piątek, 23 listopada 2018

Przedurodzinowa bohema czyli muzyka i dobre jedzenie ;)

Śnieg był przez chwilkę, poleżał i już stopniał. Ale jeden jedyny spacer wieczorem w narnijskim klimacie zaliczyłam. Co tam że tylko przez chwilę, do sklepu po mleko i bułki na śniadanie ;) Był.

Potem trochę przeziębienie mnie rozłożyło i kilka dni spędziłam w łóżku, obłożona książkami, ze skaczącą po mnie Sarą i maluchem wiercącym się w środku. Najgorszy był kaszel, bo jak zwykle w tym stanie miałam wrażenie, że wykaszlę dzieciaka. Na szczęście nic w tym tygodniu nie było do załatwienie i mogłam bezkarnie poleniuchować i zająć się sobą. Dziś jest już lepiej. Swoją drogą to było zadziwiające, tak sobie nic nie robić cały dzień. Nie mogłam się przestawić i cały czas miałam wrażenie, że jeszcze to i to jest do zrobienia. Ale nie miałam siły wstać z łóżka :P

Także ten, przeczytałam kilka książek Pratchetta i słuchałam w kółko muzyki. Między innymi odkryłam piosenki z drugiej części "Mamma Mia!" - mieliśmy na to iść do kina z Krzyśkiem w wakacje, ale jakoś nie wyszło. Musimy nadrobić i obejrzeć w domu, bo kilka numerów bardzo mnie poruszyło... Zwłaszcza ten:
No i Andy Garcia ;) Z całym szacunkiem dla reszty ekipy, ale miło popatrzeć na aktora, który gra, a nie tylko dobrze wygląda :P Swoją drogą to moja ulubiona piosenka Abby (chyba ze względu na tą muzyczkę na początku, strasznie na mnie działają takie wstawki, no i klimaty meksykańskie), więc wysłuchałam z przyjemnością.
Trochę mi się rytm dnia przestawił, bo w nocy nie mogłam spać od kaszlu i kataru, a potem przysypiałam w ciągu dnia razem z Sarą. Efekt jest taki, że wczoraj o północy, kiedy wszyscy już dawno spali, ja dalej tłukłam się po domu. A że czułam się już lepiej, to wysprzątałam kuchnię (oczywiście efektów już nie widać), ogarnęłam porcję prania i... zrobiłam pączki. Tia, wiem że to raczej czas na pierniczki i do karnawału jeszcze daleko (oj, będę mieć w tym sezonie karnawał, być może na porodówce :P). Gabryś już się zapytał, czy to tłusty czwartek. No ale fajnie było w piątkowy ciemny i zimny poranek wcinać ciepłe, podgrzane w piekarniku domowe pączki z gorzką czekoladą. Te domowe zawsze są o niebo lepsze... Nawet jeśli nie miałam w lodówce wszystkich składników do ciasta i musiałam improwizować. Dały radę :)

W ogóle w kwestii przepisów - pytałaś Ervisho o pizzę - to nie umiem się trzymać tych wszystkich miarek itp. Podobnie jak moja babcia robię "na oko". I wiem jakie to wkurzające, bo sama nie raz chciałam przepis od babci (dobrze że na obiadki chodzimy do niej niezbyt często, bo inaczej byłabym dwa razy grubsza, tam nie da się powstrzymać od jedzenia - te kluski śląskie z bitkami, sałatkami i ciasta na deser, ech...) i nic z tego, mogła tylko mniej więcej powiedzieć, jak to się robi. No więc u mnie to samo, w dodatku zależy, co mam akurat w domu, bardzo lubię łączyć nowe smaki i nie trzymać się tej samej listy składników. 

Tamta pizza była na zwykłym cieście drożdżowym (czasem robię ciasto bez drożdży, z dodatkiem jajka, wychodzi wtedy takie kruche),  posmarowana passatą pomidorową z przyprawą do pizzy (tu najbardziej lubię Prymat, inne Kamisy mogą się schować), a na to chyba skrojona cebulka, bakłażan (najlepszy byłby zgrillowany, ale wtedy chyba na szybko wrzuciłam surowy i skropiłam oliwą). Do tego świeży szpinak i posypka serowa. U mnie w piekarniku na obiegu pizza robi się szybko, a że mam kamień do pizzy, to ciasto też wychodzi od razu i nie muszę składników typu ser czy szpinak wrzucać na końcu i dopiekać. Btw ostatnio podczas spotkania z mamami z klasy Gabrysia zamówiłam sobie w pizzerii Cztery Sery ze szpinakiem i orzechami włoskimi, smak był tak rewelacyjny, że też muszę powtórzyć to w domu ;) Może jutro?

Ten weekend to ostatni przed poniedziałkowymi urodzinami (33!), mam zamiar podziałać z dziećmi w kuchni i dobrze się bawić :) I książki razem poczytamy, o! Wczoraj czytaliśmy razem okrojoną, dziecięcą wersję "Małej Księżniczki" (coś w niej było takiego, że cała czwórka słuchała z zapartym tchem) i Ela się popłakała w momencie, gdy tatuś Sary umarł. A ja widząc łzy Eli też się wzruszyłam, bo mi się przypomniało, jak sama płakałam w tym wieku (np. nad Jezuskiem w żłóbku), a i dziś mi się nieraz zdarza poryczeć nad książką. Dobrze jest nie udawać i czasem popłakać...

Na koniec piosenka, którą znalazł mi ostatnio Krzysiek i która mnie oczarowała. Mogłabym słuchać w kółko :)

poniedziałek, 19 listopada 2018

Czekamy na śnieg :)

Leniwy szary poniedziałek po długiej ciemnej niedzieli. Za oknem zimno, w domu też bywało lepiej... Ściany mamy jeszcze nieocieplone i przy mrozach piecyk musi działać co chwilę. 

Rano, po wyprawieniu starszych, na długo zakopujemy się z Sarą pod kołdrą. Nie ma do czego wstawać. Na spacer i tak nie pójdziemy. Sprzątanie i góra prania do poskładanie nie uciekną. A wewnętrzny policjant musi dać sobie czasem spokój. Poza tym, tak sobie myślę - teraz, z coraz większym maluchem w brzuchu, to chyba jest ten czas, kiedy mogę odpuścić?... W ubiegłym tygodniu miałam tak napięty grafik, że nawet na smsy znajomych nie było kiedy odpisać.

Jemy późne śniadanie, pizzę z bakłażanem i szpinakiem. W lodówce mamy jeszcze połowę zrobionego wczoraj tiramisu. Akurat starczy dla każdego po porcji, kiedy dzieciaki z Krzyśkiem wrócą do domu.

Pijemy herbatę z imbirem i cytryną i patrzymy za okno. Coś tam już wiruje nieśmiało. Marzy mi się biała puchowa kołderka, która trochę rozjaśni szarość za oknem. Razem z dziećmi czekam na ten pierwszy śnieg niecierpliwie. Tylko Krzysiek zrzędzi, że lepiej bez śniegu, że korki będą jeszcze większe, no i poranne skrobanie szyb. Taaak... Ale to nie ja jeżdżę po mieście :P Ja co najwyżej wezmę dzieci i ulepimy bałwana w ogródku. Can't wait ;)

Póki co słuchamy sobie zimowej składanki i czekamy na roztańczone białe płatki. Za niecałe dwa tygodnie zaczynamy adwent i odliczanie. W tym roku znów szczególne, jak zawsze w ciąży.  Chociaż pierwszy raz ten czas przypadnie na ostatni trymestr, do tej pory był dwa razy w pierwszym i dwa razy w drugim. Także ten, coś nowego dla mnie :)

Sara zawija się w kocyk i wpełza mi na kolana. Kiwamy się do muzyki. Chris Rea w tle... Shakin' Stevens...

Dobrze jest się czasem nie spieszyć.

środa, 14 listopada 2018

Dzieci niepodległej.

Weekend spędziliśmy u teściów. W domu, gdzie jest telewizor (u nas nie ma i nie będzie, ale raz na jakiś czas u rodziców męża oglądamy to dziwo :P). Akurat dobrze się złożyło, bo mogliśmy parę ciekawych rzeczy zobaczyć. Między innymi koncert z okazji setnej rocznicy odzyskania niepodległości. I o ile całość średnio mi się podobała, to przy powyższym utworze miałam świeczki w oczach. Tak, to jest właśnie odpowiednia pieśń i odpowiednie wykonanie na ten czas... I te dzieci... Uderzyło mnie to, że dużo dziewczynek miało włosy splecione w warkoczyki - i od razy pomyślałam o pewnym warkoczyku za muzealną szybą obozu. Pokój dla dzieci i normalne dzieciństwo bez wojny, niczego więcej nie trzeba...

Nasze dzieciaki świętowały w ubiegłym tygodniu w szkole i przedszkolu. Gabryś brał udział w grze miejskiej "Śladami Niepodległej". Ela i Rafał mieli specjalne zajęcia w przedszkolu, śpiewanie hymnu i patriotycznych pieśni, tańce (polonez! no to ćwiczenia przed studniówką zaliczone :P) i konkursy. Bardzo ich to cieszyło :) Kiedy jechaliśmy do teściów na Śląsk, nie trzeba było włączać radia - mieliśmy cała listę [bardzo głośnych] przebojów z tyłu, od "Psybyli ułani" po "Jesce Polska nie zgineeeełaaaa"...

W setną rocznicę urodziła się też mała Klara <3 Oby zgodnie z imieniem była światełkiem dla wszystkich ;)

A Sara ogląda zdjęcia Klary i dwutygodniowego Eliaszka (tego widziała już na żywo i często o nim mówi), no i widzę że chętnie by miała takiego dzidziusia w domu. Ja też... Nie mogę się doczekać. Wszyscy czekamy. Oby wszystko dobrze poszło, oby do wiosny... No, przedwiośnia w zasadzie tym razem. Prawdopodobnie maluch, choć piąty, będzie zaczynał nasz wiosenny urodzinowy korowód. Taki bonus na starcie ;)

Póki co kopniaki w brzuchu coraz wyraźniejsze, rośnie nam pociecha. Mi już ciężko spać w nocy, zgada, duszności, ból kręgosłupa i te sprawy... Ale warto! W sumie to niewiele jest w życiu rzeczy tak pięknych jak danie nowego życia. Nawet jeśli wiąże się z wieloma trudnościami. No i z trudami wychowania, czasem też spędzającymi sen z powiek... A tu każde dziecko inne, jedno ma problem z atakami histerii, drugie z agresją; jedno jest zbyt pewne siebie, inne trzeba dowartościować; jedno jest towarzyskie, a inne nieśmiałe; jedno jest nadwrażliwe, a drugie ma wrażliwość czołgu (piszę tu ogólnie, nie konkretnie o własnych dzieciach). Każdemu chciałoby się pomóc, ale czasem trudno znaleźć mądry sposób, bo rodzic też ma swoje ograniczenia i zranienia wyniesione z domu (ech, jak często sama tego doświadczam, jak bardzo złą mamą nieraz się czuję, jak brakuje mi cierpliwości i wyrozumiałości). Ale próbować trzeba...

Dzisiaj rano mieliśmy próbę przed Sarusiowym przedszkolem, a konkretnie próbę wstawania. Krzysiek musiał jechać z naszym autem do mechanika, bo coś tam szwankuje. A ja z czwórką [i piątym w brzuchu, spał na szczęście i nie wierzgał] w drogę... Jedno nie mogło znaleźć czapki, drugie marudziło przy butach, trzecie zrzędziło, że nie chce jeść kanapki z masłem orzechowym. Tylko Sara zachwycona, bo marzy o przedszkolu i jeżdżeniu z rodzeństwem. Potem oczywiście był zawód, że trzeba wracać do domu po odstawieniu starszych ;) Ale jeszcze trochę i się doczeka. Ciekawe, czy jak codziennie będzie musiała się zrywać rano, to nadal będzie tak pełna entuzjazmu :P Chwilowo do ubierania się i wychodzenia z plecaczkiem jest pierwsza. No i ten awans społeczny, gdy można iść ze starszą siostrą za rękę wczesnym rankiem, jak duży przedszkolak ;) Ela też zachwycona i już się cieszy na wspólne zabawy na przedszkolnym podwórku. Jak tak dalej pójdzie to się złamiemy i poślemy małą na wiosnę, a nie we wrześniu...

I tak to w naszym Hałasowie (kto kojarzy nazwę, hę? :)).  Zrobiła się połowa listopada. Tygodnie pędzą... 25-ty w toku :)

poniedziałek, 5 listopada 2018

W świetle świec.

Dziś imieniny naszej Eli :) Wszystkiego najlepszego Elusiu! Obyś umiała dostrzec schowanego w drugim człowieku Jezusa, tak jak Twoja piękna patronka...

Listopad nam się zaczął. Miesiąc dla wielu dołujący, a ja tak go lubię. Te nagie drzewa, ciemność - jeszcze nie nużącą. Potem, w styczniu, wszystko się we mnie wyrywa do wiosny, ale takim listopadem można się jeszcze podelektować. Świece zapachowe, kawa z cynamonem i herbata z goździkami, tony książek. I cmentarze tonące w kwiatach, one zakwitają o tej porze. Ostatnio wracaliśmy do domu z dziećmi późną nocą i przejeżdżaliśmy koło cmentarza - morze migotliwych światełek. Piękny widok. A tęsknota za latem mniej dojmująca, bo teraz już nic go nie przypomina. Jesteśmy po drugiej stronie kręgu, obsypanej gwiazdami i ciszą.

W czwartek kaszlący Krzysiek został z Sarą i Gabrysiem w domu, a ja wzięłam pozostałą dwójkę i pojechaliśmy z plecakiem wypełnionym zniczami na groby bliskich. Rafał pomagał nosić kwiaty i omiatać płyty z liści, Ela dzielnie dreptała obok. Tłum ludzi, w autobusach tłok, nawet się cieszyłam, że nie jesteśmy całą gromadą. A tak, to jakoś przemknęliśmy we trójkę (a właściwie czwórkę :)). Widzieliśmy cmentarnego kota i wiewiórkę. Pomodliliśmy się za zmarłych i późnym wieczorem wróciliśmy do domu. W te pierwsze dni listopada dni przejazd po Krakowie to cała wyprawa.

W piątek dowiedzieliśmy się o odejściu bliskiej osoby. Dobry dzień na przejście do nieba teraz, kiedy wszyscy się modlą za zmarłych i pamiętają jakoś tak... bardziej. Ale też pogoda i cała przyroda pomagają teraz uświadomić sobie, że tutaj jesteśmy tylko na chwilkę.

W sobotę odwiedziłam w szpitalu narodzonego w dzień Wszystkich Świętych synka Renfri, no i ofkors jego mamę. I tak w krótkim czasie przeżyliśmy oprócz tajemnicy odejścia cud narodzin. Trzymałam owiniętego w kocyk maluszka, wąchałam znajome zapachy na oddziale noworodkowym i tylko mi się wzdychało - oby do marca! Ale doczekamy wszystkiego... Wszystkiego...

W niedzielę pojechaliśmy do moich rodziców, tata miał urodziny. Jest listopadowy, tak jak ja :) (w sumie to głównie ze względu na te nasze urodziny mam aż taki sentyment do tego miesiąca). No a przy okazji zagłosowaliśmy na prezydenta miasta - tym razem wzięłam ze sobą Gabrysia, Elę i Sarę, bo Krzysiek z Rafałkiem musieli pojechać i kupić młodemu nowe buty na trening piłki nożnej. Urna była wysoka, więc to Gabryś musiał sam wrzucać kartkę z głosem, a nie razem z Elą, jak było umówione. Ja już Eluli wolę nie podnosić, obiecałam jej, że się ponosimy na wiosnę...

A teraz jest poniedziałek. I dopiero jak to piszę, to do mnie dociera, ile w tych pierwszych dniach miesiąca mieliśmy emocji :) Nic dziwnego, że korzystam z nieobecności starszej trójki i bezczelnie sobie odpoczywam z Sarą w domku. Choć coś mnie ciągnie do mycia okien w kuchni. Syndrom wicia gniazda w szóstym miesiącu?! Bez jaj... A tu dzidziuś kopiący w brzuchu już całkiem mocno, bolący kręgosłup i zadyszka po byle wysiłku. Równo za trzy tygodnie kończę 33 lata. Mam nadzieję na spokojne urodziny z mężem i dzieciakami, przy czekoladowym torcie... i jakiś film wieczorem. Zwalniam...

Przyjdą grudniowe radości, Wigilia w ostatnim trymestrze, a po nowym roku czekanie na przebiśniegi i bociany :) Powolutku...

A ta piosenka mi się przypomina o tej porze: