niedziela, 25 grudnia 2016

Narodzenie z przeszkodami.

...W centrum ikony Bożego Narodzenia znajduje się czeluść Groty używanej jako stajnia, w której jaśnieje maleńki Chrystus. Czerń używa się niezwykle rzadko, gdyż odnosi się do braku światła, czyli wszystkiego, co diabelskie, oddzielone od Boga (gr. diabolos – dzielący). Ciemność nie obejmuje Chrystusa – Gwiazdy Życia. To wyraźna analogia do ikony Zstąpienia do Otchłani, a Boże Narodzenie stanowi zapowiedź triumfu nad złem poprzez kenozę Bogoczłowieka. Słońce słońc przybrane w ludzką naturę rozbija ciemność Hadesu, roztaczając życie (Łk 1, 78-79). Bóg schodzi pomiędzy ludzi, aby podnieść ich ku Sobie... 
Ciąg dalszy tekstu TUTAJ, bardzo ciekawe rozważania o ikonie przedstawiającej narodzenie Jezusa.
Patrzę na zmęczoną Marię z ikony (Bogurodzica spoczywa na purpurowym łożu, co zaznacza jej królewskie pochodzenie i Boże macierzyństwo. W przedstawieniu postaci intryguje dualizm. Będąc w pozycji leżącej, zmęczona, podkreśla naturalność narodzin. Jednocześnie zachowuje się niezrozumiale, odwracając się od swego dziecka, nie trzymając go w ramionach. To wyraz profetycznego rozmyślania nad przyszłymi wydarzeniami – Męką, Krzyżem, Grobem. Maria jest także pełna rozterek wiedząc, że Chrystus jest jednocześnie jej dzieckiem i jej Bogiem.) i czuję się prawie tak, jak ona. To dla nas wyjątkowe i dziwne święta.
Dziś w nocy narodziły się dwa pierwsze zęby Sary :P W bólach. Po ostatniej optymistycznej notce nastąpiło pogorszenie i mała złapała zapalenie płuc. Było bardzo możliwe, że święta spędzę z nią w szpitalu. W zasadzie sama jestem zdziwiona, że w miarę dobrze się to skończyło, bo Sara naprawdę była w kiepskim stanie. Dziwiło mnie tylko skąd ten nagły spadek odporności, no i dziś mam odpowiedź - w paszczy młodej widać dwa świeżo wyklute ząbki. A Sarenka od razu lepiej się czuje, znowu zagaduje do wszystkich, bawi się zabawkami i dźwiga się do siadania.
A ja jestem zmęczona. Zaraz się zabiorę z chłopakami do kościoła, żeby trochę nabrać sił. Po nieprzespanych nocach i świątecznych przygotowaniach przeplatanych podawaniem leków dziewczynkom. I późniejszej perełce - tuż przed Wigilią zachorował Krzysiek i w sumie obudził się tylko na samą wieczerzę Wigilijną, przełamaliśmy się opłatkiem, zjedliśmy razem barszcz z uszkami i resztę posiłków już pochłanialiśmy bez niego, bo ponownie poszedł spać. Takie święta z przeszkodami, jak bieg przez płotki na 300 metrów. Dziś po tym wszystkim mam migrenę, bo to jednak za dużo wrażeń było. Ale też gdzieś w obolałej głowie kołacze się myśl, że właśnie tak Bóg się rodzi. W trudach i naszych zwyczajnych ludzkich problemach.
Mimo tych wszystkich zawirowań Wigilia była piękna. Z dziewczynkami ubranymi jak księżniczki i chłopcami śpiewającymi kolędy. No i jeszcze nigdy sama nie zrobiłam tylu potraw i tylu rzeczy nie wysprzątałam - chyba dostałam jakieś turbodoładowanie z Góry na czas sytuacji kryzysowych, bo to do mnie niepodobne. Jestem w szoku patrząc na wypchaną lodówkę i składzik O.o
Wszystkiego dobrego czytającym, niech Was gwiazda zaprowadzi do nowo narodzonego Dzieciątka :)

poniedziałek, 19 grudnia 2016

Mały jak muszelka.

Królu mój, Ty śpij, Ty śpij a ja
Królu mój, nie będę dzisiaj spał.
Kiedyś tam, będziesz miał dorosłą duszę,
Kiedyś tam, kiedyś tam...
Ale dziś jesteś mały jak okruszek,
Który los rzucił nam.

Skarbie mój, Ty śpij, Ty śpij a ja,
Skarbie mój, do snu Ci będę grał.
Kiedyś tam, będziesz spodnie miał na szelkach,
Kiedyś tam, kiedyś tam...
Ale dziś jesteś mały jak muszelka,
Którą los zesłał nam.



Znalazłam tą piosenkę ostatnio na youtube i teraz słucham w kółko. Bo uspokaja, bo przypomina pierwsze chwile z każdym z naszych czterech skarbów. Ale też idealnie pasuje do tego czasu... Bo przecież właśnie tak mogliby śpiewać Jezusowi Miriam i Józef - "Królu mój...". Tylko że zamiast słowa "los", byłoby "Bóg". "...którą Bóg zesłał nam..." I to określenie "muszelka" mnie wzrusza :)

W sobotę w ciągu kilku godzin najpierw dowiedziałam się o czyimś przejściu na drugą stronę, a niewiele później - cieszyłam się na wieść o narodzinach dwóch dziewczynek. W takich momentach człowiek czuje oddech wieczności. Toczy się to wszystko... Tłumaczyłam ostatnio chłopcom, dlaczego trzej królowie przynieśli Jezusowi takie, a nie inne dary. Wszystkie oznaczały, kim to dzieciątko będzie (już jest?).  Tu leży mały dzieciaczek, a na horyzoncie już majaczy - krzyż. Tu narodziny, tu widmo śmierci. Ale śmierć to przecież też narodziny, inne, ale równie trudne. Dla nieba.

...Mario czy ty wiesz, że te stópki dwie po wodzie będą kroczyć?...
Niesamowicie piękna piosenka....
No... Dziś odpoczywam :) Tak, wiem - brzmię jak okropna pani domu :P Pewnie większość ludzi teraz myśli o ciastach, choinkach, prezentach i się stresuje, że nie zdąży ze wszystkim. Nie wiem dlaczego, ale nie umiem tak. Może dlatego, że zawsze wkurzał mnie widok zagonionych dorosłych, którzy przez to nie umieli się cieszyć świętami. Byłam wczoraj u spowiedzi, więc mam poczucie, że najważniejsze zrobiłam. Powolutku sobie sprzątam domek, ale bez jakiejś spiny. Okna i tak zdążą zostać wybrudzone przed świętami, podobnie reszta... Grunt żeby robić to wszystko spokojnie i z miłością, trochę jako dar dla Dzieciątka. Jemu moje czyste okna niepotrzebne, ale fakt, że robię coś dla niego - tak. Proste gesty miłości... Nic dla popisu, nic dlatego, że "powinnam".

A dziś po prostu się lenię. Stwierdziłam, że po ostatnich wydarzeniach mi się należy. Dziś po raz pierwszy od dłuższego czasu jestem w domu tylko z dziewczynkami. Chłopcy poszli do przedszkola, żeby się jeszcze wyszaleć przed świętami. Sarunia właśnie śpi, Ela siedzi obok i wcina Princessę. A ja sobie kaszlę jeszcze i słucham SDM.
...każdy potok gada z aniolami... Swoją drogą nie wiem, jak można żyć nie znając SDMu :P Słuchałam jako dziecko, kiedy rodzice puszczali, potem jako nastolatka chodziłam na koncerty, a teraz dalej szukam sobie nowych piosenek w necie i się wzruszam, jak zawsze. Taka dygresja ;)

Ostatnie dni i noce trudne były, bo po chorobowej serii dopadło naszego niezniszczalnego dotąd Sarulka. Gorączka trzy dni, katar, kaszel i chrypa jak u Garou. Biedny maluszek, cały czas na rękach. Nocki na siedząco z zapłakaną małą. Ale dałyśmy radę, dziś już lepiej :) Mam nadzieję, że na święta wydobrzejemy wszyscy. Trudne to wszystko było, ale w jakiś sposób dobre. Za każdym razem, kiedy któreś dziecko choruje, przypomina mi się cytat: "Które dziecko faworyzujesz? To, które akurat jest chore". Czasem gorączka i katar to pretekst do spędzenia ze sobą więcej czasu :) I przytulania. Choć w takich momentach zazdroszczę ludziom, którzy żyją w innym klimacie i nie muszą się zmagać z przeziębieniami przez trzy czwarte roku.

