środa, 29 października 2014

Domowe, chorobowe rekolekcje. Dwie książki.

Byłam dziś z chłopcami u lekarza. Obaj dostali antybiotyk. Zwolenniczką antybiotyków nie jestem, ale czasem trzeba... Pluję sobie tylko w brodę, że kiedy kilka dni temu byłam w przychodni i lekarz potraktował mnie jak nadgorliwą mamuśkę, która przesadza, to dałam się zwieść. Trzeba było iść do innego lekarza... No ale naprawdę zwątpiłam w swoją intuicję. Zwłaszcza że zmęczona już byłam i otępiała zarwanymi nocami. I że to była już druga wizyta w przychodni w ciągu tygodnia. Więc dałam sobie wmówić, że dzieciom nic nie jest, że im przejdzie i że przesadzam.

Nie przeszło. Po tygodniu męczenia się wreszcie dostali odpowiednie leki. Ale nie jest łatwo i lekko. Boję się o nich. I o Elę, że w końcu padnie i też się czymś zarazi. Póki co ma te pół roku z hakiem i jeszcze nic nie złapała... Chyba ma końskie zdrowie po chrzestnym, Sycylijczyku :) Niemniej w ciągu ostatnich dwóch tygodni miałam takie momenty, że aż mi się coś ściskało ze strachu. Kiedy chłopcy mieli gorączkę nawet do 40 stopni. Kiedy kaszleli. Kiedy Gabrysia bolało ucho, a lekarz stwierdzał, że jest czyste (nie jest, dziś wreszcie trafiliśmy na mądrą panią doktor i zauważyła...). Chłopaki mają mocnych aniołów i Pan Bóg czuwa nad nami, wiem o tym, ale serca nie wyłączę - boi się i martwi, kiedy dzieci chore... Dziękuję tylko Bogu, że żyjemy w tych czasach, kiedy choroby się leczy (zazwyczaj), a nie na nie umiera... Znaczy na przeziębienia, bo inne poważne to wiadomo, różnie.

Jestem bardzo zmęczona. Krzyśka jeszcze nie ma w domu, choć wieczór późny. Dzieci już śpią... Oby zdrowiały. Gabrysia położyłam dziś jęczącego znowu, dałam mu pierwszą dawkę antybiotyku, paracetamol i zasnął. Oby się wykaraskał, bo biedny, marudny i znudzony już. Rafałek w lepszej formie i dokazuje, ale w nocy za to co chwilę się budzi z kaszlem (ponoć gardło anginowo wygląda).

Mieliśmy wyjechać i odpocząć na weekend, mieliśmy zacząć kilka spraw... Ale póki co tylko Krzysiek jeździ. Ja siedzę w domu i czuję, jak mnie Pan Bóg próbuje. Bo zawsze rozwalało mnie siedzenie w domu i choroby. Zawsze włączało się wtedy poczucie winy, beznadziei, takie poczucie że gorsza jestem. Pewnie przez to moje dzieciństwo, kiedy ciągle chorowałam i czułam się ciężarem dla innych, no i byłam odizolowana od dzieci, słabsza, gorsza. Teraz jak siedzę z chorymi dziećmi, to mi się to włącza, choć to one chore, nie ja. W takiej to mizerii Bóg mnie szuka. W dawnych ranach i zmęczeniu obowiązkami i strachem o dzieci.

Na szczęście w sobotę na chwilę udało mi się wyskoczyć do miasta z Elą. Martwiłam się strasznie, zostawiając chłopaków chorych na chwilę (mimo że z tatą byli), ale dobre to było. Chwila oddechu i szybka wizyta na Targach Książki. W Matrasie kupiłam dwie książki. Oczywiście miałam zgryza (bo wydaję na książki, a tu na leki trzeba!). Ale coś mi mówiło, że mam kupić. Teraz z perspektywy już wiem, czyj głos groził, a czyj zachęcał do kupienia. Dzięki tym książkom mogę jeszcze lepiej wykorzystać ten czas "domowych, jesiennych rekolekcji". Bo w sumie co jakiś czas takie rekolekcje podczas choroby mi Bóg daje, jesienią i na wiosnę zazwyczaj.

Kupiłam książkę "I co my z tego MAMY?" Puścikowskiej i Figurskiej. To miałam w planach już po przeczytaniu krótkiego wywiadu z autorkami w necie. Nie miałam za to nowej książki biskupa Rysia "Wiara z lewej, prawej i Bożej strony". Ale kupiłam obie. Pierwsza jest piękna, o macierzyństwie. Druga - to jedna z najmądrzejszych i najpiękniejszych książek, jakie w życiu czytałam. A było ich trochę.

Dzięki pierwszej książce mogłam poczuć się jak na kawce z kobietami w podobnej do mojej sytuacji. Dużo dzieci, bałagan, a do tego dużo planów i poczucie własnej godności. Poczucie, że to co robię jest dobre i się Bogu podoba (otwarcie na życie), no i że to On daje dzieci, a nie ja sobie planuję. I końcowe rozdziały mnie urzekły, zwłaszcza ten traktujący o nowym feminizmie. Bo ja też się zawsze feministką (w tym zdrowym znaczeniu) czułam. I też uwielbiam postać Judyty ze Starego Testamentu - tej, która idzie pokonać wroga sama, kiedy faceci dygają.

Druga książka... Jeszcze jej nie skończyłam. Zerkam na nią (leży obok) i w sumie to nawet w połowie nie jestem. Już po kilku stronach wiedziałam, że to jest TO. Że się biskup nieźle na działanie Ducha Świętego otworzył i napisał coś, co naprawdę zbliża do Boga, co pomaga Go zrozumieć. Jest niesamowita. Poruszająca. Niezwykle mądra. I nawet głupio mi tu coś streszczać, sytować. Po prostu polecam - kto mnie teraz czyta, niech się nie opiera i tą książkę zdobędzie i przeczyta. Zwłaszcza jeśli mu z Bogiem nie po drodze. Albo chce go znaleźć, ale nie wie jak. Albo zwyczajnie za Nim tęskni, jak ja. Albo... No przeczytać zaiste warto :) 

... i o Elżbiecie jest dużo, kilka rozdziałów, cała druga część o Zwiastowaniu i Nawiedzeniu. Ten, to wiedział, kiedy to napisać. Howgh!

poniedziałek, 27 października 2014

Raport z zakatarzonego miasta. Yyy znaczy domu :)

Pan Bóg najwyraźniej znowu stwierdził, że dobrze nam zrobi czas bez komputera. Gabryś tydzień temu z haczykiem wylał na naszego laptopa cały kubek gorącej herbaty z sokiem malinowym. Laptop nie przeżył :)

Teraz piszę na szybko ze złożonego pośpiesznie stacjonarnego wraka. Ale bajek na nim dzieci nie obejrzą, bo dźwięku nie ma. Także póki co ewentualne wyręczenie się kompem i posprzątanie (albo po prostu chwila oddechu) odpadło. Od rana jestem na pełnych obrotach.

W dodatku od ponad tygodnia męczymy się z jakimś wrednym wirusem. To znaczy głównymi ofiarami są chłopaki, nam oprócz kataru nic nie było. Oni gorączkowali nawet do 40 stopni kilka dni, kaszlą, smarkają i marudzą na całego. Ale wcale im się nie dziwię, bo ewidentnie czują się kiepsko. I nudzi im się, bo to już drugi tydzień odsiadki będzie.

Moja cierpliwość jest w tej chwili rozciągnięta na maksa i dzieci po niej skaczą. Czasami pęka i zaczynam wrzeszczeć lub warczeć. Ale generalnie mogło być gorzej. Dużo czytamy i rozmawiamy, taki jest główny plus sytuacji.

Elula dziś po raz pierwszy pełzała po dywanie w pokoju :) Mała foczka... Trzeba będzie znowu pousuwać małe zabawki i inne takie. Śmiesznie, chłopcy najpierw stabilnie siedzieli, potem pełzali. A ona przy siedzeniu się jeszcze gibie na boki i już się bierze do pokonywania przestrzeni.

A Rafałek stał się w dwa miesiące konkretnym partnerem w rozmowie. Jeszcze w wakacje dukał tylko pojedyncze sylaby, teraz wali pełne zdania. "Taty nie ma!" (bo faktycznie był w pracy)
"Elula mała! Nie je. Pije!" (znawca żywienia niemowlaków)
"Złapałem mamę!" (i tu koniecznie cap za moją nogę)
"Tsymam!" (tu odezwał się mocarz, który uratował suszarkę z praniem od upadku i faktycznie złapał i przytrzymał)
W sumie to najbardziej cieszy mnie używanie czasowników :) I to, że odmienia je prawidłowo (ech skrzywienie polonistki...). Ale urocze jest też słyszeć, jak nagle powtarza i zapamiętuje coś, czego do tej pory nie używał. I tak nagle wchodzi do słownika "umiem", "macham", "obok", "jak to?", "zaba", "mucha", "lyba", "(s)tatek", "ja sam!" (to oczywiście słyszę non stop), "tsecia" (i inne liczebniki) i już sama się gubię co tu jeszcze wpisać, bo dużo tego by było. Nie mogę się nacieszyć, tak długo na to czekałam :) Warto było dać czas małemu i nie wlec go po jakiś logopedach pół roku temu (wbrew sugestiom i plakatom). Długo zwlekał z mówieniem, ale w teraz załapał błyskawicznie.

Gabryś... Hmm marudny ostatnio więc walczę z jego tendencją do buczenia, narzekania i skupiania się na sobie. Inna sprawa, że jak przestanie się użalać, to stara się pomagać i potrafi być bardzo empatyczny. Poza tym korzysta teraz z pobytu w domu i ciągle domaga się gry w piłkę, wspólnego czytania itd. I robi coś (np. układa trudne puzzle, sprząta pokój na błysk, albo buduje coś fajnego z klocków), po czym przychodzi do mnie i mówi: "Zamknij oczy, mam dla ciebie niespodziankę!". I jestem z zamkniętymi oczami prowadzona na miejsce. A potem otwieram i się zachwycam ;)

A ja... Cieszę się, że zima coraz bliżej. Biel śniegu i grudniowa cisza zawsze mnie uspokajały. Plus atmosfera  świąt, spotkania z Bogiem w tej bajkowej scenerii. Jesień jest piękna, ale zbyt bolesna dla mojego nadwrażliwego serduszka :) Za bardzo przypomina o przemijaniu - a ja bez tego myślę o nim codziennie. Wolę stałość. Blask bijący od okna w zimowe wieczory. Szelest padającego śniegu. I gwiazdy mieszkające w śnieżnych zaspach. Kryształki lodu. I wyjątkowe ciepło, jakie wytwarza wtedy dom :) W lecie dom kojarzy mi się z chłodnym schronieniem. W zimie każdy pokój rozpala się na pomarańczowo i tętni życiem.

Poza tym ostatnio mam wyjątkowo piękny i romantyczny czas z Bogiem. Ale to już sprawa między nami :) Choć potem trudno nie mówić o naszej relacji z przypadkowo napotkanymi osobami, jakoś się to rozlewa... Jak się dostaje coś dobrego, to nie da się nie dzielić. Ostatnio niemal każda jazda tramwajem oznacza rozmowę z kimś obok - o dzieciach i zwykle o Bogu. I to nie ja zaczynam pierwsza, żeby nie było. Taki chojrak nie jestem. Ale jak już ktoś zapyta - mogę mówić i mówić :)

czwartek, 16 października 2014

Pół roczku za nami. Krzesełko.



Zwykle nie piszę posta za postem - dzień po dniu - ale tym razem zrobię wyjątek. Bo jest o czym pisać. W sobotę nasza Elunia skończyła pół roczku! Świętowała to w Kluszkowcach. Tym samym zakończyliśmy pewną erę "leżenia". Kolejne pół roku będzie zdobywaniem takich umiejętności, jak siedzenie, raczkowanie i chodzenie... Aż mi dziwnie, kiedy pomyślę, że moja mała Smerfetka za jakiś czas będzie się przemieszczać po domu. I że chłopcy doczekają się wreszcie wspólnej z nią zabawy.

