środa, 28 września 2011

Mały cud :)

Późny wieczór. Mogłabym napisać o tym, jak bardzo wyprowadzili mnie z równowagi w zeszłym tygodniu rodzice moi i Krzyśka (czytaj: mama i teściowa). Albo o tym, że po kolei jesteśmy chorzy i kichamy.

Ale napiszę o tym, co widziałam wczoraj. I co sprawiło, że wszystko inne stało się mało ważne :)

Byłam na usg. Zobaczyłam nasze drugie dziecko, mierzące już około 6-7cm. Najbardziej ucieszył mnie widok bijącego serduszka. I zaraz później - ruchy dziecka :D To jest moment, który pamięta się chyba najbardziej. Pamiętam, jak na widok podrygów Gabrysia dostałam niekontrolowanej głupawki ze szczęścia. Tym razem było podobnie. Nie mogłam się napatrzeć na małe fikające nóżki, rączki, które głaskały się po buzi i małą twarz, która co chwilę się zabawnie wykrzywiała od ziewania ;) Normalnie po czymś takim to się ma wyszczerz do wieczora :D W dodatku wyraźnie już było widać paluszki, pępowinę, no kurczę wszystko. Co mnie uderzyło, to fakt, że w sumie mimo niewielkiego rozmiaru to dziecko już jest tak bardzo... dziecięce. Gestami, ruchami nie różniło się za bardzo od Gabrysia. Fasolka już nie jest fasolką, tylko małym dzieciaczkiem. Znaczy wcześniej też była, ale teraz jest to ewidentne.

Cóż, aż chce się pozdrowić z tego miejsca wszystkich zwolenników aborcji i tych, którzy uważają, że dziecko nie jest dzieckiem przed urodzeniem. Zastanawiam się, gdzie podziali oczy i mózgi. Może zaczęliby ich używać...

Ten widok daje mi siłę na kolejne dni i tygodnie - do następnego usg. To jak widzenia z ukochana osobą raz na miesiąc ;) Już czuję, że kocham to dziecko tak bardzo, jak Gabrysia. Za drugim razem jest jakoś łatwiej.

Poza tym czwarty miesiąc już za pasem. Mam nadzieję, że poczuję się lepiej.

No i przeprowadzka coraz bliżej.

A w tle już jesień. Znowu będę czekać tyle czasu na kolejne lato... Ale opadające liście i taka złota pogoda dobrze pasują do mojego nastroju i typowego dla ciąży oderwania od rzeczywistości i wyciszenia. Jakoś zawsze o tej porze roku myślę, że teraz Frodo i Sam wyruszali na wyprawę... A to z kolei przywołuje wspomnienia sprzed dziesięciu lat. Dużo się zmieniło.

Ale dobrze mieć świadomość, że Frodo grzeje stopy pod słońcem Italii :)

Ok trza mi będzie kończyć. Mały już śpi dawno, a Krzysiek robi sok jabłkowy. A ja jestem cholernie głodna a zostało mi chyba tylko zupka chińska :P Perfect.

Pozdrawiam, zmęczona ale mimo wszystko szczęśliwa.

poniedziałek, 19 września 2011

"Gdzie Rzym, gdzie Krym, a gdzie lubelskie buraki?"

Tytuł notki jest cytatem z dobrze znanej mi z dzieciństwa książki "Głowa na tranzystorach". Jakoś tak dziś pasował :P Szkoda, że jedyna osoba, która by zrozumiała dżołka, jest teraz daleko.

Pochmurny poniedziałek... Siedzę w domu z Gabrysiem, który powoli wychodzi z przeziębienia. I myślę, jak tam sobie radzi Alnilam, która dziś rano pojechała do Rzymu. Na rok. Na Erasmusa. Ciekawe, gdzie teraz jest, co robi. I czy tam w Rzymie świeci słońce.

Szykuje się długa, ciemna jesień, pełna czekania. I samotna zima. Bo pierwszego grudnia Renfri wylatuje do Boliwii. Też na rok. A ja będę czekać do kwietnia. Mam nadzieję, że polecę wtedy do nieba i wrócę z małym, różowym zawiniątkiem. Tylko nie wiem, kto mnie będzie dowiedzał w szpitalu...

Gdyby nie Wilkołak, to by mnie teraz coś trafiło. Dobrze, że on nigdzie nie wyjeżdża. No i Gabryś. Jak patrzę w jego niebieskie oczka, to od razu mi lepiej :)

Poza tym jakoś czuję, że i Alnilam i Renfri potrzebują wyjechać bardzo daleko i że to dla nich dobre. A ja zyskałam coś ze względu na gwiazdy i kolor zboża (jak Lis z "Małego Księcia", przyp.red.). Tudzież zupę brokułową i tortillę w przypadku Ren :P

Tak poza tym to rano pojechałam do przychodni, żeby zrobić badania, a tu się okazało, że trzeba mieć skierowanie od nich, a nie od lekarza prywatnego i mnie wywalili po 30 min czekania. Byłam tak wkurzona, że... Ech. Nienawidzę służby zdrowia i urzędów. Zawsze się okazuje że z byle pierdoły muszą zrobić problem. Jutro idę prywatnie i oczywiście zapłacę ponad 100zł, ale walić...

Generalnie to jestem jak na równi pochyłej (szkoda, że nie Krupowej...). Coraz bardziej zdenerwowana, zagubiona, coraz gorzej znoszę mdłości i mam nadzieję, że w październiku się skończą. Najchętniej zasnęłabym zwinięta w kłębek i przekimała do kwietnia. Nie mam siły na nic i wszystko mnie przerasta. Zastanawiam się, czy ostatnim razem też tak było. Pewnie tak, tylko pracowałam wtedy i dni jakoś mijały, a ja udawałam że pracuję :P Teraz jestem oficjalnie bezrobotna i mam o wiele więcej roboty przy Gabrysiu. Tu nie da się udawać. Choćbym nie wiem jak źle się czuła, to trzeba wstać rano koło 7 i zacząć dzień z nim. Zmiana pieluchy, ubieranie, przetykanie noska, śniadanie... A potem cała reszta aż do wieczora. Około 20 mały zasypia, a ja mam jakieś 2h dla siebie i Wilkołaka, zanim nie padniemy ze zmęczenia.

Naprawdę gdyby nie Krzysiek, który wszystko sprząta, wszystko znosi i we wszystkim pokłada nadzieję (resztki wisielczego humoru), to bym nie dała rady.

Tak oto wygląda moja sytuacja u kresu pierwszego trymestru. Ciąg dalszy nastąpi... Za tydzień kolejne usg. A teraz trza nam z Gabrysiem zszamać kalafiorową.

poniedziałek, 12 września 2011

Trochę o Gabrysiu, wychowaniu i takich tam :)

Dni mijają, a mdłości na razie nie przechodzą :P Ale pocieszam się, że do kwietnia coraz bliżej. W dodatku jeszcze trochę i zajmiemy się naszą przeprowadzką, także nie jest źle.

Gabryś zaskoczył mnie ostatnio. Myję mu ząbki jak zwykle, przekonana, że ma ich osiem i czekająca niecierpliwie na następne - bo już dawno powinno coś się pojawić - patrzę nagle, a tu z tyłu gdzieś w głębi dwa zęby, w dodatku już całkiem duże. Nie wiem, kiedy wyrosły i dlaczego tak z tyłu, ignorując trójki i czwórki. Generalnie miałam niezłego zonka. Ale cóż, mały ma już 10 ząbków i łatwiej mu się mieli pokarm :P

Poza tym już od dłuższego czasu jestem zdziwiona, jak szybko mały się uczy nowych rzeczy i jak prawie co dzień mnie czymś zaskakuje. Na przykład dziś się zbuntował czekając na śniadanie i kiedy nie patrzyłam zjadł dwa jabłka. Z ogryzkami i ogonkami :P Wiem o tym tylko dlatego, ze widziałam jak je zaczyna, ale potem śladu po nich nie było... Poza tym sam wpadł na to, żeby pomóc mi wieszać pranie. Ja stoję przy suszarce, a on sam lata do pralki i z powrotem, przynosząc mi rzeczy.

Najbardziej rozkłada mnie to, że Gabryś uwielbia mi siedzieć na kolanach albo przy nogach i się bawić przytulony do mnie. Oglądamy wtedy książeczki, albo po prostu on sam się czymś bawi, a ja mam tylko być i patrzeć :)

Generalnie opanowanie sztuki chodzenia w lipcu otworzyło małemu świat. Teraz wszędzie go pełno i wszystkiego może próbować sam. A ja mu na to pozwalam, bo wkurza mnie monitorowanie dzieci i uczenie ich na siłę według planu dorosłych.

Czytałam ostatnio super książkę o rodzicielstwie, którą polecam wszystkim rodzicom - Carl Honore "Pod presją. Dajmy dzieciom święty spokój!". Wiele rzeczy mnie zaskoczyło, dało mi do myślenia i obnażyło moje podejście do dziecka. A z wieloma innymi po prostu się zgadzam, bo sama już je zauważyłam, tudzież nawet byłam ich ofiarą. Z opisu książki:

Jeżeli kiedykolwiek przemknęła Ci przez głowę myśl, żeby wcisnąć do rozkładu dnia Twojego i tak już zapracowanego dziecka judo, kaligrafię, skrzypce czy suahili - ta książka jest dla Ciebie.

Może nie myślałam jeszcze o suahili, ale jednak przyłapałam się na gorączkowym myśleniu, co dla Gabrysia byłoby najlepsze i jak wpłynąć na jego rozwój. Tak jakby ten rozwój nie następował sam... Książka opowiada o wszystkich po kolei przedziałach wiekowych i różnych aspektach bycia dzieckiem. Co najbardziej dotyczyło mnie i małego w tym momencie, to rola zabawy. To, żeby bawił się sam i tak, jak chce. Bez strofowania go i bawienia się za niego, ustalania za niego zasad. Może nie miałam jeszcze takich tendencji, ale szczerze mówiąc zaczynałam już się łamać.

Wiele razy na placu zabaw Gabryś bawił się w piaskownicy, ja siedziałam w błogiej zadumie i od czasu do czasu zauważałam złowrogie spojrzenia innych mam/opiekunek, zbulwersowanych moją bezczynnością i raz po raz mówiących do swoich dzieci: "Jak trzymasz tą łopatkę?", "Mówiłam tyle razy, że babki robimy mokrym piaskiem, wysyp ten suchy!", "A dlaczego tak robisz?" itd. Ton sugerował, że dzieci zdecydowanie są nie takie jak powinny i bawią się nie tak, jak powinny. Dzieci były zestresowane i zdezorientowane, choć udawały że nie. Gabryś w błogiej nieświadomości grzebał łapką w piasku, a ja zastanawiałam się, czy czasem nie powinnam też poinstruować go o robieniu babek w piasku oraz innych rzeczy, które zdaniem dorosłych dzieci winny robić w piaskownicy. Zwykłe grzebanie w piasku jest zbyt bezproduktywne i mało efektowne.

Właśnie, bezproduktywne. Złapałam się na tym, że tak jak sama nie daję sobie prawa do dobrej zabawy, wolnego czasu, poczucia zadowolenia z działań nie przynoszących wymiernych korzyści np. finansowych, tak mogę nie pozwalać na to dzieciom. Trudno się oprzeć temu, co się dzisiaj wmawia.

Ostatnio na przykład zarejestrowałam się jako osoba bezrobotna. Czekałam w kolejce i czułam się beznadziejnie. Wiedziałam, że to moja decyzja i że chcę się poświęcić dzieciom. Ale bezrobotna? Jak to brzmi... Jakbym siedziała cały dzień w papilotach i paliła peta za petem, bo nie chciało mi się robić nic innego. A nie od rana do nocy uganiała się za dzieckiem i usiłowała ogarnąć dom i siebie.

Podobnie z dziećmi. Takie myśli: a może byłby dla niego lepszy żłobek? Przedszkole? Jaka szkoła? Czy poślę go do muzycznej jak dorośnie?

Dios mio, a on ma piętnaście miesięcy, rozwija się dobrze i świetnie się bawi...

Zdecydowanie należy dać dzieciom - i sobie - święty spokój. I nie szaleć, próbując rozwijać dziecko na siłę. Bo się jeszcze zestresuje i zwinie z powrotem :P Ja bym tak zrobiła.

wtorek, 6 września 2011

Niedziela w górach.

Za nami piękna niedziela :) Wybraliśmy się z Wilkołakiem w góry sami, tylko we dwoje (nie licząc Fasolki). Gabryś został z naszą znajomą. A myśmy trochę odpoczęli. Ech, dobrze jest czasem pobyć bez dzieci.

Pojechaliśmy do Naprawy i niebieskim szlakiem poszliśmy na Luboń Wielki i z powrotem. Pogoda była rewelacyjna, ciepło, a my wreszcie na szlaku. No dobrze mi było czuć znajome zapachy, znowu iść wśród świerków i patrzeć na góry - Tatry, Gorce, Beskid Wyspowy, no i Babią z dołu widziałam. Na jednej z polan zrobiliśmy laudesy. A w schronisku wreszcie zjadłam bigos z chlebem, jak za starych dobrych czasów i byłam szczęśliwa. Z góry i z polany Surówki piękne widoki... Mieliśmy dużo czasu, więc się nie spieszyliśmy i mogliśmy się nacieszyć tym wszystkim. Nawet się załapałam na resztki malin i jeżyn.

No żyć nie umierać :) Musimy sobie od czasu do czasu takie wypady, póki możemy. Bo od kwietnia znowu będzie młynek przez rok conajmniej ;)