Byłam dziś z chłopcami u lekarza. Obaj dostali antybiotyk. Zwolenniczką antybiotyków nie jestem, ale czasem trzeba... Pluję sobie tylko w brodę, że kiedy kilka dni temu byłam w przychodni i lekarz potraktował mnie jak nadgorliwą mamuśkę, która przesadza, to dałam się zwieść. Trzeba było iść do innego lekarza... No ale naprawdę zwątpiłam w swoją intuicję. Zwłaszcza że zmęczona już byłam i otępiała zarwanymi nocami. I że to była już druga wizyta w przychodni w ciągu tygodnia. Więc dałam sobie wmówić, że dzieciom nic nie jest, że im przejdzie i że przesadzam.
Nie przeszło. Po tygodniu męczenia się wreszcie dostali odpowiednie leki. Ale nie jest łatwo i lekko. Boję się o nich. I o Elę, że w końcu padnie i też się czymś zarazi. Póki co ma te pół roku z hakiem i jeszcze nic nie złapała... Chyba ma końskie zdrowie po chrzestnym, Sycylijczyku :) Niemniej w ciągu ostatnich dwóch tygodni miałam takie momenty, że aż mi się coś ściskało ze strachu. Kiedy chłopcy mieli gorączkę nawet do 40 stopni. Kiedy kaszleli. Kiedy Gabrysia bolało ucho, a lekarz stwierdzał, że jest czyste (nie jest, dziś wreszcie trafiliśmy na mądrą panią doktor i zauważyła...). Chłopaki mają mocnych aniołów i Pan Bóg czuwa nad nami, wiem o tym, ale serca nie wyłączę - boi się i martwi, kiedy dzieci chore... Dziękuję tylko Bogu, że żyjemy w tych czasach, kiedy choroby się leczy (zazwyczaj), a nie na nie umiera... Znaczy na przeziębienia, bo inne poważne to wiadomo, różnie.
Jestem bardzo zmęczona. Krzyśka jeszcze nie ma w domu, choć wieczór późny. Dzieci już śpią... Oby zdrowiały. Gabrysia położyłam dziś jęczącego znowu, dałam mu pierwszą dawkę antybiotyku, paracetamol i zasnął. Oby się wykaraskał, bo biedny, marudny i znudzony już. Rafałek w lepszej formie i dokazuje, ale w nocy za to co chwilę się budzi z kaszlem (ponoć gardło anginowo wygląda).
Mieliśmy wyjechać i odpocząć na weekend, mieliśmy zacząć kilka spraw... Ale póki co tylko Krzysiek jeździ. Ja siedzę w domu i czuję, jak mnie Pan Bóg próbuje. Bo zawsze rozwalało mnie siedzenie w domu i choroby. Zawsze włączało się wtedy poczucie winy, beznadziei, takie poczucie że gorsza jestem. Pewnie przez to moje dzieciństwo, kiedy ciągle chorowałam i czułam się ciężarem dla innych, no i byłam odizolowana od dzieci, słabsza, gorsza. Teraz jak siedzę z chorymi dziećmi, to mi się to włącza, choć to one chore, nie ja. W takiej to mizerii Bóg mnie szuka. W dawnych ranach i zmęczeniu obowiązkami i strachem o dzieci.
Na szczęście w sobotę na chwilę udało mi się wyskoczyć do miasta z Elą. Martwiłam się strasznie, zostawiając chłopaków chorych na chwilę (mimo że z tatą byli), ale dobre to było. Chwila oddechu i szybka wizyta na Targach Książki. W Matrasie kupiłam dwie książki. Oczywiście miałam zgryza (bo wydaję na książki, a tu na leki trzeba!). Ale coś mi mówiło, że mam kupić. Teraz z perspektywy już wiem, czyj głos groził, a czyj zachęcał do kupienia. Dzięki tym książkom mogę jeszcze lepiej wykorzystać ten czas "domowych, jesiennych rekolekcji". Bo w sumie co jakiś czas takie rekolekcje podczas choroby mi Bóg daje, jesienią i na wiosnę zazwyczaj.
Kupiłam książkę "I co my z tego MAMY?" Puścikowskiej i Figurskiej. To miałam w planach już po przeczytaniu krótkiego wywiadu z autorkami w necie. Nie miałam za to nowej książki biskupa Rysia "Wiara z lewej, prawej i Bożej strony". Ale kupiłam obie. Pierwsza jest piękna, o macierzyństwie. Druga - to jedna z najmądrzejszych i najpiękniejszych książek, jakie w życiu czytałam. A było ich trochę.
Dzięki pierwszej książce mogłam poczuć się jak na kawce z kobietami w podobnej do mojej sytuacji. Dużo dzieci, bałagan, a do tego dużo planów i poczucie własnej godności. Poczucie, że to co robię jest dobre i się Bogu podoba (otwarcie na życie), no i że to On daje dzieci, a nie ja sobie planuję. I końcowe rozdziały mnie urzekły, zwłaszcza ten traktujący o nowym feminizmie. Bo ja też się zawsze feministką (w tym zdrowym znaczeniu) czułam. I też uwielbiam postać Judyty ze Starego Testamentu - tej, która idzie pokonać wroga sama, kiedy faceci dygają.
Druga książka... Jeszcze jej nie skończyłam. Zerkam na nią (leży obok) i w sumie to nawet w połowie nie jestem. