poniedziałek, 19 września 2011

"Gdzie Rzym, gdzie Krym, a gdzie lubelskie buraki?"

Tytuł notki jest cytatem z dobrze znanej mi z dzieciństwa książki "Głowa na tranzystorach". Jakoś tak dziś pasował :P Szkoda, że jedyna osoba, która by zrozumiała dżołka, jest teraz daleko.

Pochmurny poniedziałek... Siedzę w domu z Gabrysiem, który powoli wychodzi z przeziębienia. I myślę, jak tam sobie radzi Alnilam, która dziś rano pojechała do Rzymu. Na rok. Na Erasmusa. Ciekawe, gdzie teraz jest, co robi. I czy tam w Rzymie świeci słońce.

Szykuje się długa, ciemna jesień, pełna czekania. I samotna zima. Bo pierwszego grudnia Renfri wylatuje do Boliwii. Też na rok. A ja będę czekać do kwietnia. Mam nadzieję, że polecę wtedy do nieba i wrócę z małym, różowym zawiniątkiem. Tylko nie wiem, kto mnie będzie dowiedzał w szpitalu...

Gdyby nie Wilkołak, to by mnie teraz coś trafiło. Dobrze, że on nigdzie nie wyjeżdża. No i Gabryś. Jak patrzę w jego niebieskie oczka, to od razu mi lepiej :)

Poza tym jakoś czuję, że i Alnilam i Renfri potrzebują wyjechać bardzo daleko i że to dla nich dobre. A ja zyskałam coś ze względu na gwiazdy i kolor zboża (jak Lis z "Małego Księcia", przyp.red.). Tudzież zupę brokułową i tortillę w przypadku Ren :P

Tak poza tym to rano pojechałam do przychodni, żeby zrobić badania, a tu się okazało, że trzeba mieć skierowanie od nich, a nie od lekarza prywatnego i mnie wywalili po 30 min czekania. Byłam tak wkurzona, że... Ech. Nienawidzę służby zdrowia i urzędów. Zawsze się okazuje że z byle pierdoły muszą zrobić problem. Jutro idę prywatnie i oczywiście zapłacę ponad 100zł, ale walić...

Generalnie to jestem jak na równi pochyłej (szkoda, że nie Krupowej...). Coraz bardziej zdenerwowana, zagubiona, coraz gorzej znoszę mdłości i mam nadzieję, że w październiku się skończą. Najchętniej zasnęłabym zwinięta w kłębek i przekimała do kwietnia. Nie mam siły na nic i wszystko mnie przerasta. Zastanawiam się, czy ostatnim razem też tak było. Pewnie tak, tylko pracowałam wtedy i dni jakoś mijały, a ja udawałam że pracuję :P Teraz jestem oficjalnie bezrobotna i mam o wiele więcej roboty przy Gabrysiu. Tu nie da się udawać. Choćbym nie wiem jak źle się czuła, to trzeba wstać rano koło 7 i zacząć dzień z nim. Zmiana pieluchy, ubieranie, przetykanie noska, śniadanie... A potem cała reszta aż do wieczora. Około 20 mały zasypia, a ja mam jakieś 2h dla siebie i Wilkołaka, zanim nie padniemy ze zmęczenia.

Naprawdę gdyby nie Krzysiek, który wszystko sprząta, wszystko znosi i we wszystkim pokłada nadzieję (resztki wisielczego humoru), to bym nie dała rady.

Tak oto wygląda moja sytuacja u kresu pierwszego trymestru. Ciąg dalszy nastąpi... Za tydzień kolejne usg. A teraz trza nam z Gabrysiem zszamać kalafiorową.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz