czwartek, 31 stycznia 2019

Pstryk.

Ostatni dzień stycznia. Już jutro zaczyna się najkrótszy miesiąc w roku, przedwiosenny luty, który lubi zaskakiwać przebiśniegami :) Czekam, czekam... na te cieplejsze dni, roztopy, zapach ziemi i kiełków... Za nami już kilka takich dni zwiastujących wiosnę i naprawdę dodały mi otuchy. Tak bardzo tęsknię za ciepłem, światłem, kwiatami, spacerami z dziećmi... Ostatnio udało nam się tak wyrwać na pobliski plac zabaw, stado się wyszalało, a ja mogłam tylko patrzeć i odpoczywać. Uff...

W ogóle dziwnie, dopiero co witaliśmy nowy rok, a tu już pierwszy jego miesiąc minął, ot tak. Pstryk.

Jeszcze kilka pstryków i będzie lato...

A w międzyczasie urodziny dzieci. 9, 7, 5, 3. W tym roku nieparzyście. Rośnie fantastyczna czwórka... No i maluch do nich dołączy, ciekawe kiedy?

Mam nadzieję, że nie wcześniej, niż za dwa tygodnie... Wczoraj byłam u lekarza i mam na siebie uważać, bo tradycyjnie już jest opcja przedwczesnego porodu. No cóż, tak już mam. Ze wszystkich dzieci do tej pory wcześniakiem był tylko Rafałek, resztę udało mi się jakoś donosić (choć do terminu nigdy nie dotrzymałam :P). Oby do 37/38 tygodnia. Może się uda...

Z jednej strony jestem mega podekscytowana, że to już tak blisko. A z drugiej, nie oszukujmy się - przerażona. JAK TO BĘDZIE TYM RAZEM? W końcu tego się nie da zaplanować i pozostaje tylko ufać, że będzie dobrze. Ale stresik jest :)

Tak bardzo chciałabym mieć to już za sobą...

Luty w tym roku w całości karnawałowy, ale mnie wyjątkowo już imprezy nie interesują :P Tańce też nie. Ani pączki (zgaga...). Cóż, będę nadrabiać później.

Ale zamiast tego balowania marzy mi się słońce. Pączki - te na krzewach. I spokojne czekanie na małego człowieka.

A w utrzymaniu spokoju, zamiast melisy, pomaga mi dalej Szustak w ilościach hurtowych. Tutaj w Australii:

wtorek, 22 stycznia 2019

Ferie z rotawirusem.

Miało być tak pięknie... Piątek wolny od dzieci i spędzony w łóżku z książką. Niedzielny wypad z mężem do kina, póki jeszcze możemy. Generalnie czas relaksu :P

No ale wyszło jak wyszło, relaks mam jak stąd do...

Złapało mnie jakieś świństwo, wymioty, biegunka. Na początku myślałam, że się strułam, ale potem dzieci też zaczęły się skarżyć na ból brzucha. Od kilku dni jestem na diecie i marzę o jedzeniu... Ale nic z tego, sama czuję, że na ten moment to nie jest jeszcze dobry pomysł. Tylko dużo piję, żeby się nie odwodnić, no i żeby maluch w środku miał też płyny.

Krzysiek musiał wziąć wolne, żeby zająć się dziećmi, bo ja nie byłam w stanie. W sumie to coś wyszło z tego mojego planu leżenia w łóżku. Tylko nie tak miało być i nie tak miałam się czuć.

Mam nadzieję, że dzieciak przyjdzie na świat blisko terminu, bo na chwilę obecną mam już dość bólu, w szczególności bólu brzucha. Miesiąc przerwy? Proszę...

A potem mogę przejść na drugą stronę lustra. Ten ostatni czas w ciąży zawsze jest jakiś taki... nierealny i dziwny. Jak sen. Zero kontroli. Poprzednie też tak wspominam.

poniedziałek, 14 stycznia 2019

Mamy ferie.

