wtorek, 31 maja 2011

Z naszej bajki.

Późny wieczór. Skończyłam pisać o różnych małopolskich cerkwiach i kościołach bliskich sercu. Jak mam już o czymś pisać, to o tym co lubię, nawet jeśli to zlecenie ;) W tle Wilkołak naprawia nasz czajnik. A małe wilkołaczątko już smacznie śpi od dawna.

Zbliżają się pierwsze urodzinki naszego szkraba. Nie wiem co mnie bardzie dziwi - to że mały już będzie rocznym dzieciaczkiem, czy to że tak szybko ten czas minął... Skoro rok minął jak chwila, to co będzie z kolejnymi?

Dziś dzień przyjemny, bo w naszej skotnickiej chacie była Alnilam i wreszcie mogłam pobyć z kimś normalnym i nie czuć się sama. W ostatnim czasie nie wychodziłam zbyt często gdzieś dalej, bo jesteśmy z małym przeziębieni i ani on nie ma na to siły, ani ja. Także czułam się wyalienowana, no ale już mi lepiej :) Zastanawiam się tylko ze zgrozą, co będzie, jak Alnilam gdzieś dalej wybędzie :o A na to się zanosi.

Jest jeszcze coś, ale to już temat na osobną notkę. W każdym razie proszę o modlitwę w intencji mojej mamy, która ma operację w przyszły poniedziałek. I nie umiem się tym nie martwić, choć nic nie mogę zrobić poza zaufaniem, że będzie dobrze. Cóż ufam ale martwię się i tak. Ech.

I tak to się snuje i tupta czas. Lato jest i czuję się tu kolorowo i dobrze. Może tu tego nie widać, ale każdego dnia jest coś, co mnie zachwyca - w naszym domu, w tym co za oknem i w ogóle. Na przykład dziś był moment, kiedy słońce wpadało do kuchni i oświetlało stół i wazon z kwiatami, a ja stałam przy kuchence z Gabrysiem przyczepionym do nogi i dotarło do mnie, jak jest pięknie...

Pozdrawiam na szybko, bo już kręgosłup woła o pozycję horyzontalną

środa, 25 maja 2011

Wieczorny potok świadomości.

Zaraz będzie pólnoc. Moi faceci śpią (obaj przeziębieni...), a ja ślęczę nad poezją tatrzańską i miłosną (don't ask). Oczywiście spodobało mi się to tak bardzo, że dawno już wyjechałam z Młodej Polski. Chyba mam w sobie coś z Nani Ogg, skoro trochę erotyków poprawia mi humor xD


W głębi lasu rozpinałem jej kubrak czarny

Zapinany na kielich konwalii

Zioła patrzyły ze zdumieniem

na rękach ją niosłem

całując brzuch

mały i śniady jak dłoń

Który urodził ten czerwcowy dzień

długi jak jej suknia



Jerzy Harasymowicz

Co u nas? Weekend spędziliśmy u teściów i był udany, bo mogliśmy małego z dziadkami zostawić i pobyć trochę sami. I wszyscy byli zadowoleni :) Oni poszaleli razem, a myśmy pojeździli na rowerach po lesie, byli na lodach i wreszcie mogli trzymać się za ręce, a nie za wózek.

Poza tym jakoś mi ciężko ostatnio i wlecze się za mną ciągłe poczucie winy. Nie wiem, czy to już uwiera długi brak spowiedzi (ponad miesiąc już wyszło, a w niedzielę się nie udało), czy co. Jest dobrze, dni jasne, a ja siedzę w domu i czasem mam wrażenie, że coś mnie oskarża o wszystko. Że mieszkanie nie posprzątane, obiad nie ugotowany, że nie pracuję i nie zarabiam, że nie jestem zaradna, że Gabrysia źle wychowuję i cholera wie co jeszcze. Aż ciężko oddychać czasem. Może to schizy z dawnego domu wracają, kiedy mama miała do mnie pretensje niemalże o to, że żyję i jednak dobrze to jeszcze pamiętam... Ale ciężko się uwolnić. Tęsknię za Aslanem... i byciem w Niebie.


Z kolumny skalnej patrząc w toń błękitu,

w złotego słońca promiennej ozdobie,

brałem kwiatek twardego granitu

z myślą o tobie.



W cichej dolinie, gdzie srebrzysta rzeka

Wali się z szumem w głąb przepaści ciemną,

gdym zrywał kwiaty, choć wówczas daleka,

ty byłaś ze mną.



Dziś, gdy godzina rozstania wydzwoni,

nie dam kamienia, bukietu nie splotę,

dam ci cos więcej, bo z serca, nie z dłoni:

żal i tęsknotę...

Kazimierz Przerwa-Tetmajer

Ale dzieje się dużo dobrego. Dziś byłam na spacerze sama wieczorem i dosłownie wszystko mi mówiło, że mnie ktoś pokochał :) Akacje zakwitły, na łąkach pełno różowych łebków koniczyny i wszystko pachnie... Było ciepło, choć już po 18tej, a ja siedziałam w trawach pośród jaskrów. Od początku tego roku mam silne przeświadczenie, że nie umiem się modlić w ciszy, sama, bo zaraz myślę o czymś innym. Ale jak wyjdę na pola, to zaczynam się modlić automatycznie. Cóż, może Bóg musi się ze mną komunikować poprzez kwiatki...

Przeczytałam "Autobiografię" Badeniego i też mi to pomogło bardzo. W takich momentach najlepiej mi robi, jak przestanę rozkminiać swoje schizy i historię i zajmę się kimś innym. A w niedzielę na eucharystii był misjonarz z Paru i mówił o ewangelizacji wśród Indian. Aż mną rzuciło w ławce i zamieniłam się w parę uszu. Hehe gdybym była sama, to pewnie bym teraz tam pojechała :P Ale na razie muszę być tu.

W sumie to ostatnio mnie zachwyciło to drugie powołanie. Mówię drugie, bo moje dla mnie jest pierwsze :P Zawsze miałam wątpliwości co do księży i zakonników, a zakonnic to już zwłaszcza - ale to chyba się za mną ciągnął cynizm domu wyjściowego - a teraz mnie ta możliwość rozwala. Znaczy w moim przypadku to już po ptokach :P Ale generalnie nie miałabym nic przeciwko, gdyby któreś z moich dzieci (o ile będzie ich więcej) obrało taką drogę, bo to niesamowite...


Oczy me pełne ciebie, jak polne krynice,

Gdzie niebiosa swe jasne odbijają lice.



Uszy me pełne ciebie, jak muszla echowa,

Co szumy oceanu w swojej głębi chowa.



Nozdrza me pełne ciebie, jak duszne ogrody

Zapachu róż szkarłatnej, królewskiej urody.



Wargi me pełne ciebie, jak pszczela pasieka

Pełna miodnego wina, kwiatowego mleka.



Dłonie me pełne ciebie, jak plecione kosze,

Gdzie jesień składa źrałych owoców rozkosze.



Serce me pełne ciebie, jak korona drzewa

Gniazd ptactwa, co upojną miłości pieśń śpiewa.



Dusza ma pełna ciebie, jako wirów morze,

Co nigdy uśpić swego szaleństwa nie może!



Leopold Staff


I już po pólnocy... Dotarło do mnie dziś, że chcę być matką, która: czyta książki, chodzi czasem na samotne spacery, ma czas dla siebie, jest zadbana, rozwija się. I nie zrzędzi, że lepiej było, kiedy nie miała dzieci. I przeprasza, kiedy coś spierdzieli :P Nie chcę już tu krytykować mojej mamy, bo coraz bardziej rozumiem, jak musiało jej być ciężko. Ale mogę mieć chyba swój własny program artystyczny, a powyższe punkty uważam za równie ważne jak przygotowany obiad czy odkurzona podłoga. I chcę być zawsze młoda w Duchu. Jak Badeni :)

Kończę nocne rozważania i idę spać. Jutro nowy dzień, a rano idę z małym do lekarza.

Co by nie było, będzie dobrze.

piątek, 13 maja 2011

Szkrabencjusz na trawniku.

No i zrobiło się ciepło. W tym tygodniu każdego dnia spędzaliśmy na spacerze tak po 5 godzin średnio. Znaczy Wilkołak siedział w pracy biedaczek... Ale my z Gabrysiem wojażowaliśmy na całego.

Po raz pierwszy mogłam ubrać małemu koszulki z krótkim rękawkiem i się tym sasałam. Kupiłam mu już krótkie spodenki, żeby założyć jak sie zrobi naprawdę gorąco, na co mam nadzieję :) Tylko czapeczki na głowie nie lubi nosić i ją zrzuca namiętnie w pył drogi, ale cóż robić - jak tak słońce grzeje to czapeczka musi być :P

Nowym wynalazkiem Gabrysia jest schodzenie po schodach. Mamy jakieś 6 schodków do ogródka i młody najpierw niepewnie je traktował, ale dziś już ostro łaził tam i z powrotem po nich. Oczywiście na czworakach, bo tak łatwiej. Poza tym mały już jakiś czas temu załapał, że za drzwiami wejściowymi jest wolność i teraz tylko czyha, aż się otworzą i będzie mógł prysnąć w nieznane. A jak zamykam drzwi, to ryczy. Moja krew :D

Mamy nowe ulubione miejsca. Pierwszym jest plac zabaw - mały już się huśtał, kręcił na karuzeli (oczywiście ze mną), łaził przy drabinkach, zrywał mlecze i dmuchawce, wspinał po ławce. No jest co robić. A drugie miejsce to las. Jest tam chłodno, tajemniczo, a mały najbardziej lubi siedzieć na ścieżce i przerzucać kamienie lub piasek (ostatnio w butach i kieszeniach przywlókł do domu małą Saharę). Można też oczywiście obserwować drzewa i roślinki oraz próbować nie dać się zjeść mrówkom.

Generalnie rośnie nam mężczyzna w domu, bo to już nie niemowlaczek, a mały chłopczyk. Uwielbiam na niego patrzeć i się z nim bawić...

czwartek, 5 maja 2011

Chrzest Gabrysia i wyprawa do Rzymu...

W ostatnim czasie mogliśmy znowu bardzo mocno doświadczyć, jak bardzo Bóg nas kocha. Niesamowite to było i jestem mu za to cholernie wdzięczna - że daje tak piękne wydarzenia za darmo i nas przeprowadza przez wszystko z delikatnością i mądrością prawdziwego ojca.

W nocy podczas czuwania paschalnego Gabryś został chrześcijaninem. Rodzicami chrzestnymi są Alnilam i Paweł, czyli nasi świadkowie ze ślubu. Udało mi się znaleźć ładny prosty garniturek, śnieżnobiały. Gabryś wytrzymał do samego chrztu, czyli 3 w nocy, a dopiero potem zasnął. Próbowałam go położyć, ale był strasznie zaciekawiony że tyle ludzi, śpiewy i w ogóle. Nawet klaskał razem z nami do pieśni. A ja słuchając czytań zobaczyłam miniony rok i naprawdę dziękowałam Bogu, że możemy na niego czekać w trójkę i że Gabryś jest z nami, że urodził się zdrowy i naturalnie (a jednocześnie cudownie. bo czy ktoś słyszał o porodach na życzenie? w sensie bez prowokacji). Na chrzcie był mój brat z dziewczyną i też było to dla mnie poruszające, że mogą być z nami i uczestniczyć w tym wszystkim.

Tak więc święta Wielkiej Nocy minęły spokojnie i pięknie, a w dodatku w domu - dobry ten rok, bo wcześniej zwykle Wigilia była u moich rodziców, a Wielkanoc u teściów. Tym razem oba święta spędziliśmy w trójkę we własnym domu i jakoś lepiej i bez schizów dzięki temu to przeżyłam. Jednak co swój dom, to swój dom :)

A potem w czwartek wieczorem wyruszyliśmy do Rzymu. Jechaliśmy autokarem, całą noc i cały dzień. Gabryś był małym bohaterem pielgrzymki, bo zniósł wszystko dzielnie i bez problemów. W dodatku cieszył się towarzystwem ludzi, a Włosi i pielgrzymi z całego świata w Rzymie to już oszaleli na jego punkcie. Jak widzieli jego jasne włoski i niebieskie oczy, to wszyscy go przytulali i robili sobie z nim zdjęcia. Żartowaliśmy, że po papieżach jest tu najważniejszą osobistością :)

Dwa dni zwiedzaliśmy włoskie miasteczka, między innymi kościoły z pierwszych wieków, katakumby. Były piękne eucharystie. Urzekła mnie Toskania, z jej willami na wzgórzach, gajami oliwnymi, figami i rododendronami, domkami o pomarańczowych dachówkach... Jest tam jeszcze piękniej, niż w filmach - a zawsze lubiłam "Pod słońcem Toskanii".

W sobotę wieczorem po wielu przygodach i mocnych przeżyciach dotarliśmy do Rzymu. Metrem przejechaliśmy do Watykanu i wylądowaliśmy na Placu Świętego Piotra. Niestety potem nas stamtąd wygonili, bo do 5 rano teren był zamknięty i wszyscy czekali na bocznych uliczkach. Przespaliśmy ze 2 godziny na karimatach na ulicy, po czym się okazało, że zaczęli otwierać bramki na główną ulicę przed placem i się zaczął galimatias... Tłumy takie, że nie było gdzie usiąść i wszyscy się przeciskali w stronę placu. Niestety, mimo że po paru godzinach stania z bagażami i małym śpiącym na rękach dotarliśmy prawie pod plac, musieliśmy stamtąd iść - bo baliśmy się o małego, a ludzie niestety zachowywali się jak bydło. Usiedliśmy w bocznej uliczce na schodach kościoła bodajże Santo Spirito, gdzie był telebim i w gronie innych osób zmęczonych tłumem chcieliśmy przeżyć mszę.

Jak tylko pokazali urywki z pielgrzymek i wystąpień Karola, to zaczęłam ryczeć jak bóbr, aż mi głupio było :D Trzymałam małego i wycierałam oczy. A potem przy czytaniu jego biografii wszyscy już płakali - Polacy, Włosi i kto tam nie był... Nie zapomnę tej radości, kiedy Benedykt powiedział, że Karol JUŻ JEST BŁOGOSŁAWIONY. Niesamowite...

A potem stał się cud. Cały dzień miałam nadzieję na 3 rzeczy: ładną pogodę (zapowiadali burze i zimno), dotarcie jak najbliżej Benedykta i Karola, no i przyjęcie komunii. A tu wydawało się, że kicha.

Po uznaniu Karola za błogosławionego Gabryś zaczął marudzić i stwierdziłam, że pójdę z nim na spacer. Zostawiłam Krzyśka z częścią naszej grupy i zaczęłam iść przed siebie. Nagle znalazłam się blisko placu. I tu coś niesamowitego - minęłam jedna barierkę, drugą... Strażnicy udawali, że mnie nie widzą... I wreszcie znalazłam się na środku Placu Świętego Piotra... Patrzyłam na Benedykta, ołtarz, kolumny i nie wierzyłam własnym oczom... A nad głową miałam błękitne niebo - prawie bez chmur. I było bardzo ciepło. Czułam się jak w niebie... Nie miałam wątpliwości, że przyprowadził mnie tam Karol. Zawsze żałowałam, że nie byłam u niego w Rzymie - i teraz nagle byłam tak blisko, z nim i uczestniczyłam w tych wydarzeniach. W dodatku Gabrysiem zaczęli się zajmować inni pielgrzymi - jakieś polski babcie, włoskie nastolatki i włoscy żołnierze - a ja mogłam się skupić na tym, co ważne... A potem był moment rozdawania komunii. Poszłam na chybił trafił przed siebie i dotarłam prosto pod księży rozdających. Potem okazało się, że udało się to naprawdę niewielu i z naszego autokaru oprócz mnie chyba tylko 1 osoba przyjęła komunię.

A potem wróciłam do Krzyśka, jeszcze przed błogosławieństwem. I dalej byłam w szoku po tym, co się stało... A później żeby to uczcić poszliśmy z naszymi na pizzę i lody (echhh co tu będę pisać, pycha....). I pozwiedzaliśmy Rzym po drugiej stronie Tybru. Zobaczyliśmy Panteon i Fontannę Di Trevi. I stwierdziliśmy że resztę zobaczymy przy okazji kanonizacji - bo musieliśmy już wracać do autokaru, znowu metrem.

Jak tylko wsiedliśmy do autokaru, na horyzoncie pojawiły się burzowe chmury :) Chyba zespół aniołów przestał dmuchać, bo impreza dla Karola się skończyła.

Wróciliśmy szczęśliwie i jacyś inni, znowu podbudowani i chcący - jak Karol - dawać świadectwo o tym, że Bóg jest i nas kocha...