Dobra, koniec laby, trzeba zebrać i rozwiesić pranie oraz zrobić górę naleśników. Dziwnie się czuję tak nic nie robiąc, na dłuższą metę. Czas ruszyć tyłek :P Ale najpierw muszę założyć plastikowej laleczce skarpetkę na nogę. "Dzidziuś ma zimno!". Bardzo wzrusza mnie słuchanie Eli ostatnio. Najbardziej lubię patrzeć, jak bierze zabawkowy telefon i nawija do słuchawki. Jakbym widziała siebie :) No i teksty w stylu: "Gabyś jeś mamy, Łahał jeś mamy, Hala jeś mamy. Ela jeś tatusia!" Taaa, Ela to córeczka tatusia. Ciekawe, co na to powie Hala (Sara ;)), kiedy sama nauczy się mówić.

Dobrego tygodnia wszystkim :* Dużo radości i pokoju w sercu...

wtorek, 13 grudnia 2016

W ciszy.

Adwent mija w ciszy przerywanej kaszlem. Cholerstwo, które mi się przyplątało, nie tylko dalej mnie męczy (dziś pół głowy boli, zatoki chyba), ale jeszcze położyło Gabrysia, Rafałka i Elę. Dobrze że Sara odporna i nawet się o nią nie martwię. Ela w zasadzie też tylko katar ma. Chłopcy jak zwykle najgorzej - zastanawiam się, czy ta obniżona odporność (od małego łapali przeziębienia często) nie wynika z problemów na starcie i małej wagi urodzeniowej. Dziewczyny urodziły się donoszone, duże i nic im nie dolega.

Nic to, w sumie nie mam na co narzekać, bo to TYLKO drobne choroby, a kaszel czy katar to pikuś, na zapalenie żadne się nie zanosi. Ja chętnie bym poszła do lekarza po jakieś leki, ale wiem że jak zwykle usłyszę, że jak karmię, to prawie nic nie mogę brać. Zostaje mi herbata z miodem i cytryną oraz czekanie, aż wszystko przejdzie samo. Pewnie już dawno by sobie poszło, gdybym w zeszłym tygodniu leżała pod kołdrą i odpoczywała, a nie biegała za trzema zasmarkańcami z głową ciężką jak kamień.

Wspomniana na początku cisza oczywiście nie oznacza ciszy prawdziwej - dom trzęsie się od okrzyków, a podłoga dygocze podczas gonitw i rozgrywanych meczów. Ale muzyki prawie brak. Po tym, jak Rafałek z Elą zepsuli mi odtwarzacz, jakoś nie kupiłam sobie nowego, nie było okazji. Więc teraz żadnego "Last Christmas"nie słyszę, ani "All I want for Christmas is You". A w sumie szkoda, zawsze lubiłam ten przedświąteczny nastrój. Mało ortodoksyjna jestem w tej kwestii. Żałuję  jedynie że po Bożym Narodzeniu, kiedy chrześcijanie dopiero się rozkręcają i jeszcze długo kolędują, świat o świątecznych piosenkach zapomina i ogłasza, że niby jest już "po świętach". Akurat.

No to sobie teraz puszczę:
To chyba moja ulubiona :) Wyobrażam sobie, że siedzę sobie sama w ciepłym, wygodnym samochodzie, wolna i szczęśliwa jak dziecko, no i jadę do jasnego, przystrojonego domu, gdzie czekają na mnie bliskie osoby. I gotowe już potrawy wigilijne ;D

Rzeczywistość będzie nieco inna. Ale Wigilia ma być u nas w domu, przyjdą moi rodzice. I może Alnilam z Alberto (czyli moja przyjaciółka, chrzestna Gabrysia z mężem Włochem, chrzestnym Eli). Tak czy inaczej, cieszę się, że tworzymy dla dzieci miejsce do świętowania, gdzie dużo osób zbiera się wokół stołu z opłatkiem. Tak jak w moich wspomnieniach z dzieciństwa. Tylko z czasem tych osób przy stole zaczęło ubywać. A teraz, po latach czekania, znowu jest ich coraz więcej. Twarze inne, ale przecież podobne. Tu oczy prababci, tu uśmiech dziadka. Prawdziwie dzieci są błogosławieństwem i przedłużeniem naszego trwania na ziemi. Gdy nas zabraknie, nasze gesty, spojrzenia trwają dalej - w nich. 

No i zabawnie będzie w niebie nagle zobaczyć tłum osób podobnych do mnie. Ciekawe, czy przyjdą się przywitać.

W tym adwencie, tak jak siedem lat temu - Bóg przychodzi do mnie przez Miriam. Nie wymyśliłam sobie tego, nie zaplanowałam. Po prostu co chwilę ona się przypomina - przez słowa, obrazy, pieśni - i dotyka jakoś tak ciepło, z miłością. Fajnie jest robić coś zupełnie innego i nagle pomyśleć o niej. Poczuć to trudne do wytłumaczenia ciepło w sercu. Że ona jest, rozumie, też miała pod górkę. I teraz po cichu, jak to ona, nam pomaga. Dawniej była mi zupełnie obojętna, jakaś daleka piękna (idealna!) pani, która z moim życiem nie ma nic wspólnego. Na szczęście znalazła mnie sama. Bez niej byłoby mi trudno trwać jako żona i mama. Zwłaszcza wtedy, kiedy życie po ludzku patrząc jest jakieś takie do chrzanu. Dzieciaki wrzeszczą, mąż śpi :) a ja mam ochotę usiąść i walić głową w ścianę. Albo usiąść i walić ich wszystkich wałkiem po głowie. A ona przychodzi i po prostu przytula. Z zewnątrz może się nic nie zmienić, ale nagle na swoje życie patrzy się inaczej. Bo jakie niby warunki były w grocie, gdy dookoła żłobu z owiniętym w szmatki noworodkiem stały zwierzęta, obok Józef (kto wie, jakie dopadały go wątpliwości, gdy patrzył na to nie swoje dziecko?), a nagle do zmęczonej porodem i pewnie zakrwawionej kobiety przyszli z pastwisk cuchnący pasterze z brudnymi paluchami. Cud mieszał się z trudem. Pierwsze Boże Narodzenie nie wyglądało jak z reklamy Coca-Coli. Dwunastu polskich tradycyjnych dań też nie było.

Kto jeszcze Miriam nie odkrył, dużo traci.

środa, 7 grudnia 2016

Między Mikołajem a Niepokalanym Poczęciem - 7 grudnia.


Miałam dziś iść wieczorem na uroczystą eucharystię (wigilia Niepokalanego Poczęcia) i czekałam na nią od jakiegoś czasu, a tu klops. Ucho boli, gardło boli, od kilku dni dreszcze, gorączka, katar i generalnie marzę sobie o L4. O dziwo jakoś ogarniam system domowy i zamiast leżeć, snuję się po domu i w zwolnionym tempie robię to, co zwykle (czyli zmieniam duży bajzel na mniejszy, żeby mieć poczucie ładu przynajmniej przez chwilę). Ela też coś posmarkuje i kaszle rano, ale mam nadzieję że samo jej minie, jak zwykle.

Młoda właśnie przewala się po kuchni, bawiąc się na zmianę ciastoliną i transformersami. Mikołaj w tym roku hojnie sypnął prezentami. I tak jesteśmy bogatsi o 5 zestawów Lego Star Wars, ciastolinę, 3 małe transformersy i 2 duże, 3 lalki (w tym jedna z wanienką i nocnikiem :P),  2 zestawy puzzli 3D, 2 przytulanki dla Sary, książeczkę dla Eli, czekoladowe ozdoby na choinkę... i pewnie coś jeszcze, tylko nie pamiętam :P Wczoraj jak chłopcy wrócili z przedszkola to miałam spokój, bo się bawili. Trzeba było tylko pomóc w budowaniu zamku i Statuy Wolności (Krzysiek się zagalopował w pomaganiu i musiał część rozmontować, żeby to jednak dzieci miały zabawę, a nie tata :)).

Poza tym za nami niedzielny wypad do miasta, oglądaliśmy miniatury pociągów i makiety torów kolejowych w Muzeum Inżynierii Miejskiej. A potem spacer już po ciemku po Starym Mieście i zachwyt światełkami, latarniami na Plantach, choinkami. Ale chyba wtedy się przeziębiłam. Przynajmniej w ładnej scenerii ;) Lubię miasto w zimie. I przedświąteczny jarmark. Zapach grzanego wina, grillowanego mięsa i smażonych orzeszków w miodzie. Muzykę sączącą się z knajp i sklepów. Cichy i czujny Wawel, obserwujący ze wzgórza wszystko, jak zwykle. Mimo mrozu - życie. Aż chciałoby się mieć więcej czasu i pójść z przyjaciółkami (których też w większości nie ma, bo się rozjechały po świecie) na piwo z sokiem imbirowym. Ech, wspomnienia. A tu trzeba wracać do domu i kłócić się z dziećmi, że już późno i mają iść do łóżek (najbardziej ostatnio protestuje Ela).