Pierwsze dwa tygodnie nowego roku za nami. Szybko zleciały, kilka dni zajęć i znowu dzieci mają wolne - w Małopolsce w tym roku ferie mamy wyjątkowo wcześnie!

O ile przerwę świąteczną spędziliśmy razem z Krzyśkiem, bo miał wolne, tak teraz jestem sama z dziećmi. Mam nadzieję, że się nie pozabijamy :P Ale dyżury do pomocy mamie rozpisane, na niektóre dni już mam plany wybycia do znajomych... Oby tylko pogoda dopisała, no i dzieci zdrowie. Najgorzej, jak musimy wszyscy siedzieć w czterech ścianach ileś dni pod rząd i dzieciaki zaczynają już chodzić po ścianach.

Póki co za mną batalia o zjedzenie obiadu (ileż można w kółko naleśniki, pomidorową i spaghetti... zrobiłam ryzykownie nielubianą przez nich kuchnię chińską - z myślą o Krzyśku - niech się dzieciaki też czasem dostosują). Było dużo zrzędzenia i w pewnym momencie miałam ochotę rzucić miseczką z ryżem. No ale byłam twarda i przetrwałam. Oni też :P To ten minus czasu poświątecznego, że się rozbestwili słodyczami (te wory prezentów od dziadków...). Czas na detoks. Ale co się nasłucham grymaszenia, to moje. Czasem trudno być mamą.

Dziś gdy układałam u kuchennej szafce (pomalowanej na biało, z ozdobami w stylu decoupage, które wymyśliliśmy sobie z Krzyśkiem - no nie mogę się napatrzeć teraz na te nasze kuchenne meble) czyste kubki, popatrzyłam na jeden z nich, namalowany specjalnie dla mnie (dzięki, Justyny!!! ;)). Jakaś zmęczona postać z napisem "help!" plus piątka dzieciaków szalejących w zabałaganionym pokoju. Hm. Mam nadzieję, że rzeczywistość po urodzeniu maluszka będzie wyglądać jednak bardziej kolorowo i że to nie jest profetyczna wizja :P Whatever, póki co skupiam się na uspokajaniu samej siebie - że już niedługo, że jeszcze trochę trzeba wytrzymać, że będzie dobrze. W sumie to nikt mi tego nie powie, więc sama siebie muszę motywować. A ta końcówka jak zwykle trudna, czekanie jak na szpilkach i schiz, żeby tylko nie za wcześnie... A z drugiej stronie myśl - oby już było po wszystkim, kiedy ta ciąża wreszcie stanie się tylko wspomnieniem.

Za nami jasełka (graliśmy całą rodziną scenkę szukania noclegu w Betlejem, ja byłam Miriam z brzuszkiem, Krzysiek Józkiem, Gabryś gospodarzem, Rafałek naszym osiołkiem prowadzącym nas do stajenki, a dziewczyny... plątały się po scenie w stroju gosposi). Dla mnie trudne doświadczenie, bo akurat byłam wkurzona na męża i bynajmniej nie czułam się jak święta panienka. No cóż, jesteśmy jacy jesteśmy. Czasem to naprawdę jestem w szoku, gdy do mnie dociera, że właśnie takich niedorobionych i samolubnych nas Pan Bóg kocha i akceptuje.

Mieliśmy też dwa kolędowania ze znajomymi rodzicami ze szkoły i przedszkola. Piękny czas. W takim klimacie łatwiej przetrwać kolejny dzień i mieć nadzieję, że ktoś bez przerwy jest z nami i nas prowadzi.

