czwartek, 29 września 2016

O aniołach, chorobach i książkach czyli koniec września.

Dziś dzień archaniołów. Czyli biba u nas :) Czekam, kiedy Rafałek wróci z przedszkola, to chłopaki dostaną imieninowe prezenty. 

A tutaj fajny tekst o aniołach. Dobrze, że są... Ich obecność dodaje otuchy. I dobrze wiedzieć, że choć niewidzialni, to są obok i walczą o nas. I są tak totalnie przezroczyści, żeby nie zasłaniać sobą Boga. A ich imiona, jak to ujął bodajże Jakimowicz, są komplementami szybującymi w stronę Najwyższego. To dobry wzór dla nas.

Co poza tym... Gabryś dalej w domu. Z głupiego przeziębienia się zrobiło zapalenie płuc, jak nigdy. Antybiotyk i długie siedzenie w domu. Teraz niby może wychodzić na małe spacery, ale dalej kaszle więc mam trochę schiza, żeby znowu nie wróciło. Pff...

Pogoda taka,  że prawie wszyscy albo wychodzą z przeziębienia, albo chorują, albo właśnie zaczynają się źle czuć :P Mnie też zmogło na parę dni i dziś wprawdzie katar wreszcie sobie poszedł, ale za to sił brakuje na wszystko. Dawno nie czułam takiej niechęci, patrząc na górę wypranych ubrań, które trzeba było ułożyć do szafek. Do tego odkurzanie (święto lasu, jeśli tylko raz dziennie), mycie zalanej kawą podłogi, sprzątanie okruchów, resztek jedzenia, zmienianie pieluch i inne urocze czynności, które normalnie mnie nie drażnią, ale dziś jestem bliska wybuchu. Upierdliwe to wszystko i tyle, mam ochotę wziąć sobie L4 od rodziny i wyjechać na Hawaje.

W te dni przymusowego tkwienia w domu ratują mnie książki. Właśnie kończę ostatnią część "Świata Dysku" Pratchetta - "Para w ruch". I żal mi, że więcej nie będzie... Autor zmarł w zeszłym roku. Większość jego książek przeczytałam po kilka razy.

Czeka na mnie kupiony na promocji album "Blondynka na Orinoko" Beaty Pawlikowskiej. Wolę czytać Cejrowskiego, ale zawsze to lekkie opowieści i piękne zdjęcia Ameryki Południowej. Czytając robi się cieplej.

I wczoraj kupiłam "Jak w niebie" Marca Levy'ego. Za cholerę nie wiem, co to, ale czasem kupuję w ciemno, bo mnie coś tknie. Najwyżej będzie do wyrzucenia :P

Choć jedyne książki, jakie byłabym w stanie wyrzucić bez wyrzutów sumienia na śmietnik, to "powieści" Katarzyny Michalak. W dodatku drukowane tak, że nie mogą się przydać nawet jako papier toaletowy.

Apropos czytania jeszcze, chciałam polecić fajną stronkę, bloga właściwie. Choć mam wrażenie, że to więcej niż blog. Dla mnie osobiście to inspiracja i źródło spokoju i piękna. Rodzina (i)lustrowana. Urzekło mnie to, że małżonkowie po wielu latach małżeństwa, mając ósemkę dzieci, mogą pisać razem tak, jak gdyby niedawno się poznali i dopiero odkrywali. Rozumiem ich, ale fajnie czytać też coś takiego u innych.

Ok dzieci wzywają, trza mi kończyć. Koła w ruch...

środa, 21 września 2016

Pewnego dnia, gdzieś na osiedlowym skwerku...

Nie pamiętam już, który to był rok. 2006? Naprawdę nie wiem. Na pewno przed 2007, bo nie znałam jeszcze wtedy Krzyśka. To był jeszcze ten czas, kiedy byłam samotna, zakompleksiona i sfrustrowana. I bardzo bałam się ludzi, a jeśli już musiałam się z kimś spotkać, to niewiele się odzywałam (teraz to nadrabiam swoim cholernym gadulstwem :P).

W każdym razie byłam u jakiś znajomych mojej przyjaciółki Alnilam - tej, z którą kiedyś wspólnie pisałam bloga Myśli Ze Szlaku, starzy bywalcy jeszcze pamiętają. Był tam też staruszek chyba po dziewięćdziesiątce, zakonnik. Dominikanin. Siedział w fotelu, twarz przypominała dobrodusznego mi żółwika (teraz jak oglądam Kung Fu Pandę to mistrz żółw z pierwszej części, jak znalazł...). I chociaż bałam się i czułam się skrępowana, to było w nim coś oswajającego, dobrego. Poszliśmy nawet we trójkę na powolny spacerek dookoła osiedlowego skwerku. I chociaż teoretycznie to my opiekowałyśmy się nim, wychodziło jakby na odwrót. To on na ten czas zajął się nami. I nawet kiedy jakieś chłystki zaczęło się z nas podśmiewać, że zamiast z chłopakami chodzimy ze starszym panem, to on to jakimś cudem zauważył i zmienił kurs, żebyśmy nie musiały obok nich przechodzić. Pamiętam, że lubił Tolkiena (na ten temat mogłam rozmawiać wtedy mimo lęku, zakochana po uszy we Frodzie ;)). Mówił z ogromnym szacunkiem o Galadriel i porównywał ją do Matki Bożej. A Lothlorien do Częstochowy. Dziś widzę, że to wyjątkowo trafne porównanie.

Potem już się nie spotkaliśmy. Ja z czasem dowiedziałam się, kto to był. A w 2010 usłyszałam, że przeszedł na drugi brzeg. Niedawno dowiedziałam się, że kilka minut przed śmiercią w duchu posłuszeństwa poprosił swojego przełożonego o zgodę na odejście. A zaraz potem odszedł do Boga. Niektóre przejścia są takie płynne, naturalne...

Tak naprawdę poznaję go bliżej dopiero teraz. Obawiam się, że jak już będę też po drugiej stronie, to nasza rozmowa będzie dłuższa. Ale to jedna z tych osób, z którymi mam zamiar siedzieć pod gwiazdami przy ognisku (no plisss, nie wyobrażam sobie innego nieba), pić coś niedozwolonego i gadać. Jak Józek Tischner czy Jan Paweł II. Carmen Hernandez. Franciszek Macharski (czuję, że jego nie namówię na coś niedozwolonego). Jerzy Popiełuszko. Moja ciocia Magdalena, która oficjalnie świętą nie zostanie, ale wystarczy, że ja wiem, że nią jest. I że to między innymi dzięki niej mogłam się zakochać w Panu Bogu, a nie olać go i iść w inną stronę.

Właśnie niedawno przeczytałam książkę ""Kobieta. Boska tejemnica" ojca Badeniego. Cud, miód i orzeszki, polecam bardzo! Tak pięknie o kobietach to pisał chyba tylko Jan Paweł II. Niby już czuję się wartościowa i piękna jako kobieta, nie muszę non stop udowadniać, że nie jestem gorsza od faceta. Ale jednak w tej książce było coś, po czym poczułam się naprawdę wyjątkowa. Przez tą książkę Bóg może powiedzieć każdej dziewczynie, jaka jest ważna i niepowtarzalna.

Niedługo potem z ciekawości sięgnęłam po inna książkę o kobietach, w dodatku pisaną przez kobietę - "Kobiety w Biblii. Nowy Testament" E.Adamiak. Lubię rozkminy nad Pismem Świętym i fascynują mnie pojawiające się tam postaci kobiece, ale ta książka bardzo mnie rozczarowała. To tak dla kontrastu z Badenim. Tam - zachwyt nad kobietą. Tu - udowadnianie (nieudolnie prowadzone), że kobieta w zasadzie nie jest taka zła, nie jest gorsza od faceta. Taka pseudofeministyczna gadka pełna kompleksów. Dawno czegoś takiego nie czytałam. Dałam do spróbowana Krzyśkowi i też się zdziwił, że takie "błyskotliwe" wnioski można wyciągnąć z Biblii.

Wychodzi na to, że moimi ulubionymi feministkami są Jan Paweł II i ojciec Joachim Badeni. Charming...

Whatever, teraz czytam "Uwierzcie w koniec świata" Badeniego, piękne i mocne. Też polecam. O Paruzji. Myśl o Paruzji (że kiedyś będzie i że jest pewna) zawsze napełniała mnie spokojem i nadzieją. Teraz też czytam i oddycham spokojniej, choć na okładce jest ostrzeżenie, że ta książka nie uspokaja. Może ja jakaś dziwna jestem? Ale dobrze, że kiedyś pan Jezus przyjdzie na zawsze i skończy się ta cała walka. Opis końca świata w Narni z jednej strony jest dla mnie smutny, a z drugiej daje ogromną radość - zwłaszcza ten opis świata po drugiej stronie drzwi. Tu będzie podobnie, tylko jeszcze piękniej. Nieraz wyobrażam sobie, że jestem już tam i biegnę razem z bliskimi po kwiecistej łące ile sił w nogach (to bieganie to będzie dla mnie - astmatyczki - też atrakcja!) w stronę Boga. Tęsknię za niebem jak cholera. Ale nie tylko ja. Ostatnio przy wieczornej modlitwie Rafałek często pyta: "Mamoooo, kiedy my już pójdziemy do nieba? Ja nie wytrzymam..." Rozumiem go (a jeśli chodzi o teksty Rafałka, to ostatnio rozwalił mnie w tramwaju pytając na cały głos i patrząc na mnie z zachwytem: "Mamooo, prawda, że jesteś piękna?". No nie zaprzeczyłam :)). W dzieciach jest jakaś naturalna tęsknota za tym, co dobre. Pamiętam że też ją miałam jako dziecko.

No i w temacie książek jeszcze na koniec polecam tą, która ma - jak dla mnie - najpiękniejszą okładkę na świecie. Ciemne niebo pełne gwiazd, widziane z takiej perspektywy, jakby się leżało na łące, są nawet  źdźbła traw. Rewelacja. "Zobaczyć Boga".

I jeszcze kilka innych na półce czeka w kolejce... Czytam za zmianę z ulubionymi przygodówkami. Dobrze mieć przeładowaną biblioteczkę w domu.

piątek, 16 września 2016

Czym podbić mamę. O tym, jak dobrze być razem.

Nooo... Mija kolejny tydzień września i ten był o wiele przyjemniejszy od poprzedniego. A teraz napiszę dlaczego i wrażliwych proszę o trzymanie przy sobie soli trzeźwiących. Zaczęło się od tego,  że w poprzedni weekend Rafałek bawiąc się po eucharystii pod kościołem w berka przewrócił się na buzię i wyglądał jak w jakimś filmie grozy. Połowa twarzy zalana krwią, młody ryczy, przemywanie rozległej (ale niegroźnej) rany do przyjemnych nie należało. Dobrze, że już przywykłam do takich widoków i nie straciłam zimnej krwi, tylko zaprowadziłam go do łazienki i umyłam, a potem w domu opatrzyłam. Musiało go bardzo boleć, no ale Rafałek to Rafałek... Następnego dnia, kiedy zapytałam, jak się czuje, rzucił dziarsko: "Oj tam, już czuję, jak mi niektóre rany zniknęły!". Hmm...  Co tam, że czoło i policzek całe w strupach :) 

(tak dla kontrastu: nieco wcześniej jego starszy brat przeżywał pół dnia, że został ugryziony w rękę przez konika polnego i wzburzony pokazywał wszystkim niewidoczną ranę... no cóż, chłopcy różni są i tyle)

Tym sposobem w poniedziałek do przedszkola poszedł tylko Gabryś, a ja zostałam w domu z pozostałą trójką. Szczerze - była to mega ulga :) Ela zachwycona, ja też. Bawiliśmy się razem, czytaliśmy książki, potem miałam czas dla siebie (i domu), a oni wariowali razem i było znowu wesoło. We wtorek już Rafałek poszedł do przedszkola, ale w środę wieczorem Gabrysia gdzieś przewiało na całego, bo teraz kaszle jak gruźlik. Drugą część tygodnia byliśmy więc znowu w powiększonym, choć innym składzie.

A teraz się zastanawiam, czy jestem uzależniona od dużej ilości dzieci, skoro taką przyjemność mi sprawia przebywanie z nimi? I to cały czas? I czy to normalne, że już mam przygotowane imiona dla ewentualnego przyszłego synka i córeczki? I że gdybym ich miała nie mieć, to bardzo bym z tego powodu cierpiała?

Jednocześnie nie mam zamiaru zamienić się w taką żonę jak na starych obrazkach amerykańskich, w różowym fartuszku (i papilotach?), z jeszcze ciepłym ciastem w rękach, w lśniącej kuchni. Mam zamiar zostać sobą. I już kombinuję, jak urwać się do kina na trzecią część "Bridget Jones" - dla odmiany sama lub z przyjaciółką (zwykle chodzimy z Krzyśkiem, ale czasem trzeba zaszaleć).

Ale jednak to fajnie być mamą i odkrywać coraz bardziej, jak się to lubi. I jak dobrze być z własnymi dziećmi. A  żeby miały nas z Krzyśkiem czasem tylko dla siebie, to przy byle okazji robimy wypady takie tylko z jednym dzieckiem. Nawet zakupy są wtedy czymś wyjątkowym i okazją do ciekawych rozmów, trochę innych niż te w większym gronie. No lubię to wszystko i już. Najbardziej w ciągu dnia mnie wzruszają: śmiech Sary, buziaczki Eli, uściski Rafałka i teksty Gabrysia w stylu "Jesteś najlepszą mamusią na świecie!". Każdy ma coś innego, czym podbija moje (i tak dawno podbite) serce.

A poza tym co... Dzień za dniem mija błyskawicznie. Ja staram się nie dawać przedjesiennej depresji (mniej światła i spadające liście automatycznie budzą we mnie uczucie smutku) i szukam pozytywów, których w sumie nie brakuje. W wolnych chwilach czytam "W pogoni za rozumiem" i chichoczę jak nastolatka (którą byłam, gdy o Bridget czytałam po raz pierwszy i robiło mi się gorąco na widok Colina Firtha w filmie), ku zdziwieniu Gabrysia, który dopytuje, z czego się śmieję. Ale tego na razie nie mogę mu wyjawić. Może za kilkanaście lat :P I piję litrami karmelową zbożówkę z mlekiem (razem z Rafałkiem i Elą, Gabryś jak tata prosi o wodę). I cieszę z tego, co nam Pan Bóg daje. A daje dużo.

niedziela, 11 września 2016

Na wrześniową nutę.

Jeśli myślałam, że będę mieć więcej czasu, gdy chłopcy pójdą do przedszkola, to byłam w błędzie... Półtora tygodnia zleciało jak z bicza strzelił. Pewnie ani się obejrzę, a zrobi się zima.

Póki co mamy piękną końcówkę lata. Dziś upał był taki, że dopiero po południu wyszliśmy na spacer. Na lody. Mimozy kwitną i pachną jak złoty miód, świerszcze grają w trawach. Będzie mi brakować tych zapachów i odgłosów, kiedy wszystko zrobi się szare i gołe. I cieeeepłaaaaa...

Co poza tym. Zalałam sobie laptopa herbatą z sokiem malinowym (uroczo się kleił) i teraz piszę na jakimś starym sprzęcie, który nie zawsze chce działać (np. czasem nie mogę pisać komentarzy pod tekstem). Laptop czeka na naprawę. Ale w sumie to dobrze, że go nie ma, bo czasu na kawkę przed kompem też brak. 

Ela bardzo przeżywa brak chłopców w tygodniu i potrafi wymyślać takie numery, że muszę na nią uważać. Już więcej wolnego czasu miałam w wakacje, kiedy bawili się wszyscy razem, a ja mogłam siedzieć obok i czytać książkę. Teraz muszę czytać Eli, albo wymyślać jakieś zabawy ciągle. Kurcze, jak sobie radzą mamy jedynaków? Masakra jakaś. Coś mi się wydaje, że za rok Ela wypruje do przedszkola równie ochoczo jak Rafałek. W sumie to mogłabym ją puścić już teraz, ale... moim zdaniem miejsce takich maluchów jest jeszcze w domu. Na integrację przyjdzie czas (całe życie...). A dzieciństwo i domowe ciepełko jest bezcenne.

Pod poprzednim tekstem pojawiło się pytanie, czy nie schizowałam się, że czteroletnie dziecko się zacina. Hmm... no, nie. Nie dlatego że mam jakąś olewkę, tylko dlatego, że podobny etap miał wcześniej Gabryś. Próbował powiedzieć tyle rzeczy na raz, że z wrażenia się jąkał. Po jakimś czasie mu samo przeszło. A ja się cieszyłam, że zamiast fundować mu traumę i ganiać po lekarzach, poczekałam cierpliwie. Pewnie że się martwię kiedy komuś się coś dzieje, ale czasem zamiast panikować lepiej obserwować i czekać (oczywiście nie zawsze :P). Rafałek na wiosnę zacinał się straszliwie, bo też próbował opowiadać różne historie i brakowało mu słów, albo chciał powiedzieć wszystko na raz. Wystarczyło kilka miesięcy i sam zaskoczył, jak mówić bez jąkania. A co do wyraźnego mówienia, to za jakiś czas wrócimy do wizyt u logopedy, bo dzieci je lubią :) Bardzo pomogły Gabrysiowi, więc teraz czas na młodszego. A panią mamy bardzo fajną ,z dobrym i spokojnym podejściem do dzieci. Też bez żadnego ciśnienia, że dziecko ma od razu mówić wszystko idealnie.

Sara dziś skończyła trzy miesiące. Śliczna z niej niebieskooka kluseczka :)) Właśnie mamrocze coś w łóżku i pewnie zaraz będę musiała do niej iść. Generalnie jest bardzo spokojna i pogodna. I mogę z nią zrobić to, co z żadnym dzieckiem do tej pory się nie udawało - po nakarmieniu odłożyć do łóżeczka i zająć się innymi rzeczami. Zasypia zazwyczaj sama. No niesamowite normalnie, chyba czuje że musi się czasem zająć sobą, bo inaczej nie ogarnę :P Nie to, co poprzednie trzy wyjce. A najbardziej zapadł mi w pamięć Rafałek, może dlatego, że dopiero się uczyłam robić wszystko jedną ręką, bo musiałam się zająć dwójką. Przy Eli jakoś nie było to już takie trudne. Teraz to już w ogóle pikuś. Szkoda tylko, że się tego nie wie, kiedy się ma jedno czy dwójkę, że potem jest łatwiej. Można się przestraszyć i przegapić okazję do lajtowego rodzicielstwa, nie poszerzając rodziny.

Dobra kończę, bo mi ciepło i nawet mi się pisać nie chce... Tylko chciałam dać znać niektórym, że żyję. Chociaż coraz bardziej mi melancholijnie, kiedy patrzę na opadające liście (cholerne bezwstydne topole...).

Zostaje cieszyć się resztką lata. A potem grzać tym ciepłem, które generujemy w domu pełnym dzieci i drobiazgów. Swoją drogą po ostatnich zmianach i remontach domek wygląda naprawę fajnie. Jest jasno i kolorowo. Warto było czekać :)