Wczoraj wyciągnęłam drewniane krzesełko, kupione cztery lata temu przez dziadków dla Gabrysia. Posadziłam Elusię i nakarmiłam marchewką. I się wzruszałam, jak ten czas szybko leci :) W ogóle lubię ten etap, kiedy dziecko uczy się jeść i przemieszczać. Kiedy człowiek czeka na jego ruchy, upaćkany jakąś wyplutą papką warzywną. Odkręciłam wczoraj słoiczek od Bobowity i przypomniałam sobie, jak karmiłam po raz pierwszy Gabrysia łyżeczką, potem Rafałka... Kto by pomyślał, że zapach marchewkowej papki może być zapachem szczęścia :)

Jakaś edukacyjna ta jesień w tym roku. Ela się uczy... Rafałek też (gada już jak najęty, coraz częściej pełnymi zdaniami i słowa coraz bardziej skomplikowane... no i ma fazę na naukę liczenia do 10!). Gabryś przychodzi codziennie z przedszkola z nową kolorowanką i pochwałą zapisaną w dzienniczku, z jakąś opowieścią i wyuczonymi fajnymi zachowaniami.

Ani się obejrzę, jak wszyscy będą na studiach xD

A teraz motto dnia: NIE MÓW SWEMU BOGU, ŻE MASZ WIELKIE PROBLEMY. POWIEDZ SWOIM PROBLEMOM, ŻE MASZ WIELKIEGO BOGA.

I mym zakończę poranne rozważania... Dla upamiętnienia tego etapu wrzucam jeszcze nasze krzesełkowe zdjęcia. Swoją drogą - moich dzieci nie da się pomylić. W niektórych rodzinach rodzeństwo jest strasznie do siebie podobne. U nas, choć widać wspólne cechy, to jednak każde jest inne. Aż ciekawa jestem, jakie będą kolejne:)
Półroczna Elusia z jedzonkiem...
...prawie półroczny Rafałek...
...i ciut większy Gabryś (jeszcze na starym mieszkaniu).

środa, 15 października 2014

Skok do Rivendell.

Siódma nad ranem... Sen już nie przyjdzie... Nikt mnie nie odwiedzi ;)

W dodatku skończyła mi się kawa. I zimno mi  stopy. I za oknem szaro. Gabryś z Krzyśkiem już wyszli, Elusia śpi w pokoju. Rafałek obudził się już dawno z kaszlem i mówi o swych potrzebach: "Miki i Pluto!". Zaraz puszczę bajkę. Na razie rozgrzewam się SDMem.

Po pięknym weekendzie jestem zawieszona dalej i nawet nic pisać mi się nie chce. Trzy dni nad Zalewem Czorsztyńskim. W dzień było słońce, błękit nieba i "jak  Jugosławii - i góry, i woda". Drzewa jak ikony złote, na ciepłych jeszcze pastwiskach owce, kozy i krowy. Dwa zamki wyrastające niczym baśniowe stwory nad wodą.  W nocy były gwiazdy i ciemne, pachnące drzewem i potokami uliczki. I zawsze dużo, dużo słowa ze strony Pana Boga. To był taki czas tylko dla nas.

A teraz zimniejsze, ciemniejsze dni. Ale dużo wyzwań przed nami. I bałagan nasz powszedni.

Dobrze było zobaczyć znowu góry.

wtorek, 7 października 2014

Przemijanie.

Dwa lata temu na tej ławeczce siedział dwuletni Gabryś i trzymał braciszka za rączkę - był koniec września i Rafałek nie umiał jeszcze pewnie siedzieć. Zrobiłam im wtedy zdjęcie. Dziś przyszła pora na aktualizację. Oto mała księżniczka podtrzymywana przez dzielnych braci :)

Po tygodniu spędzonym na kaszleniu i smarkaniu wyszliśmy wreszcie na spacer - coś mi mówi, że to ostatnie takie słoneczne i ciepłe dni w tym roku, trzeba się wygrzać przed zimą. Zrobiliśmy masę fajnych zdjęć, bo w jasnym, ostrym świetle wszystkie kolorowe liście, ostatnie kwiaty i owoce na krzewach wyglądały niesamowicie.

Piękna ta złota jesień... ale jakaś smutna. Te dni przygotowujące nas do zimy sprawiają, że prawie bez przerwy myślę o przemijaniu... Owszem, fajnie jest myśleć o Niebie. Ale myślenie o życiu tutaj w tęsknocie za tymi, co już odeszli... W niedzielę wieczorem gorąco mi się w sercu zrobiło, kiedy przeczytałam, że zmarła niewiele ode mnie starsza dziewczyna, mama trójki dzieci. Jedyne co dodawało otuchy to fakt, że przed śmiercią, w chorobie właściwie, pojednała się z Bogiem i ponoć "umawiała się z nim na niedzielne kawki". Niemniej obudziłam się w poniedziałek z dziwną myślą - dlaczego nie ja? Kiedyś też przyjdzie taki dzień, że inni się obudzą, a mnie już nie będzie. I mam tylko nadzieję, że będzie to dobry czas i nikomu serca nie rozedrze...

Jedno jest pewne - wszystko sprzyja ewangelizacji. Jak sobie pomyślę, że dzięki mojemu robieniu z siebie głupka czyjeś życie może się zmienić, odzyskać sens... To warto. Z nowym zapałem wchodzimy w czas dawania katechez - tym, co z dala od Boga i co kościoły omijają łukiem. Oby udało się umówić kolejnych delikwentów na kawkę z Bogiem. I wsłuchiwać w łomot kamieni spadających z ich serc.

sobota, 4 października 2014

Przebłyski.

Gabryś i Rafałek mają sprzątać pokój. Jako że byli zmęczeni, w nagrodę obiecałam miód. Starszy rzucił się do układania zabawek, młodszy się obijał - i miodu nie dostał. Przebierałam Elę, R. się przyglądał. Przyszedł pachnący miodem G. i powiedział: "Wiesz mamo, Rafałek też trochę sprzątał... Podzielę się z nim..." I razem poszli do kuchni. Co tam sprawiedliwość, ważniejsze jest miłosierdzie. Brawo, Gabryś!

***

 Jestem z Elusią i Rafałkiem na placu zabaw. R. szaleje na samochodzie, kręci kierownicą. Sadzam koło niego E. Od razu pojaśniał, jeszcze bardziej przyłożył się do kierowania pojazdem... Potem puścił kierownicę, szarmancko cmoknął siostrę w policzek - i pokazał, że idziemy na zjeżdżalnię. Mężczyzna :)

***

Takich i podobnych sytuacji było mnóstwo. Obserwowania dzieci jest niesamowite. Pewnie, trzeba je temperować prawie bez przerwy, ale jednocześnie te przebłyski drzemiących w nich pokładów dobra, jeszcze nie ukrytych głęboko ze strachu... Oby wyrośli na takich właśnie, nie przyblokowanych lękami. Na prawdziwych facetów. Dziewczynki - na pewne swojego piękna kobiety... Ela jest jeszcze mała, ale już jest naszą księżniczką. Oczkiem w głowie tatusia i braci. Gwiazdką mamy. Spokojną, uśmiechniętą. To Gabryś śpiewa jej kołysankę i zabawia, to Rafałek podtrzymuje ją, kiedy razem siedzą na ławeczce. Ona wie, że jest kochana, że otacza ją ciepło i miłość.
Pewnie, różnie jest, nieraz się kłócimy, krzyczymy, mamy dość - ale im nas więcej, tym wyraźniej widzę miłość w naszym domu. Każde dziecko to jedna osoba więcej do kochania. I jedna osoba więcej do odwzajemniania miłości. W pewnym sensie dopiero teraz, przy trójce dzieci, czuję wyraźnie, że staliśmy się rodziną. Otwartą na nowe, ale jest już jakiś fundament, coś rośnie, coś widać. I tak nam Pan Bóg pokazuje, że to on buduje. Że jak daje powołanie, to zajmuje się też resztą. Że można mu zaufać. I nie bać się swojej słabości...

Czy to zbyt sielankowy wpis? Słodki, odbiegający od rzeczywistości?

Chyba nie, biorąc pod uwagę, że od środy mam na głowie trójkę zasmarkanych i rozkaszlanych maluchów. Że zarwałam parę nocek. Że wstaję przed 6 razem z nimi, bo kaszel nie daje im pospać dłużej. Że nie wiem skąd mam siłę, żeby do wieczora przetrwać - robiąc to, co zwykle, a dodatkowo pocieszając, podając leki, wycierając nosy. I że przesiedziałam te kilka dni w domu kamieniem z chorymi dziećmi, a zwykle ciężko znoszę czas bez spacerów. No i że podczas pisania tego krótkiego tekstu dwa razy wyłączył mi się komputer (czyżby komuś się wpis nie podobał?).

Jeśli mimo to jestem w stanie napisać coś takiego w sobotni wieczór - to musi to być prawdą. Howgh :)