Plusy są jednak takie, że po powrocie do domu mam się do kogo przytulić. Oczywiście przede wszystkim do męża ;) ale poza tym wyhodowaliśmy sobie cztery koale. Koala najstarszy dostał na ostatni weekend zadanie adwentowe z przedszkola - miał się przytulać i być miły dla rodziców, co skwapliwie wykonał ("Mamooo, a podrapiesz mnie jeszcze po pleckach? Bo nie mogę zasnąć..." - to słyszę wieczorami często). Koala drugi z kolei jest największym koalą, bo mimo zbójowatego sposobu bycia ("Jestem Lold Wejder! Łaaaa!"), potrafi czasem przyjść, zrobić oczy jak kot w Shreku i z błogim uśmiechem jakoś tak... zawisnąć na tobie, jak rasowy miś z Australii. Elula, która z jednej strony bawi się pirackim statkiem podczas nieobecności braci oraz ich innymi zabawkami, a z drugiej co jakiś czas tuli i układa wszystkie swoje laleczki (wczoraj mnie opieprzyła, że otworzyłam drzwi do pokoju, w którym chwilę wcześniej położyła spać swojego dzidziusia - dokładnie tak, jak ja ochrzaniam ją za wtargnięcie do naszej sypialni, gdzie sypia Sara), a także ściska i obsypuje buziakami członków rodziny. I Sarunia, która jest teraz rozkosznym, mięciutkim niemowlaczkiem (tzn. jeśli akurat nie krzyczy :P), wymachującym łapkami na wszystkie strony i uśmiechającym się od ucha do ucha, kiedy tylko ktoś do niej podchodzi. 

Stado koali - lek na jesienno-zimową depresję.

piątek, 2 grudnia 2016

Ostatni miesiąc w tym roku i radości z nim związane :)

No i przyszedł wreszcie grudzień. Wprawdzie na razie nie jest biały, puchaty i błyszczący - za oknem od dwóch dni zacina lodowaty deszcz i wiatr kołysze drzewami. Ale zawsze to grudzień. Z adwentowymi przygotowaniami, dniem św. Mikołaja (już na niego czekamy ;)), Bożym Narodzeniem, a potem tym ostatnim dniem w roku kalendarzowym, kiedy lubię wspominać minione miesiące i dziękować za nie Panu Bogu. Dużo dobrego się wydarzyło. A najpiękniejsze co było, to oczywiście przyjście naszej Saruni na świat.

Ale do Sylwestra jeszcze trochę czasu. Póki co - adwent. Strasznie lubię ten czas. To czekanie na przyjście. Trochę jak pod koniec ciąży. Czasem jest ciężko, ale do cudu coraz bliżej. W adwencie są moje ukochane czytania. Jest jakaś taka cicha radość, mimo że przecież dni najciemniejsze i najkrótsze - ale to On jest prawdziwym słońcem. I świadomość, że tak naprawdę adwent to jest co, co się dzieje cały czas, cały rok. Czekanie na przyjście Jezusa. Może dlatego tak mi się to podoba, że teraz bardziej się mówi o tym, co cały czas jest ważne. Adwent tak naprawdę jest zawsze aktualny. Podobnie jak radość ze zmartwychwstania. Dobrze że są święta Bożego Narodzenia i Pascha, Wielkanoc, żeby o tym przypomnieć.

Czekam właśnie aż zrobi mi się spaghetti na śniadanie. Takie z pomidorami i posypane serem. Tzn samo się nie zrobi, takich czarów w mojej kuchni nie ma (a szkoda), ale właśnie gotuje się w garnku. Do tego kawa, niestety bez mleka, bo się skończyło (czemu wszyscy oprócz mnie w tym domu litrami piją kakao?!). Dziś śniadanie na ciepło, bo potem ubieram dziewczynki i wybywamy w ten deszcz i zimno. Wrócimy dopiero wieczorem, już z chłopcami. Trzeba się rozgrzać.

Poza tym co... Starsza jestem o rok od ostatniego posta. Wysyp zmarszczek, strzykanie w kościach, ból kręgosłupa, te sprawy ;) I wzrok już nie ten :D

Jestem też bardziej wypoczęta. Chcecie przepis na dobre samopoczucie dorównujące niemalże takiemu na wakacjach? Weźcie na tydzień nie swoje dziecko (albo kozę, co kto woli), a potem oddajcie. Ile byście dzieci własnych nie mieli, poczujecie różnicę. I przestaniecie (na jakiś czas) narzekać, ile to z Waszymi dziećmi pracy. Nie żeby moje przyszywane dziecię jakoś wyjątkowo absorbujące było, ale zawsze to dodatkowy człowiek do zaopiekowania, w dodatku przy nie swoim jakoś stresik większy.

Tak więc teraz odpoczywam i cieszę się życiem :)