Renfri przyleciała :)
Po dwóch dniach w głowie ciągle mam muzykę andyjską. A na stoliku w naszym pokoju jest sterta boliwijskich ciuchów, pięknych i kolorowych. Najbardziej chyba podoba mi się zielony sweterek w lamy dla Rafałka i plecaczek z lamą dla Gabrysia :D Mam też super spódnicę i chustę, o których marzyłam odkąd zobaczyłam stronkę o modzie boliwijskiej.
Wiem, że za parę miesięcy Ren wróci do Boliwii i pewnie już tam zostanie, ale dobrze ją widzieć i z nią znowu rozmawiać... Jednak przyjaciele powinni być dostępni nie tylko przez skajpa. Mam nadzieję, że zostanie ustanowione połączenie Kraków-Cochabamba. Jakieś metro albo inny samolot :P Tymczasem trza się cieszyć, że jest. I iść razem na piwo do Irish Pubu.
Poza tym okazało się, że jestem uczulona na liście koki :P Czego się człowiek nie dowie na starość.
No i polubiłam napój z fioletowej kukurydzy z cynamonem.
Remontowe sprawy już za nami, oczywiście tydzień z teściem zakończył się mega konfliktem. Ale w sumie dobrze się stało, bo Krzysiek zobaczył, że trzeba wyraźnie wytyczać nasze granice rodzinne i że też ma popapraną relację z rodzicami (zawsze uważał, że tylko ja mam). Także wyszło nam to na dobre i mamy nadzieję na względny spokój teraz. A na żaden kolejny remont w wykonaniu teścia się nie zgodzę i koniec.