - i teraz znowu. A chłopcy tej części garderoby chyba tak szczególnie nie poważali. Ech, kobiety... W szpilki moje oczywiście też się ubiera. I w ogromniaste kalosze Gabrysia (no, rozmiar niedługo będzie taki jak mój - skarpety już czasem ubieram młodego, gdy moje wszystkie jeszcze w nierozłożonej stercie prania, o zgrozo pasują... a kiedy te stópki takie malutkie były, że się skarpeteczki dla wcześniaków zsuwały, kiedy?!). Do zabawkowego telefonu od Mikołaja nawija między innymi: "Heloł? Papa!". Każdy napotkany na spacerze pies to wielka atrakcja: "hau!". Jest też słowo na ulubioną bajkę siostry: "Pepa!". Pokazuje, gdzie ma buzię, gdzie nos, oko, ucho... To takie najbardziej charakterystyczne odzywki ostatnio, ale generalnie to jest nawijka prawie bez przerwy. A najbardziej rozbraja mnie to, że gdy rano usypia jeszcze na jakiś czas w moim łóżku, po tym jak wyprawi rodzeństwo w świat - musi przytulić się do mojego policzka. Żadne z dzieci tak nie miało, a ona kładzie się centralnie na mojej twarzy. Słodkie to niesamowicie <3

Teraz stoi za moimi plecami i się przytula. Zaraz mnie udusi, albo uszy urwie z kolczykami. Będziemy się zbierać na spacer, a przy okazji kupimy Gabrysiowi nowe okulary do pływania, bo mu się złamały - a basen ma w piątek. Niech ma i ćwiczy, ostatnio się cieszył, że wreszcie płynął bez pomocy sprzętów. Strzałką :)

I tak to... Wigilia już za półtora tygodnia, a do mnie to totalnie nie dociera. Krótkie to czekanie w tym roku. Ale dobrze, będziemy mieć już niedługo trochę czasu dla siebie, w domu. Bez porannego wstawania w pośpiechu, bez tej gonitwy i poganiania dzieci. I pachnącej lasem choinki nie mogę się doczekać :)

Ok, spadam. Sara już ubiera buty. Zostawiam jeszcze muzykę dni ostatnich, smacznego:

czwartek, 7 grudnia 2017

Mikołaj Cudotwórca. I Miriam, w wigilię jej święta.

święty Mikołaj
Przyszedł. Zostawił prezenty dla całej czwóreczki i list z podziękowaniem za zrobione przez nich obrazki, ciasteczka i kakao :)

Lubię go. Bardziej niż z grudniowym szaleństwem, kojarzy mi się z letnimi miesiącami i włóczęgą po Beskidzie Niskim. Jego ikona była w każdej cerkwi, a i przy szlaku nieraz jego wizerunek w kamieniu czy drewnie wyzierał zza krzaków. Wspominam - ten zapach dzikiej, opustoszałej krainy. Rozgrzane zioła i las. Przejrzysta rzeka pełna otoczaków. Konie pasące się na łąkach. Zarośnięte cmentarze z nagrobkami opisanymi cyrylicą i opuszczone dawno sady. Drapieżne ptaki krążące po niebie z krzykiem. 

Tęsknię za tym. Może kolejne wakacje nie nad morzem, a w Beskidzie właśnie?

I te dwie pieśni, które pokochałam już w dzieciństwie:
Święty Mikołaju, módl się za nami.

Jutro też wyjątkowy dzień, Niepokalane Poczęcie. Szczególny dla trzech osób, Anny, Joachima i ich wyjątkowej córeczki :) Kiedyś ta pobożność maryjna wydawała mi się taka obciachowa. Teraz każde święto ku czci Miriam daje mi ogromną nadzieję i jest jak przytulenie do policzka mamy. Już to powtarzałam nie raz, ale kto Jej nie odkrył, dużo traci. Ona naprawdę działa z nieba i bardzo pomaga (a jej opieki doświadczałam szczególnie w każdej ciąży i przy każdym porodzie). Delikatnie, a jednocześnie z mocą, jak to ona. 
lubię to przedstawienie jej jako dziewczynki :) źródło
W tych ciemnych dniach (choć dziś wyjątkowo słonecznie było!), w całym przesadzonym przedświątecznym hałasie, Pan Bóg pozwala się poznawać - w ciszy i w prostych rzeczach, w łagodnym powiewie Eliasza (kurcze, gdybym nie była żoną i mamą, byłabym karmelitanką! ale nie ma co gdybać). I we wkurzających ludziach, w których wbrew logice możemy go zobaczyć i pokochać. Uwielbiam adwent.

czwartek, 30 listopada 2017

Biała radość :)

Dziś zaspaliśmy. Na wariata robiliśmy śniadanie dla dzieci, szukaliśmy ubranek, poganialiśmy się nawzajem. I jak to zwykle rano, ktoś pomarudził, ktoś zgubił czapkę, ktoś jęczał że łazienka zajęta. Na szczęście śniadanie zjedli bez fochów, bo zmęczona codziennymi w tym tygodniu utarczkami kupiłam owocowy serek Almette - tym razem kanapki zniknęły od razu. A potem wyszłam na ganek zamknąć drzwi za Krzyśkiem i starszą trójeczką... i zamarłam. Biało! Śnieg spadł!

Teraz siedzę już którąś godzinę przeszczęśliwa i nie mogę się napatrzeć. Ogarnęłam szybko co było trzeba i stwierdziłam, że dziś święto - nic nie muszę. Będę się gapić za okno i cieszyć jak dziecko. Tak bardzo doskwierała mi ta szarość za oknem i tęskniłam za wiosną - ale już mi przeszło. Jest coś takiego w tym spadającym białym puchu, że w sercu od razu budzi się spokój i dziecięca radość. Aż by się chciało już lecieć kupować choinkę, wybierać bombki, łańcuchy. Iść na sanki jak za dawnych czasów i niczym nie martwić. Przetaczać po śnieżnych zaspach w grubym kombinezonie. Cieszyć, cieszyć, cieszyć.

Boże, jak dobrze, że dałeś nam coś takiego, jak grudzień :D Jak biel śniegu, światła w oknach, jak Twoje urodziny - najpiękniejsze oprócz Paschy święto na świecie! I ten czas, kiedy jesteśmy o krok bliżej Ciebie - bo stajemy się jak dzieci, choć na chwilkę. Obyśmy z każdym Bożym Narodzeniem stawali się tacy na dłużej... a w końcu na zawsze. Przytuleni do Ciebie i pełni nadziei.

Miałam tu wrzucić jakąś zimową piosenkę ze starych czasów, ale plany planami... Znalazłam dziś w necie "Perfect" Eda Sheerana - nie słyszałam jej wcześniej. I się zakochałam :) Najpiękniejszy teledysk ever... I tak mi się jakoś kojarzy z nami, ze mną i Krzyśkiem znaczy. Muszę mu pokazać. Słucham teraz i się wzruszam.
I w temacie zimowych piosenek pozostając, przypomniały mi się słowa "Kto wie" - stary przebój De Su. Pamiętam, jak słuchałam go te kilkanaście lat temu, będąc w depresji i nie mając nadziei na nic:
Kto wie czy za rogiem 
Nie stoją Anioł z Bogiem? 
Nie obserwują zdarzeń, 
I nie spełniają marzeń...
Wtedy Bóg i anioły wydawali mi się tak odlegli i głusi na moje cierpienie i samotność bez dna. Teraz wiem, że byli wtedy przy mnie - nie za cholernym rogiem, ale tuż obok, przy mnie. I znali moją tęsknotę lepiej ode mnie. A potem powolutku... mnie oswoili. Bóg dał mi to, za czym tęskniłam. Miłość. Najpierw swoją - bo żaden człowiek tej naszej tęsknoty za miłością nie zaspokoi, tylko Bóg może zalepić tą dziurę w nas (ehem, teraz tak to sobie mądrze piszę, ale wtedy chciałam się rzucić na pierwszego lepszego faceta, żeby tylko czuć sie potrzebna, chciana - na szczęście nie dane mi było zrobić takiej głupoty). Potem dopiero - rodzinę, żebym mogła się uczyć kochać, dawać siebie, swój czas i wychodzić poza swoje potrzeby.

Zdecydowanie... nie jesteśmy sami ze swoimi problemami i smutkami. A co do piosenki (dalej ją lubię) to jedną tylko mam uwagę - "wszystko będzie tak jak trzeba" tylko z udziałem nieba. Bez Boga jest do chrzanu.

poniedziałek, 20 listopada 2017

Czego dzieci się uczą...

Poniedziałek. Dzień odpoczynku :) Mąż w pracy, dzieci w szkole i przedszkolu. Siedzimy sobie z Sarą w domku, błoga cisza (w sensie że żadnych  wrzasków i odgłosów kłótni) :) Tylko Sarunia podśpiewuje sobie w duecie ze zmywarką do naczyń. A ja właśnie zjadłam pizzę i sobie piszę przy kawce. Totalny relaks i ładowanie baterii :)

Ta piosenka zawsze poprawia mi humor i przypomina,  kim  jestem - dzikim sercem, ukrytym pod uniformem żony i  mamy:

Myśli coraz częściej uciekają mi do moich urodzin (trzydzeste drugie! wypadają w tą niedzielę, święto Chrystusa Króla :)) taki prezent z Góry), Mikołaja (listy napisane, zostawione na parapecie i zabrane za sprawą krasnoludków), adwentu i Bożego Narodzenia. Lubię ten czas, koniec roku. Mimo zimna i długich nocy - czas przytulenia i szczególnej miłości Boga do człowieka. Nawet świecidełka w sklepach i kolędy śpiewane przed rozpoczeciem adwentu przestały mnie wkurzać. Niech każdy sobie świętuje po swojemu.

I wspominam sobie. Wiem, często wspominam, tak już mam :) Tak samo często myślami wybiegam w przyszłość, zwłaszcza tą poza czasem. Ale jednocześnie umiem się cieszyć chwilą, a to najważniejsze.
Tak  cztery lata temu wyglądali chłopcy  : ) Byli w tym wieku, co teraz dziewczynki.
Po dzieciach widać, jak szybko mija czas. Tylko my ciągle piękni i młodzi ;)

Chłopcy urośli strasznie. I tacy są już... szkolni i poważniejsi jacyś. Znaczy broją tak samo i tak samo potrzebują wieczornych przytulasów i łachotania, ale no... to już nie takie maluszki. Uczą się dużo, takich już powazniejszych rzeczy. Przemycamy im dużo wiadomości z geografii, historii - bo już przyswajają i budują swoją wiedzę o świecie. I ciekawi ich to. Rafał ostatnio po przyjściu z przedszkola zapytał: "Mamo, a wiesz co to jest dwutlenek węgla?". No ja w jego wieku nie wiedziałam, a on już umiał mi wyjaśnić :) 

Gabryś się martwi, że ma zrobić w szkole prezentację o ulubionym sportowcu. A tu zonk, bo mimo że chłopcy trenują piłkę i wiedzą, kto to Lewandowski, no to jednak u nas w domu nikt sportów nie ogląda - głównie dzięki temu, że nie mamy telewizora. Nic to, pomogę mu przy prezentacji (w naszym małżeństwie to ja jestem fanką piłki, Krzysiek jej nietypowo nie trawi), choć od polskich drużyn zawsze wolałam hiszpańskie i myślę, że wybierzemy któregoś z zawodników F.C. Barcelony lub Realu Madryt... W każdym razie myślę, że gdyby prezentacja miała dotyczyć typów dawnej broni, wypraw odkrywców lub np. historii kolei, Gabrysiowi byłoby łatwiej :P

Dziewczyny to moje małe psiapsiółki. Synów mama fascynuje swą innością i starają się być jej rycerzami, córeczki za to znakomicie się w niej odnajdują i naśladują. Sara już robi to, co Ela w jej wieku. Obserwuje, siada obok. Gdy ja piję kawę, ona obok sączy kakao. Kiedy gotuję, podgląda. Pomaga rozpakowywać zmywarkę. Jeśli się ubieram i gdzieś wychodzę, ona już leci po swoje buciki i czapkę. Moja kochana asystentka :) Jeszcze trochę i jej też będę musiała malować paznokietki i smarować buzię błyszczykiem (Ela raz na jakiś czas stanowczo się tego domaga). Ostatnio jej ulubione słowo to "padło!". Gdy coś jej spada, woła: "Mama! Padło!", a gdy się pytam gdzie, czasem mówi: "Nie wiem!" :) I słodka jest w tym strasznie. A mówić jej coraz łatwiej - ma już dwanaście ząbków, przebiły się wszystkie czwórki.

Eluśka miała ostatnio pasowanie na przedszkolaka. Dostała odznakę z imieniem. Mówiła ładnie wierszyki, śpiewała piosenki z innymi dziećmi. Na początku trochę się stresowała (co można było poznać tylko po tym, że cały czas wystawiała język i się oblizywała:P), ale generalnie było ok. Teraz często chodzi po domu i śpiewa te nowe, przedszkolne piosenki ("Przedszkolaczek to jest zuch" i podobne szlagiery). W przedszkolu też ponoć nieraz umila dzieciom czas swoim śpiewem, na przykad gdy się ubierają na spacer (ona ubiera się dość szybko i i sprawnie, a potem czeka na innych). A do toalety podobno zawsze chodzi tanecznym krokiem. Coś czuję, że będziemy ją musieli zapisać na balet :P Zwłaszcza że figurę ma do tego idealną, jest szczupła i zwinna. Raczej nie jestem fanką załatwiania dzieciom zajęć po godzinach, no ale czas pokazał, że same o to proszą. Gabryś chodzi w piątki na treningi piłki nożnej, mimo że wraca przez to bardzo późno. Ale skoro chce i bardzo mu zależy - proszę bardzo. Z czasem coraz bardziej będziemy musieli naginać swój grafik do dziecięcych potrzeb i odbierać je o różnych porach z różnych miejsc... Będzie zabawa.

A na razie - listopad 2017 ma się ku końcowi. Przed nami adwent, już coraz bliżej. Nie mogę się doczekać.

Miałam nadzieję, że jestem w ciąży, ale nie. Jeszcze nie. Tego też powoli nie mogę się doczekać. Ale to Pan Bóg daje życie - w dobrym czasie.

Póki co - do czerwca będę się modlić za jakieś dzieciątko niechciane, żeby miało szansę się urodzić i godnie żyć. Dziewięć miesięcy różańca - to dobre i dla mnie. To zawsze działa w obie strony.

wtorek, 14 listopada 2017

Gaduły.

Po dość długim okresie ogólnego zdrowia (aż mi dziwnie było, że nikt nie smarka ani nie kaszle) nastąpił czas zarazy. Czyli typowo listopadowe klimaty :) Cała rodzina po kolei zmaga się z bólem gardła, latarem, kaszlem, a także - w przypadku głowy rodziny - gorączką. Ja w weekend chrypiałam jak stary gramofon, ale i tak wszystko pobiła Ela. Normalnie ma dźwięczny, dziewczęcy głosik, a w niedzielny poranek nagle odezwała się do mnie głosem Garou. Szok :)
Tak więc siedzimy sobie razem w domu. Krzysiek na L4. No, Rafałek odchorował już w zesżłym tygodniu i teraz chodzi do przedszkola. Ale cała reszta bandy świruje w domu od rana do wieczora. Budzą się oczywiście o świtaniu, bo kto by tam chciał pospać dłużej... A potem zabawa do późnego wieczoru. Hem. Niby takie zdechlaki kaszlące, a tyle energii. To się bawią w chowanego, to coś rysują, lepią z plasteliny, wylewają kakao na pół kuchni (to Ela dziś i ta część aktywności nie przypadła mi do gustu), grają w piłkę w pokoju. I gadają, gadają, gadają... 

Najpierw nawija Rafałek, korzystając z tego, że ma mnie tylko dla siebie (przy śniadaniu i kiedy go odprowadzam do przedszkola). Takie poranne rozmowy o życiu i w ogóle - ale bez jajecznicy, bo nie lubimy :P Ten sam rytuał powtarzamy, gdy go odbieram. Fajnie mieć chwilę czasu tylko we dwoje. Pogłaskać psa sąsiadów, podziwiać lecący po ciemnym niebie samolot, porozmawiać o piłce nożnej lub o tym, co było na obiad w przedszkolu.

Po powrocie do domu dopada mnie całe stado i się zaczyna. Każde woła "mamo!", każde chce ze mną poczytać lub porobić coś innego, oczywiście akurat w tej chwili, nie później. Ale w sumie to się cieszę, że chcą ze mną spędzać czas ;) Choć żeby nie zwariować i też móc ogarnąć dom oraz ugotować obiad - odsyłam ich do innych zajęć. Na przykład tak twórczych, jak rozpakowywanie zmywarki. A kiedy już wszystko mam opanowane, możemy razem poszaleć. Tańczyć, gonić się po całym domu z wrzaskiem, oglądać razem film...

Najwięcej gaduli oczywiście nasz pierworodny filozof. Czasem to się dziwię, że mu się nie nudzi, że nie chce chwilę pomilczeć. Okej, przez moment posiedzi zaczytany nad książką, ale zaraz potem przyłazi i coś mi opowiada, albo zadaje tysiąc pytań. Ale mądrze mówi jak na siedmiolatka, to fakt. Bywa że sama nie znam odpowiedzi na pytania i muszę się szybko dokształcać u wujka Googla. Albo odpowiadam i wtapiam, bo się mylę, a Gabryś lepiej się zna na danym temacie i tylko miał nadzieję, że dzięki mnie poszerzy swoją wiedzę. Well... No ale kurka nikt mi nie mówił, że decydując się na dziecko muszę stać się ekspertem w sprawach mechaniki, kosmosu, dinozaurów, budowy oraz typów okrętów i kurka nie wiadomo czego jeszcze ;)

Ela jak to Ela, mała kobietka lubiąca opowiadać o swoich przemyśleniach. Na przykład o tym, że "nie lubi duzych piesów, tylko malutkie", albo że "kazde oko jest oklągłe, wies?". O tym, że musi nakarmić swojego dzidziusia. Że chce sobie pomalować buzię błyszczykiem (dziś się pomyliła i zaczęła smarować paszczę dezodorantem - na szczęście nieużywanym :P). Jeśli nie mam akurat dla niej czasu, to albo cos broi po cichu w najbardziej oddalonej ode mnie części domu (czas usuwania skutków jest zdecydowanie zbyt długi), albo znajduje rozmówców w rodzeństwie. Od Gabrysia (i jeśli jest w domu, to też od Rafałka) się uczy.  A potem przekazuje swoją wiedzę Sarze ;) Nieraz je widzę siedzące gdzieś razem i rozmawiające przyciszonymi głosami.

No właśnie, bo Sara powolutku zaczyna mówić. Oczywiście dalej najwięcej nawija w swoim własnym języku, ale coraz częściej pojawiają się powtórzenia słów.  "To moje" , "chodź!", "am am!", "hauhau!", "Ela!"... Hmm no dużo więcej tego jest i nieraz takie mało oczywiste zwroty, ale w tym momencie jakoś nie mogę sobie przypomnieć :P W każdym razie młoda ewidentnie przyswaja sobie słówka równie szybko jak Gabryś, który też zaczynał się uczyć w wieku kilkunastu miesięcy, a gdy miał dwa latka to mówił już zdaniami. Środkowa dwójka wyrażała się za pomocą głośnych chrząknięć i wskazywania palcem, za to była bardzo aktywna fizycznie i trudno było za nimi nadążyć. Sara jak na razie jest raczej spokojna i nie trzeba za nią biegać. Może nie trzyma się przy mnie tak bardzo jak najstarszy, ale też nigdzie jej nie niesie i nie przejawia chęci zbadania tego, co jest za horyzontem, w ciągu najbliższych pięciu minut. Bawi się jakoś tak... bez świrowania. Nie muszę się o nią bać. Po zwariowanej Eluli piratce (a wcześniej zbójniku Rafałku) to naprawdę ulga :P Nasza mała dama o uważnym spojrzeniu :) Ale żeby nie było - czasem zamienia się w tyranozaura. Ten dom tak ma, ryczenie i chodzenie w przykurczonej pozycji z wrednym grymasem na twarzy to najlepsza zabawa. Każdy co jakiś czas odkrywa w sobie dinozaura.

Ok, kończę i spadam do męża pograć w planszówkę :) Trzeba korzystać z wolnego czasu.

A na koniec jeszcze raz patron dni ostatnich:

poniedziałek, 6 listopada 2017

Biba po mecie czyli o (wszystkich) świętych.

Wczoraj były imieniny naszej Eli. Wspomnienie św. Elżbiety i Zachariasza, rodziców Jana Chrzciciela. Porusza mnie bardzo, kiedy święte małżeństwa wspomina się jednego dnia. Tak jak Annę i Joachima, rodziców Miriam. Aż dziwne, że nie wiem nic o wspomnieniu Abrahama i Sary (moim skromnym zdaniem powinno być!) - nasza młodsza dziewczynka imieniny obchodzi 13 lipca, ale tak bardziej symbolicznie... W każdym razie piękne to wspólne obchodzenie, bo podkreśla ważną rzecz - że to, co tu robimy, jest bardzo istotne (czyli jeśli np. jesteśmy w małżeństwie, to powinniśmy się starać, żeby było jak najpiękniejsze, a nie zadowalać się bylejakością). No i co jeszcze ważniejsze - że tam, po drugiej stronie, nie będziemy jakimiś samotnymi wypustkami, ale że będziemy chwalić Boga razem z innymi, z bliskimi ludźmi. Wyrażenie "chwalić Boga" może brzmi poważnie, ale ja to widzę tak: będzie niezła biba, tam po mecie!

A wczoraj znalazłam piękny tekst o Zachariaszu i Elżbiecie, który świetnie oddaje to, co zawsze mnie w tych postaciach poruszało:

Cóż my wiemy o Zachariaszu? Tylko tyle, że był “kapłanem z oddziału Abiasza. Miał on żonę z rodu Aarona, a na imię było jej Elżbieta. Oboje byli sprawiedliwi wobec Boga i postępowali nienagannie według wszystkich przykazań i przepisów Pańskich. Nie mieli jednak dziecka... oboje zaś byli już posunięci w latach” (Łk 1,5-6). Można przypuszczać, że nie doczekali chwili, gdy Jezus zaczął nauczać i czynić cuda. Pytanie, czy byli chrześcijanami, wydaje się zatem pytaniem źle postawionym. A jednak oboje są tak blisko Jezusa. A jednak oboje, nie znając Go, o Nim mówią. Zachariasz w pieśni: Błogosławiony Pan, Bóg Izraela, że nawiedził lud swój... Elżbieta zaś przy powitaniu Maryi: Błogosławiony jest owoc Twojego łona.


A skądże mi to, że Matka mojego Pana przychodzi do mnie? Chciałoby się powtórzyć słowa z Listu do Hebrajczyków: “W wierze pomarli oni wszyscy, nie osiągnąwszy tego, co im przyrzeczono, lecz patrzyli na to z daleka i pozdrawiali, uznawszy siebie za gości i pielgrzymów na tej ziemi” (Hbr 11,13). Mowa o wielkich postaciach Starego Przymierza. O Mojżeszu natchniony Autor pisze: “Wytrwał, jakby na oczy widział Niewidzialnego” (Hbr 11,27). Kogo Autor nazywa Niewidzialnym? Dokładna lektura Listu odsłania głębszy sens tych słów: “Niewidzialnym” Starego Przymierza jest Jezus. Podówczas Niewidzialny, bo jeszcze na świat nie przyszedł. Ale Sprawiedliwi tamtych czasów widzieli dalej i więcej.



Widzieli - bo napełnił ich Duch Święty, co podkreśla Ewangelista. Nie omieszkał on też zanotować, że Zachariasz i Elżbieta “byli sprawiedliwi wobec Boga” (Łk 1,6). Co wynika z tych rozważań? Otóż to, że określenie “chrześcijanin” w pewnych sytuacjach staje się za ciasne, nie jest zdolne ogarnąć całego bogactwa duchowej rzeczywistości, jaką jest wiara. Dlatego wszystko to, co uznajemy za szczególne rysy portretu chrześcijanina, nie jest bynajmniej zarezerwowane tylko dla tych, którzy z imienia, z przynależności do Kościoła uważają się za chrześcijan. Nawet wiara nie jest ich wyłączną własnością. Elżbieto i Zachariaszu! Dobrze, że zobaczyliście Niewidzialnego!




A dziś piękna pogoda. Odwiedziłyśmy z Sarą Cmentarz Rakowicki i grób mojej prababci i cioci. Kocham atmosferę cmentarną w tych dniach, kiedy spadają na ziemię ostatnie liście, a wokół pełno świec i dywany kolorowych chryzantem. I moi ulubieni bywalcy Rakowic - ogromne, spasione wiewiórki, skaczące z gracją po starych grobowcach. Mimo tego, że miejsce oraz pora roku mówią o przemijaniu, to aż się coś wyrywa do życia. I staje się jasne, że śmierć to tylko taki przystanek na drodze do dalszego bycia...

W drodze powrotnej zapaliłyśmy świeczkę przy grobie ojca Joachima Badeniego (po prawej od grobu Jana Matejki, gdyby ktoś był zainteresowany). I tam zamiast się pomodlić, to w zasadzie sama poprosiłam o modlitwę. Kto jak kto, ale Joachim to hycnął do nieba, ino habit zafurczał, prosto w objęcia Miriam. Nie mam żadnych wątpliwości, oj nie... I takiego hycnięcia sobie nawzajem życzmy ;)

PS. Poszperałam, poszperałam i znalazłam: wspomnienie Sary i Abrahama - 9 października! Nie dawało mi to spokoju :) Człowiek uczy się cały czas... A znaleźć nie było łatwo. No to mamy nowy dzień do świętowania w rodzinie :)

piątek, 27 października 2017

Fotografie w mojej głowie.

Ta piosenka mi się ostatnio przypomniała. Ze sterty zapomnianych, dawno nie słuchanych płyt wyciągnęłam tą jedną i puściłam w samochodzie, gdy przebijaliśmy się przez miasto. O dziwo jeszcze działała, mimo zarysowań na powierzchni. Muzyka przeniosła mnie do roku 2011, kiedy słuchałam tej piosenki w kółko w naszym małym Wymarzonym Domku na Skotnikach. Przypomniało mi się wszystko, zapach tamtego domu i pobliskich łąk, widok malutkiego Gabrysia raczkującego po dywanie w żółtych polarkowych śpioszkach, myszy harcujące czasem w kuchni. Niecałe siedem lat temu - tak niedawno, a wydaje się, jakby w innym życiu. A to przecież początki naszej wspólnej historii, naszej własnej rodziny.

Teraz patrzę na ten sam dywan, po którym wtedy raczkował nasz synek. Dywan świeżo po czyszczeniu, więc nie widać po nim upływu lat (choć jeszcze niedawno sprawiał wrażenie takiego po kilku wojnach na plasteliny i farby). Chwilowo nikt po nim nie raczkuje. Biega za to mała dziewczynka w jasnej falbaniastej sukience i srebrnoszarych rajstopkach. Blond włoski, takie jak u tamtego małego chłopczyka sprzed lat sześciu i pół. Brązowe oczy - duże i roześmiane jak u innego chłopca, który pojawił się w naszej rodzinie już po przeprowadzce z Wymarzonego Domku do innego, większego domu, zdolnego pomieścić więcej niż jedno dziecięce łóżeczko. To kolanka Rafałka pierwsze przecierały tutejsze parkiety. 

Sarunia biega i tańczy na brązowym dywanie, a mnie przypomina się jesień sprzed dwóch lat, kiedy to inne półtoraroczne dziewczę tak samo pląsało po pokoju. Elusia była - i jest - zupełnie inna, szczuplutka, zwinna, z wijącymi się wokół głowy brązowymi kosmykami, z buzią śniadą nawet w środku zimowego sezonu, nasza domowa amazonka (o której ostatnio pani w przedszkolu powiedziała z podziwem "człowiek-guma"). Sara w porównaniu z nią przypomina pyszne ciasteczko z bitą śmietaną. Jasna cera, ciałko pełniejsze (choć jest drobna i nie da się jej nazwać grubaskiem, to jednak daleko jej do tego chudzielca, jakim nadal jest starsza siostra), ubranka leżą na niej ładnie, nie powiewając jak na tyczce. Ale dziewczęce zachowania, jakich mogę się uczyć już od trzech i pół roku (tyle już ma Ela - a gdzieś w głowie mam obraz jej buzi tuż po urodzeniu, tak jeszcze świeży przecież), te same. Podobny śmiech, płacz, mokre całusy i mocny uścisk łapek, rzucanie się w gniewie na podłogę, kiedy coś idzie nie po myśli panienki.

Patrzę na Sarę i staram się zapamiętać. To, jak biega po domu, pchając przed sobą różowy wózek dla lalek. Jak leży na dywanie przeglądając książkę i machając stópkami w powietrzu. Jak przychodzi zapłakana, żeby się przytulić. Jak marszczy nos i mruży oczy, dając buziaka. Taka jest teraz. Ale już wiem, jak szybko będzie się zmieniać w coraz większą i bardziej samodzielną dziewczynkę. Jak błyskawicznie minie czas. I ten moment teraz, kiedy w spokojny deszczowy piątek siedzimy w domu, mając dużo wolnego czasu (bo większość ważnych domowych spraw udało mi się załatwić i ogarnąć w ciągu ostatnich dni), czytając książki i wcinając bułki z pastą krewetkową - kiedyś będzie tylko wspomnieniem. Takim "o kurczę, to przecież było jakby wczoraj...". I może będę pamiętać smak i zapach dzisiejszego dnia, ale będzie mnie otaczało zupełnie inne "teraz".

Trzeba łapać to nasze "teraz" i umieć docenić. Nawet jeśli jest trudne czy niezrozumiałe, jest bezcenne. Mamy tylko to "teraz" i to właśnie tutaj możemy coś zrobić. I nie stracić tego czasu.

jeszcze się tyle stanie
jeszcze się tyle zmieni
rosną nam nowe twarze
do słońca
(sł. Waldemar Chyliński)

Twarze dzieci budzą się do świata. A nasze, moje i Krzyśka, jakieś takie mniej gładkie. Ale za to w oczach coraz więcej światła - i niech tak zostanie. W końcu młodość to stan ducha ;)

A piosenka, której słuchałam jako mała dziewczynka podczas wakacji w drewnianej chatce w Beskidzie Niskim, nabiera nowego znaczenia. Wtedy brzmiała dla mnie radością i nadzieją na nowe życie, teraz coraz wyraźniej słyszę nutę melancholii i tęsknoty... Bo i twarze kilku ludzi, którzy wtedy przy mnie byli, rozwiał czas. A moje rozdarcie między nadzieją i tęsknotą z biegiem lat będzie coraz większe, wiem.

Niemniej piękna jest.

piątek, 20 października 2017

Złote pióropusze na drzewach i ogrzewające ręce Boga.

Dziś za oknem szaro. Ale nie narzekam. Po smętnym, deszczowym wrześniu październik nas rozpieszcza. Nie sądziłam, że jeszcze będę pomykać na spacerki w sukience i sandałkach. I że przydadzą się jeszcze koszulki z krótkim rekawem. Lubię takie niespodzianki :) Do tego błekit nieba, światło barwy miodu i te bajeczne kolory na drzewach i krzewach... Ostatnie jesienne róże, wychylające łebki z ogrodów. Pięknie jest. A tak się zawsze wściekałam na Anię Shirley, która dziekowała Bogu za październik - ja go jakoś nigdy nie lubiłam. Ale faktycznie, nawet ten miesiąc potrafi być urzekający. Wystarczy trochę światła...

Za nami wyjazd ze wspólnotą nad Zalew Czorsztyński. Pogoda jak wyżej opisana, stada owiec na łąkach i błyszczące w słońcu wody zalewu. Pan Bóg to potrafi stworzyć romantyczny, randkowy klimat na spotkanie. Nie spodziewałam się, że aż tak bardzo mnie ten wyjazd poruszy i zmiękczy serce. Co by nie mówić, chyba wszyscy tak mamy, że moment wystarczy, a serce kamienieje, staje się podatne na lęki, drażliwe i myśli tylko o sobie. Dobrze je ogrzać w rękach Boga, żeby znowu stało się odważne i ufające, jak serce dziecka.

W tym tygodniu w środę wzruszałam się w szkole Gabrysia - pasowanie na uczniów :) Łez wprawdzie nie było, bo to już pełna powaga, a nie małe dzieciaczki i nawet moje oczy pilnowały, żeby obciachu nie narobić. Ale no... Poruszające, patrzeć na kolejny etap. Tyle już za nami, a tyle jeszcze przed nami. Ostatnio na wykładzie o wychowaniu dzieci usłyszałam najpiękniejsze zdanie na ten temat ever - że nie wychowujemy dzieci dla siebie, ale do wieczności. Mamy im pomóc tak żyć, żeby potem po przeżyciu swojego życia wskoczyły do nieba. Piękne, z tej perspektywy to i nocne wstawania, i strach o dzieci, i wszystkie wychowawcze troski łatwiej unieść.

Ostatnio w drodze do szkoły Gabryś zauważył tablicę z napisem "Aborcja zabija". I oczywiście zapytał, co to takiego. Fanką takich krwawych plakatów nie jestem, ale wbrew temu, co się ostatnio próbuje wmówić - dzieci na te plakaty reagują spokojnie, to raczej dorośli mają problem. Młody przestraszony nie był, raczej coraz bardziej zdziwiony, że jak to - można zabijać małe dzieci w brzuchu? Te, za które tak często się modlimy, żeby przeżyły? Wyjaśniłam mu spokojnie i bez drastycznych szczegółów o co chodzi, ale szczerze mówiąc dopiero podczas tej rozmowy dotarło do mnie tak ostro, jakim aborcja jest złem. Dorośli mogą do siebie mówić hasłami, podpierać się ideologiami i skrajnymi przykładami. Dla siedmiolatka fakt, że można zabić maluszka, jest... No, tu nie ma dyskusji.

 Rozumiem te kobiety, które się boją - strach potafi z nami robić naprawdę różne rzeczy i wpływać na decyzje. Jest koszmarnym doradcą, ale kiedy obok nie ma pomocnej dłoni, jest doradcą jedynym. Ale jak o tym myślę, to chyba jedynym powodem, dla którego tak łatwo być pro-choice, jest fakt, że te dzieci na początku swojego życia nie są różowymi usmiechniętymi bobasami. Coś, co jest czerwone i dziwnie wygląda łatwiej zabić niż takiego słodziaka. Coś, co wydaje się obce, inne. Ale kurczę, tyle się mówi o tolerancji, dlaczego tak trudno tolerować kogoś, kto jeszcze nie umie sam oddychać czy się uśmiechać - ale będzie, trzeba tylko dać mu szansę. No i tyle. Nie chcę tu nikogo namawiać ani oskarżać, bo nie o to chodzi. Po prostu strasznie mi żal tych maluchów, którym nie dane było się przytulić do mamy - bo były chore, bo nie w porę, bo ojciec był świnią. Więc nie piszcie mi proszę w komentarzach, że jesteście "za wyborem", tylko na spokojnie się nad tym wszystkim zastanówcie, albo pomódlcie. To nie panel dyskusyjny, tylko moje osobiste przemyślenia po rozmowie z synem :)

"Tym, co najbardziej niszczy pokój we współczesnym świecie, jest aborcja, ponieważ jeżeli matka może zabić swoje własne dziecko, co może powstrzymać Ciebie i mnie od zabijania się nawzajem? Najbezpieczniejszym miejscem na świecie powinno być łono matki, gdzie dziecko jest najsłabsze i najbardziej bezradne, w pełni zaufania całkowicie zdane na matkę" św. Matka Teresa

poniedziałek, 9 października 2017

Chorobowy początek października.

Powyżej nasze królewny w wersji jesienno-deszczowej i jesienno-słonecznej :) Kobiety jednak wnoszą do świata ogrom piękna. Dobrze mieć w domu równowagę i móc potykać się nie tylko o walające się wszędzie miecze, tarcze, czołgi, łuk i strzały, ale także o lalki, wózki, różdżki i inne dziewczyńskie bibeloty... No i dbać, żeby kupione podczas Pól Chwały w Niepołomicach księżniczkowe nakrycie głowy się nie zniszczyło (kiedy to piszę, przymierza je Sara, korzystając z tego, że siostra jest w przedszkolu... a teraz pcha wózek, nie przejmując się welonem opadającym na oczy).

Od ostatniego wpisu czas minął szybko i dość nieciekawie... Jakieś kombo chorobowe nam się trafiło i trwa dalej, także zmęczona już jestem i deczko niewyspana. Zaczęło się trwającą trzy dni gorączką Rafałka, potem padło na Sarę (wychodzą jej obie górne czwórki, cała jest zapuchnięta i obolała). W między czasie Rafał wydobrzał, tylko po to żeby zaraz przywlec z przedszkola jakiegoś wirusa powodującego ból gardła i mega kaszel. Wirus jak to wirus, dopadł jeszcze Gabrysia i mnie. Także efekt domina, aż dziw że na Elę nie padło (ale to pewnie kwestia czasu...). Ostatnie noce spędziłam na doglądaniu najpierw gorączkujących, a potem kaszlących dzieci. W sumie nic dziwnego, że w końcu sama padłam. Na szczęście po trudnym weekendzie już mi lepiej, mam nadzieję że się dokurujemy z chłopakami i będziemy mieć choć trochę przerwy, bez katarów i innych atrakcji.

Pod stopami mam morze zapełnionych rysunkami kartek - chłopcy wyciągnęli swoje stare prace z przedszkola i podziwiają, omawiając zastosowane techniki. Wzięło ich na wspomnienia.

A za oknem szaro, pochmurno. Z orzecha opadła już większość liści. Winorośl się zarumieniła. Jesień w pełni, jakaś zimna i nieprzyjemna tego roku. Nic dziwnego, że choroby szaleją...

Zastanawiałam się dziś rano, czy można grzeszyć nieumiarkowaniem w czytaniu. Bo skoro da się jedzeniem i piciem... Hmm jeśli tak, to mam przekichane :) Inna sprawa, że umiarkowanie w czymkolwiek przychodzi mi z trudem. Kiepska sprawa.


Żeby nie dać się jesiennej szarości, robię jedno tiramisu za drugim (ubijanie puszystej białej masy uspokaja, podobnie jak moczenie biszkoptów w kawie). I słucham latynoskich rytmów, niekiedy tańcząc z dzieciakami na dywanie z pasją Greka Zorby. Choć czasem melancholia bierze górę i w domu rozbrzmiewają nuty Starego Dobrego Małżeństwa.

Nasze błękitne oddechy,
nasze źródlane oczy
jeszcze nie tknięte szronem przerażenia.
Nasza czułość
delikatna jak nalot pyłku na śliwkach,
czysta i krucha jak płatek lodu,
naiwna jak psiak...

piątek, 29 września 2017

Sushi i aniołowie.

Dziś święto archaniołów. Imieniny chłopców :) Prezent już kupiony, pojechałam dziś z Sarunią do miasta po "Statek Widmo" z Cobi. Duże pudło, nie mieściło mi się w wózku :P Ale nie jest tak łatwo wepchnąć do pudełka cały pokiereszowany i opleciony wodorostami okręt wraz z załogą, złożoną ze świecących szkieletów i piratów. I oczywiście skrzynię pełną skarbów.

Kiedy pomyślę o obecności aniołów wśród nas, robi mi się lżej. Zwłaszcza strach o dzieci jakiś mniejszy, kiedy polecam je opiece archaniołów i aniołów stróżów. Dobrze, że Pan Bóg w swojej miłości ich nam dał do pomocy. Szkoda tylko, że tak rzadko z niej korzystamy.

Patrzę na tą ikonę i marzy mi się już trzeci wojownik w domu do kompletu ;) Ale luz, Pan Bóg przewidzi i jeśli będzie chciał, to nam da Michasia (lub Anię... też tak macie, że myślicie czasem o swoich dzieciach, które może będziecie mieć, ale jeszcze nie macie?) w swoim czasie. Na razie mam wolne i odpoczywam od ciąży i karmienia. Dawno nie byłam tak niezależna, aż mi z tym dziwnie.

W związku z powyższym testuję różne nowe rzeczy, które w stanie odmiennym nie są wskazane, a przy karmieniu też jakoś nie bardzo mi podchodziły... Na przykład sushi. Broniłam się przed japońskimi przysmakami długo i skutecznie (w ogóle Daleki Wschód jakoś mnie nie pociąga, ku rozpaczy Krzyśka, który uwielbia klimaty chińskie i japońskie, nawet kończył studia w tym temacie). Aż tu nagle BĘC. Wzięło mnie. Ostatnio ciężko mi przejść obojętnie obok pudełeczka z kawałkami ryby i czegoś tam, owiniętymi w ryż i wodorosty. Tak więc dziś na przykład podczas obiadu gapiłam się na kolorowy klocek rybno-ryżowy (na który niegdyś nawet bym nie spojrzała) i mruczałam sobie "dziękuję Ci, Panie Boże, za to sushi, które mogę spożywać" ;) W zasadzie to nawet dobrze, teraz jest duża potrzeba ewangelizacji w Azji, więc może mnie Bóg w ten sposób do czegoś przygotowuje, zmieniając delikatnie moje upodobania :P Kto to wie, gdzie skończymy... Już mnie chyba nic nie zdziwi. I to własnie jest piękne - że z Nim wszystko jest możliwe.

W zasadzie to lubię takie momenty, kiedy nagle przekonuję się do czegoś, co wcześniej mi się nie podobało. I nie chodzi mi tylko o kulinaria czy przyzwyczajenia, ale też (a nawet bardziej) o relacje z ludźmi. Fajnie jest nagle dostrzec wartościowego człowieka w kimś, kto do tej pory składał się w moich oczach głównie z wad i wkurzającego sposobu mówienia. Żeby było zabawniej, właśnie z takimi ludźmi, których na poczatku nie trawiłam, dogaduję się potem najlepiej. Dobrym tego przykładem jest na przykład mój mąż :) Miłość od pierwszego wejrzenia? A gdzie tam! No ale od trzeciego czy czwartego już tak.

Tak więc nawet różowy kawałek ryby owiniętej w sklejony ryż i ciemnozielone glony może skłaniać do myślenia o Bogu i miłości do człowieka... To już chyba nałóg, wszędzie szukać śladów nieba. Ale dziś jest to jak najbardziej wskazane. Może w ciszy usłyszymy kroki aniołów.

Święty Michale Archaniele, broń nas w walce; przeciw niegodziwości i zasadzkom złego ducha bądź naszą obroną. Niech go Bóg pogromić raczy, pokornie o to prosimy; a Ty, Wodzu niebieskich zastępów, szatana i inne duchy złe, które na zgubę dusz ludzkich po tym świecie krążą, mocą Bożą strąć do piekła. Amen.
*
Boże, Ty spośród wszystkich Aniołów wybrałeś Archanioła Gabriela na zwiastuna tajemnicy Twojego Wcielenia; spraw łaskawie, abyśmy wspominając jego imię na ziemi, doznali jego opieki z Nieba. Który żyjesz i królujesz na wieki wieków. Amen.
*
Panie Boże, racz zesłać nam na pomoc świętego Rafała Archanioła; ponieważ, jak wierzymy, przebywa on zawsze w obecności Twego majestatu, niech przedstawia Tobie nasze prośby i wyjedna nam Twoje błogosławieństwo. Przez Chrystusa, Pana naszego. Amen.

sobota, 23 września 2017

Kap, kap. O cierpieniu i nadziei w jesienny dzień.

Od kilku dni pada prawie nieprzerwanie. Szaro, zimno, patrzymy na falujące od zacinającego deszczu kałuże. Mokra polska jesień.

Chłopcy przesiedzieli tydzień w domu z zaczerwienionymi gardłami. Sara zachwycona, że miała towarzystwa. Ela dzielnie wstawała rano sama, by w strugach deszczu wędrować z tatą do przedszkola. Po wyprawieniu starszej córki zakopywałam się z powrotem pod kołdrą, marząc żeby pozostała trójca dała mi jeszcze pospać. Jakoś mniej sił ostatnio mam, chyba kryzys jesienny. Trochę szokująca ta zmiana, jeszcze niedawno było tak jasno i ciepło, a teraz...

Do tego smutne wiadomości codziennie w mediach, tu zamach, tu trzęsienie ziemi, tu huragan. Ciężko nie myśleć o cierpieniu niewinnych osób, nawet jeśli ich nie znam, bo żyją gdzieś daleko.

Szukając ciekawych książek w necie wypatrzyłam ostatnio tą:
Więcej o książeczce TUTAJ. Jutro albo pojutrze pójdę odebrać moją w księgarni, już zamówiłam. Urzekła mnie dziewczynka, patrząca z okładki jakoś tak... poruszająco, w głąb serca. Przypomniała mi się "Dziewczyna w czerwonym płaszczyku"  Ligockiej, którą czytałam jeszcze w liceum i bardzo zapadła mi w pamięci. A tutaj pięciolatka, która straciła podczas wojny mamę i dom. 

Patrzę na dziecko z okładki i wiem, że muszę przeczytać tą  książkę moim dzieciom. Tak wiele czasu minęło od tych tragicznych wydarzeń, a w pewnym sensie... tak niewiele. Przecież moja babcia też była taką małą, przestraszoną dziewczynką, tylko że straciła swojego tatę - zabrali go Niemcy i już nigdy nie oddali. Zginął w obozie pracy, bardzo daleko od domu... Jego żona czekała na niego całe swoje długie życie, wierząc, że jednak jakoś przeżył, że wróci.  Nie wrócił. Teraz są już razem w niebie.  A  moja babcia jest tutaj, cieszy się kolejnymi prawnukami. Ale myślę, że kiedy przyjdzie czas - nie będzie końca radości ze spotkania z jej mężem i rodzicami, tam u Pana Boga.

Chciałabym, żeby moje dzieci znały te historie, żeby pamiętały. Żeby były przygotowane, że życie czasem nagle zamienia się w dolinę łez. Ale też że w tym smutku zawsze jest nadzieja. Bo w naszym cierpieniu jest z nami Bóg i jego to boli tak samo (którego rodzica nie boli nieszczęście dzieci?). A tam po drugiej stronie łez już nie będzie. I pewnie się dowiemy, dlaczego tak musiało się tu ułożyć wiele rzeczy... Że miały może sens, którego tutaj nie umieliśmy dostrzec.

No i jeszcze o jednym pomyślałam. Niech dzieciaki docenią, ile dostały od życia. Żyją spokojnie, mają kochających rodziców, dom, siebie. Niczego im nie brakuje. Ale łatwo zapatrzyć się w kolorowe reklamy i chcieć coraz więcej i więcej. Nieraz kupujemy im nowe zabawki, którymi chwilę się pobawią i zaraz rzucają w kąt, marząc już o następnych (zachowanie typowe dla większości ludzi naszych czasów). I zamiast się na to godzić, chciałabym im pokazać, że to nie jest tak, że wszystko im się należy. Że trzeba być wdzięcznym za to, co się ma. I w razie czego być gotowym tym podzielić. Bo może się czasem zdarzyć tak, że nagle traci się wszystko. Tak jak straciła wszystko ta mała dziewczynka z okładki. I nawet herbatę musiała pić z nie swojego kubeczka.

wtorek, 12 września 2017

O tym co u nas i jak myknęliśmy w góry.

Dziś od rana leje i siedzimy z Sarą w domu. Wczoraj posprzątałyśmy po weekendowym szaleństwie, więc dziś możemy sobie siedzieć na dywanie obłożone książkami, pić zieloną herbatkę z opuncją i generalnie - odpoczywać. Ostanio znów było ciepło i słonecznie, ciągle gdzieś spacerowałyśmy, coś załatwiałyśmy, także fajnie tak sobie nic nie robić przez jeden dzień.

Nie wiem, jak w pozostałych częściach Polski, ale u nas tego roku pogoda naprawdę udana i niewiele było momentów, w których deszcz zmuszał do siedzenia w czterech ścianach. Tak sobie wspominam i widzę, ile kilometrów zrobiłam odkąd przyszła wiosna. A mam nadzieję na jeszcze, zanim spadną śniegi. Bo spacer po mrozie to jednak średnia przyjemność, a w ośnieżone góry też mnie jakoś nie ciągnie (że niby narty? brr, w życiu!). Ja lubię ciepło i zieloność, sezon zimowy to jednak połykane jeszcze bardziej niż dotychczas książki i kubek czegoś ciepłego. I czekanie na wiosnę i pierwsze krokusy...

Póki co do śniegów i krokusów daleko, kasztany spadają nam na głowy z trzaskiem. I topole gubią swoje pożółkłe liście. Ale reszta przyrody jeszcze się trzyma - niby zaraz przyjdzie jesień, ale można się jeszcze nacieszyć zielenią drzew i zapachem traw. Końcówka lata. Słuchamy jeszcze tych samych piosenek, które umilały nam podróż nad morze. Codziennie oglądam zdjęcia z wyprawy i grzeję się wspomnieniami. Dzieci też wspominają. Wspólne wycieczki jednoczą rodzinę, podobnie jak modlitwa.

Właśnie w niedzielę mieliśmy kolejny wspólny wypad, tym razem w pobliskie góry. Podjechaliśmy do Myślenic i stamtąd poszliśmy zielonym szlakiem na górę Chełm. Mieliśmy dojść aż do schroniska na Kudłaczach, ale dzieciaki nie dały rady, a i pogoda zaczęła się psuć, nie ryzykowaliśy. Niemniej bardzo fajnie było przejść po linowym moście nad Rabą, by potem zanurzyć się w cieniu drzew. Taka niepozorna górka, rzut beretem od nas, a tak przyjemnie się szło. Krzysiek niósł Sarę, od czasu do czasu pozwalając jej przejść trochę samodzielnie. Starsze dzieci dzielnie wspinały się po korzeniach i kamieniach (momentami było bardzo stromo), zbierały szyszki, liście i gałęzie. Mnie udało się znaleźć i podzielić między nich ostatnie maliny i jeżyny. Bardzo podobały mi się ukryte w leśnej głuszy stare drewniane chaty, które mijaliśmy w pewnej chwili. Czy ktoś tam jeszcze mieszka? Tak bardzo chciałabym ukryć się na jakiś czas w takim domku... Kiedyś tyle dobrych chwil przeżyłam właśnie w takich miejscach, brakuje mi tego. No nic to. Na szczycie wdrapaliśmy się na wieżę widokową. Chłopcy przełamali strach i wspięli się sami, Elę pod koniec musiałam nieść, ale zeszła sama. A potem zjedlismy wypasiony obiad w karczmie przy wyciągu. Sara zajadała ze mną żurek i pierogi ze szpinakiem, a reszta towarzystwa frytki i kurczaka w panierce (spróbowałam, niech się KFC i wszystkie Maki chowają). Dawno mi tak nic nie smakowało, polecam ;) A potem, gonieni przez ciemne chmury, zeszliśy na dół, zahaczając jeszcze o plac zabaw. Cóż, mam nadzieję na jeszcze jeden taki wypad w tym sezonie, może się uda. Pięknie było :)

I co poza tym, już za dwa tygodnie imieniny chłopców, obiecałam że im kupię duży model klocków Cobi, statek widmo. Strasznie im się spodobał i obiecali się nim dzielić :) I chociaż jesteśmy fanami Lego, to jednak muszę przyznać, że niektóre modele i rozwiązania Cobi są ciekawsze. A cena niższa ;)

No dopsz, młoda protestuje, trzeba ją położyć spać i zrobić obiad. Dziś łazanki (my z Krzyśkiem  je uwielbiamy, a dzieci nie znoszą - no ale zjedzą w przedszkolu/szkole, więc mogę poszaleć). Kapusta na mnie czeka, ciao :)

czwartek, 7 września 2017

Pierwsze dni szkoły i przedszkola.

Czwartek. Już czwarty dzień budzimy się, kiedy za oknem jeszcze ciemno. Ja znoszę to najłatwiej, bo dzięki łaskawości Sary jeszcze odsypiam, gdy wyprawię trójcę z tatą za drzwi. Młoda potrafi dospać nawet do 10. Tak więc jestem w szoku i z trudem się przestawiam na nowy rozkład dnia. Dawno już nie byłam tak wyspana :P No i kiedy już wstanę, to nie wiem, co robić z nową wolnością. 

Tylko jedno dziecko w domu do ogarnięcia, w dodatku takie już chodzące. Gdybym nie miała kolejnych kiedyś tam w planie, poszukałabym sobie pracy, coby z nudów nie zwariować :P A tak to traktuję to jako czas oddechu i ogarnięcia rzeczy nieogarniętych. Hmm... może zrobię to prawko?

Szkoda tylko, że za oknem tak szaro i smętnie. Choć prognozy mówią, że ma się poprawić - temperatura odczuwalna w weekend nawet do 30 stopni, jak mówi meteo.pl. No, mam nadzieję...

Dzieci zadowolone. Gabryś co prawda już zaliczył pierwsze przeziębienie i do szkoły poszedł dopiero w środę (w weekend mało zawału nie dostałam, bo nagle dostał takich duszności, że Krzysiek z nim pojechał na nocny dyżur - po zastrzyku na szczęście przeszło od razu i już się nie powtórzyło; nie mam pojęcia co to było, ale muszę z nim skoczyć do pulmonologa, tak dla spokoju). W zasadzie powinnam go przytrzymać w domu dłużej dla pewności, ale błagał że chce iść, więc lekko jeszcze kaszlącego wysłałam. Niech się cieszy swoimi kolegami (głównie dzieciaki znane z przedszkola) i nową ławką oraz miejscem w szatni. No i boiskiem do gry w piłkę :)

Rafał dumny, że jest przedszkolnym starszakiem. Dzieci te same, pani też, więc tu żadnym większych rewolucji nie ma, ani okazji do zmartwień. Tyle że sala ta na górze, dla większych dzieci, także tego... Morale rosną :)

O Elulę martwiłam się najbardziej, ale tu ulga. Trochę tam co prawda popłakała, gdy zobaczyła, że inne dzieci ryczą ;) Ale generalnie zadowolona i samodzielna, rano ubiera się i je bez fochów, mimo że zwykle o tej porze jeszcze głęboko spała. Podekscytowana, że jeździ razem z braćmi. Cieszy się towarzystwem nowych kolegów i koleżanek, opowiada po powrocie, jak było i co robiła. Na szczęście mimo przedszkolnej drzemki ze swoim różowym smokiem wawelskim (maskotką :)) wieczorem zasypia bez problemów. No ale tyle ma atrakcji i zajęć w ciągu dnia, że nic dziwnego, że potem jest zmęczona. Odważna z niej dziewczyna, a ja  mam cichą nadzieję, że w przedszkolu trochę się wyciszy i niektóre szalone pomysły jej wywietrzeją z głowy (w ostatnim tygodniu wakacji zaserwowała mi takie atrakcje jak np. lizanie kostki wyciągniętej z kibla - a mówiłam Krzyśkowi, że kostka to nie jest dobry pomysł przy maluchach). Cóż, nadzieja umiera ostatnia.

Sarunia też rozłąkę z rodzeństwem znosi lepiej niż myślałam (pamiętam, jak w tej sytuacji zachowywała się Ela i jak było mi ciężko przez cały wrzesień, bo w złości ciągle coś psociła i była na NIE). Trudno mi tu oceniać, bo bunt dwulatka jeszcze przed nami, ale może się okazać, że po prostu ma spokojniejszy charakter niż siostra. Jest pogodna jak zawsze i nawet zadowolona, że ma mnie tylko dla siebie. Chodzi już szybko i sprawnie, je baaardzo dużo (och, marzy mi się nauka czystości i pożegnanie z pieluchami, ale na to jeszcze za wcześnie...). I bardzo dużo mówi. To znaczy nie żeby jakieś konkretne słówka mówiła, choć się stara powtarzać. Ale jak na takiego maluszka opanowała duża liczbę głosek i zabawnie jest patrzeć, jak nawija po swojemu do zabawkowego telefonu (podpatrzyła to u Eli), popychając wolną łapką wózek z plastikowym dzidziusiem.

Ok kończę i lecę oddać książki do biblioteki i odebrać rzeczy od krawca. Spacer z Sarenką w wózku, bez patrzenia gdzie biegają chłopcy i wołania Eluli, żeby szła przy mnie - normalnie rozpusta :P Tęsknię już za wakacjami i szaleństwem z dziećmi, dniem wypełnionym po brzegi zajęciami z nimi, ale taki czas wyciszenia też mi się przyda.

czwartek, 31 sierpnia 2017

Ostatni dzień sierpnia.


Już za półtorej godziny zacznie się wrzesień. Na samą myśl o tym cierpnie mi skóra, tak jakby w jednej chwili ciepła noc za oknem miała zamienić się w jakąś lodowatą zawieruchę z opadającymi liśćmi w tle. Ale na szczęście to tylko moja prywatna obawa przed jesienią, prognozy póki co jeszcze letnie...

Powinnam już spać, tak jak wszyscy w domu (chomika nie licząc), ale chyba i tak nie zasnę... Siedzę przed kompem i oglądam piękne memy na wrodzinie.pl Lubię takie uspakajające, dające do myślenia. Tak więc siedzę sobie i myślę, choć za nie tak wiele godzin muszę wstać i lecieć do przychodni, żeby zarejestrować dwójkę dzieci (Gabryś kaszel, Ela jakaś wysypka). To znaczy mam nadzieję, że dwójkę i że rano się nie okaże, że jednak muszę lecieć ze wszystkimi, bo przez noc coś się wydarzy. Cóż, jestem gotowa na (prawie) wszystko. A teraz mam chwilę na zawias. Ostatnio jakoś mało takich... Tyle dobrze że upały wróciły i znów mam siłę, by ogarniać stadko (a zamiast dużego obiadu i małego deseru podać mały obiad i dużą porcję lodów). Ale w myślach - kołowrotek: plany, plany, plany...

Przed nami spotkania organizacyjne w szkole i przedszkolu. Melancholijnie mi. Te wrześniowe początki, spotkania po wakacjach... Małe radości, mimo przemijającego lata i coraz dłuższych wieczorów.  Nowe plecaki, piórniki... Gadżety z "Gwiezdnych Wojen" dla chłopców i "Krainy Lodu" dla Eli (Elza i Anna wygrały ze świnką Peppą). Podekscytowane dzieci. My przerażeni wizją wczesnego wstawania, znowu. Damy radę?

Sara dziś znów mnie zadziwiła, śmigając na dwóch nóżkach po domu. Jeszcze trochę i nauczy się biegać... Ela za to cały dzień spędziła nosząc na głowie żółty kask rowerowy, prezent od cioci. Nakrycie głowy idealnie dopasowane do biało-czerwonej falbaniastej sukienki. Do tego jaskrawożółty flakonik do robienia baniek mydlanych i ciężko było Eli nie zauważyć na podwórku.

Chłopcy - piłka, książki, rechot przy oglądaniu "Poszukiwaczy zaginionej wioski", potem zgodne "mamooo, chcemy arbuza". Gabryś ulepił mi medalion z plasteliny, Rafał przyszedł się przytulić i wyżalić (gdy coś mu nie pasowało podczas zabawy na podwórku).

A ja siedziałam sobie na białym plastikowym krzesełku, łypiąc na bawiące się dzieci znad książki Elizabeth Gaskell  "Północ i Południe" (zachwyciła mnie i nie mogłam się oderwać). Nad głową miałam liście orzecha o jeszcze żywej, zielonej barwie. Jeszcze wyżej błękit nieba, bez chmurki. Mimo kończących się wakacji, trwało jeszcze lato.

To był dobry dzień.

środa, 23 sierpnia 2017

Osiągnięcia Saruni i powiew jesieni.

Dwa tygodnie minęły od ostatniego wpisu. Jak ten czas leci ;)

Ano leci, leci i niezwykle owocny był dla naszej najmłodszej kruszynki, która nauczyła się chodzić! Teraz porusza się jak zombie, z wyciągniętymi przed siebie łapkami - ale idzie! No i druga ważna dla niej - i dla mnie - sprawa... odstawiłam ją od piersi. W przeciwieństwie do pozostałych ssaków trochę się buntowała (no, Rafałek też z tego co pamiętam, ale krócej) i przez tydzień nie dawała nam spać w nocy. Nie tyle o mleczko chodziło, bo pić nie chciała, ale o przytulanie. Cierpliwie odkładaliśmy ją jednak do jej łóżeczka i teraz już ładnie przesypia noce u siebie. A ja mam nadzieję się wreszcie wyspać :) Wyprzytulać się możemy za dnia, w nocy chcę spać... I być trochę bardziej niezależna od małego szkraba, móc gdzieś wyjść na dłużej... Wypić piwo na spontanie, te sprawy :P

Tak więc trochę zmian u nas, bo z mlecznego raczkującego berbecia zrobiła się wyprostowana duża dziewuszka, zasiadająca z nami razem do posiłków (a apetyt ma że hooo hooo! więcej je od Eli).

My chwilowo w takim babskim gronie właśnie, bo chłopaki wypoczywają u dziadków. A że Krzysiek wraca ostatnio późno do domu, więc jest klimat lejdis... Nawet kupiłam kobietkom drugi wózek dla lalek, żeby mogły sobie razem spacerki robić. Teraz chodzą po domu z wózeczkami i wożą swoje dzidziusie - a ja mam chwilę dla siebie (tiaaa... na relaks typu zrobienie obiadu czy zapakowanie zmywarki... no ale jest!). 

Kupiłam im też nowe ładne bluzeczki, bo ze starych trochę wyrosły. Takie z długimi rękawami... Bo po pięknym czasie upałów 30-stopniowych nastąpiło ochłodzenie. I co tu dużo mówić, zapachniało jesienią. Nie chcę zrzędzić, ale wizja zbliżającej się najbardziej dla mnie dołującej pory roku tradycyjnie mnie nie zachwyca. Do tego stresuję się już rozpoczynającym się niedługo rokiem szkolnym. Tym, że wyprawki do końca trzeba skompletować, dzieciaki będą musiały wstawać wcześnie, a my jeszcze wcześniej (o nieludzkich porach). I że noce będą coraz dłuższe... Po takim pięknym lecie, wspaniałych wakacjach - smutno.

Ale muszę się zmobilizować i szukać pozytywów... Żeby samej siebie smętnymi wizjami nie osłabiać, no i najbliższych dołem nie zarazić. Zwłaszcza dzieci. Niech się cieszą, że zaczynają nowe etapy w życiu. Gabryś - pierwszoklasista, Rafałek - najstarszy przedszkolak (zerówki nie licząc), Ela - świeżo upieczony przedszkolak, no i Sara - beniaminek nagle sam w domu, bez rodzeństwa. Będzie się działo...

I ja, próbująca jak zwykle to wszystko ogarnąć, z różnym skutkiem. W chłodzie, wśród spadających liści... Czekająca na nową wiosnę i nowe lato. Kiedyś przyjdą... A wraz z nimi, mam nadzieję, nasz remont ostateczny, czyli rozbudowa strychu. Jak dobrze pójdzie, to w przyszłym roku na górze powstaną (albo zaczną powstawać) trzy pokoje i łazienka. Ale wszystko zależy od urzędów (sprawy papierkowe) i ekipy (za którą dopiero będziemy się rozglądać).

Tak czy inaczej, mamy nowe cele i nowe wyzwania. Jak zwykle - nie będzie nudno... :)

Pan Bóg nas jakoś przez to wszystko przeprowadzi.

czwartek, 10 sierpnia 2017

Tam i z powrotem.

Wróciliśmy... Wypoczęci. Pogoda dopisała, kiedy tylko zjawiliśmy się na północy, zaczęły się ciepłe i słoneczne dni. Nie spodziewałam się aż takiego słońca i wzięłam całą masę ubrań dla dzieci na raczej deszczową aurę... Z kolei sukienek i innych letnich ubranek było niewiele, na szczęście kiedy je wyprałam, to szybko schły na wietrze. Lubię takie rozczarowania ;)

Odwiedziliśmy Warszawę (piękny Wilanów <3), Frombork (port, katedra, planetarium i pobliskie obserwatorium), Gdańsk (akurat był Jarmark Dominikański, dzikie tłumy i piękne rzeczy na straganach), no i naszą ukochaną plażę z miękkim, jasnym piaskiem.

Kiedy zamykam oczy, widzę morze... Jeszcze słyszę szum fal. Czuję zapach sosnowych rozgrzanych igieł. Wrzosy rozkwitające między krzakami borówek - bajeczne fiolety w zieleni. Staram się pamiętać jak najdłużej. Żeby mieć w sobie ten spokój i siłę. Było tak pięknie, jak nawet nie śmiałam marzyć. Droga dobra i bezpieczna, dzieciaki grzeczne, pełno wspaniałych ludzi, dzięki którym było jeszcze fajniej. W domku obok znajomi z piątką dzieci (nie umawialiśmy się i było trochę zdziwienia :) a potem wspólne zabawy dzieciaków i nasze wspólne grillowanie). Kilka uliczek dalej koleżanka Gabrysia z przedszkola. I jeszcze wiele innych osób, z którymi staraliśmy się spotkać, a i tak nie ze wszystkimi się udało. Najbardziej mi żal, że nie byliśmy u Matki Kaszubki - obiecuję, że następnym razem się poprawimy!

W bezkresie morza i potędze gór jest coś urzekającego, coś co pięknie mówi o Bogu... Mogłabym stać i patrzeć na nie bez końca. Kiedyś tak będzie, póki co - koniec zawsze nadchodzi. Żal było wyjeżdżać. Morze pożegnało nas wymarzoną pogodą dnia ostatniego. A ja pomimo smutku miałam w sercu dużo wdzięczności za dobry wypoczynek. I nadziei, że jeszcze wiele takich wspólnych wypadów przed nami.

A teraz jestem znowu w naszym domku w upalnym Krakowie. Jest inaczej, niż dwa tygodnie temu. Bateryjki naładowane, możemy jechać dalej :)