Marzec powoli się kończy... Pogoda wariuje, raz zakładamy zimowe kurtki i czapki, raz wiosenne. W przedpokoju rozgardiasz. Marzy mi się porządek i uprzątnięcie tych ciężkich, ciepłych rzeczy. Do listopada niech leżą w szafie...
W ogrodach zdecydowanie wiosna. Magnolie zakwitły. Zielona mgiełka się wyostrza. Pączki są już nie tylko na krzewach, drzewa też się budzą. Za oknem sypialni świeci mi na żółto forsycja, nawet w pochmurne dni :) A obok powoli zbiera się migdałowiec - jego czas nadejdzie już w kwietniu (i przypomni mi jak zwykle narodziny Elusi, mojego kochanego migdałka).
Michałek skończył miesiąc. Za nami parę dłuższych spacerów (takich na pół dnia... nie ma zmiłuj, różne rzeczy trzeba pozałatwiać, z wózkiem prowadzonym jedną ręką, a drugą łapiącą trzylatkę). Dziś poszliśmy wreszcie na kontrolę do przychodni. Mały waży już 4,25 kg. Tak w sam raz :) I generalnie został podsumowany jako bezproblemowy dzieciak. Póki co faktycznie taki jest. Pewnie, teraz już nie śpi jak zabity z przerwami na jedzenie i coraz częściej chce być na rękach u mamy. Ale generalnie daje mi żyć :) Chociaż przy tej ilości obowiązków mam co robić. Tylko że mimo zmęczenia i niewyspania - cieszy mnie to i daje dużą satysfakcję. Jak zwykle czuję, że jestem we właściwym miejscu i męczyłabym się, gdybym musiała żyć inaczej.
Mam dużo sprzątania. Dużo prania. Zmartwienia - bo o każdego z piątki się martwię. Bo Gabryś znowu ma duszności (w zeszłym roku biegaliśmy po pulmonologach i alergologach, w sumie to chyba nie pisałam o tym :P ale tak to jest, gdy tyle się dzieje). Bo Rafałka męczy suchy kaszel, jak zwykle o tej porze roku, a przez zatkany nos też słuch mu się pogorszył. Bo Elusia ma charakterek mocny i czasem trudno się z nią dogadać, a ostatnio ma fazę na obrażanie się. Bo Sarulka też potrafi być uparta i muszę się starać być konsekwentna wobec niej (co jest trudne, bo straszny z niej słodziak i przytulas). Bo Michaś jest taki malutki i po prostu boję się o niego, żeby mu się jakaś krzywda nie stała. I o wiele innych rzeczy, te akurat mi przyszły teraz na myśl. O, przyjęcie urodzinowe przedszkolaków jeszcze! Czy goście przyjdą, czy dzieci będą zadowolone, czy się uda... Jak co roku o tej porze mam nerwa, choć powinnam być spokojna i cieszyć się tym czasem. Urządzanie imprez zawsze mnie stresuje i chyba już mi to nie przejdzie.
Ale w tym wszystkim jest też masa radości. Takiej, której nie doświadczyłabym żyjąc bez dzieci, bez Krzyśka... Bo w tych wszystkich zmaganiach i zmartwieniach chodzi o to, że mam kogo kochać. Gdybym nie miała, nie zamartwiałabym się po nocy, nie wsłuchiwała w ich oddechy, nie modliła nad śpiącymi dziećmi. Ale czy byłabym szczęśliwa?
Tak bardzo chciałabym okazać im miłość mądrze... A wychodzi różnie. Chciałabym być takim aniołem dla dzieci i wygładzić im drogi, ale nie potrafię, nie mogę (i dobrze). Pan Bóg to chyba mądrze wymyślił, że rodzice też są słabi i popełniają błędy. To znaczy czuję się z tym okropnie, ale mam nadzieję, że moja słabość i potknięcia mają sens. I że on wyprowadzi z tego dobro. W końcu to nie ja mam być bogiem dla moich dzieci i centrum ich świata. Choć pokusa jest duża, oj duża...
Żeby nie było wątpliwości: nie mam na myśli przyzwolenia na grzechy i zaniedbania wobec dzieci. Ale chyba każdy kto mnie zna wie, że bardziej mam problem z zamartwianiem się za bardzo i wyniesioną z domu wizją nadopiekuńczości wobec dzieci, niż z tą drugą skrajnością. Tak bardzo przeraża mnie podcinanie skrzydeł w białych rękawiczkach, pod przykrywką dobrych chęci...
Żeby nie było wątpliwości: nie mam na myśli przyzwolenia na grzechy i zaniedbania wobec dzieci. Ale chyba każdy kto mnie zna wie, że bardziej mam problem z zamartwianiem się za bardzo i wyniesioną z domu wizją nadopiekuńczości wobec dzieci, niż z tą drugą skrajnością. Tak bardzo przeraża mnie podcinanie skrzydeł w białych rękawiczkach, pod przykrywką dobrych chęci...
To brzmi fajnie, być taką super mamą. Idealną, spokojną, sexy, wysportowaną i jedzącą tylko warzywa ;) i co tam jeszcze... No ale ja taka nie jestem. Czasem udaje mi się być cierpliwą w obliczu domowych katastrof, a czasem wybucham przy jakiejś głupocie. Bywam leniwa, choć często nie mam na to czasu :P I na pewno nie zrezygnuję z mięska raz na jakiś czas ;) Chciałabym, żeby dzieciaki też wiedziały, że nie muszą być idealne i mogą być sobą... Jeśli mi się nie uda (chęci to jedno, a rzeczywistość to drugie...) - to mam nadzieję, że ktoś inny im to przekaże. Że będą się czuły kochane. I że jednak będą dobrze wspominały nas, rodziców. Nawet jeśli zawalimy pewne rzeczy... Bo każdego dnia tyle razy stajemy przed dylematami w stylu upomnieć czy przytulić, ochrzanić czy przymknąć oko, że nawet nie ma opcji, żebyśmy zawsze wybrali ten dobry sposób i nie popełnili błędu. Dzieci uczą pokory.
Przytulam małego Michasia, patrzę na jego słodką minkę, gdy zasypia, albo gdy mi się przygląda - i przypomina mi się ta kolęda "Mario czy już wiesz". Zastanawiam się, dokąd pójdą kiedyś te małe stópki, co zobaczą oczy, czego będą dotykać ręce... Mogę mieć tylko nadzieję, że mały urośnie do czegoś dobrego, podobnie jak pozostałe dzieci. Nie ma chyba większego bólu dla matki, niż widzieć pogubione dziecko. Nawet choroba chyba tak bardzo nie rani...
O tym samym myślę, gdy starsze dzieci wychodzą rano do szkoły i przedszkola. Teraz z plecaczkami idą tam, zmierzyć się ze swoimi dziecięcymi problemami, sprawdzić, uczyć relacji. Dokąd pójdą kiedyś? I Sara, która wygląda już tak inaczej w bereciku i płaszczyku w gwiazdki (pamiętam, jak nosiła je Ela te dwa lata temu i byłam dumna, że mam taką dużą córkę) i która już odlicza, kiedy wyjdzie rano ze starszymi...
Czas biegnie i naprawdę go szkoda na bycie tylko dla siebie.
Tak w tym temacie, ta piosenka mi się ostatnio przypomniała. Właśnie z tą porą roku mi się kojarzy. I dawaniem życia.