Teraz siadłam na chwilkę przed kompem, bo zaraz znowu wciągnie mnie wir spraw domowych (obiecałam stadu, że zaraz zrobię kapuśniak z ziemniakami, a potem coś poczytamy). A fajnie by było mieć to wszystko zapisane, na pamiątkę. Może dzieciaki kiedyś tu wpadną, podczytają, powspominają. Za oknem jeszcze niedawno było szaro, bo wczoraj wieczorem wszystko się stopiło - ale teraz znowu sypie śnieg. Oj przydałaby się taka solidna warstwa, żebyśmy wreszcie ulepili bałwana i poszli na zimowy spacer po okolicy. Na razie siedzimy w domu, chłopaki coś tam budują z klocków, a dziewczynki paradują obok w sukienkach, dumne ze swoich małych kitek (Ela ma już małego, ale sensownego kucyka, Sara za to póki co rachityczną i z trudem uwiązaną palemkę na czubku głowy :D naszym dzieciakom późno gęstnieją włosy).

W te ciemne jeszcze i zimne dni staram się rozgrzewać ciepłą muzyką i dobrymi słowami. Ostatnio na tapecie Los Angeles Azules i Szustak, na zmianę :P Polecam bardzo!

Miłego słuchania ;)

piątek, 4 stycznia 2019

2019.

No i mamy nowy kalendarzowy rok.

W sumie nic się nie zmieniło, poza tym, że wizja porodu jakoś mi się przybliżyła w głowie ;)

Drugiego dnia stycznia byłam na badaniach i mogłam słyszeć bicie serca malucha, a potem podglądać go na usg. Skubaniec ułożył się już główką w dół i mam nadzieję, że mu tak zostanie :P Potwierdziło się też to, że nasz piąty skarb to chłopczyk. Także teraz dobrze by było wytrzymać tak do trzeciego tygodnia lutego (póki co jest ok i nic się nie dzieje), a potem już dzidziuś będzie donoszony i niech sobie wybiera dzień narodzin... Mam nadzieję, że będzie dobrze. I że św. Michał Archanioł będzie nad nami czuwał szczególnie w tym czasie :) W końcu bycie rodzinnym patronem zobowiązuje.

Jedna z krakowskich szopek :)
Mnie znowu ciąża daje się we znaki, jak zawsze pod koniec. I tak było w miarę lekko jak do tej pory, w każdym razie w porównaniu z dziewczynkami. To chyba też kwestia innych hormonów jednak, testosteron mi służy :P Nie mam zgagi (moja zmora w poprzednich ciążach), przytyłam w sumie jakoś tak w normie. Wiadomo, brzuch już duży i ciężko się ułożyć do spania, o zawiązaniu sznurówek czy przycięciu paznokci u nóg nie wspominając, no ale w tym czasie to norma. Niemniej marzy mi się już wiosna, marzec z krokusami i przebiśniegami i ja lżejsza o te kilogramy, giętka i z maluchem w wózku, a nie w brzuchu :P Wózek już przygotowany, dostaliśmy prawie z darmo, a w stanie świetnym i kolor mi się bardzo podoba (czerwono-czarny, taki uniwersalny). Torba do szpitala też już spakowana, bo w sumie ciuchy dla maluszka też dostałam z drugiej ręki prawie nowe, więc poprałam i schowałam na jasną godzinę (a jak inaczej nazwać ten czas po narodzeniu? :)). To trochę wkurzające akurat, że praktycznie wszystko jest i nie umilę sobie czasu, robiąc zakupy dla noworodka :P Może jakiś jeden pajacyk czy dwa, ale to w sumie bez sensu, bo gdy jest w domu elektroniczna suszarka do prania, to aż tyle ubrań nie trzeba.

Generalnie jesteśmy gotowi :)

Poza tym w nowy rok weszliśmy imprezując razem ze znajomymi i stadem dzieciaków na środku pustej ulicy, puszczając fajerwerki, gapiąc się w niebo i tańcząc. Było pięknie :) Wcześniej byliśmy na eucharystii. A potem w domu muzyka, dużo dobrego jedzenia, pogaduchy, planszówki... Tak mogę witać styczeń co roku :P

2018 przeszedł do historii. Dla nas był to bardzo dobry rok. Bogu niech będą dzięki :)

A ta piosenka chodzi mi ostatnio po głowie i umila czas czekania: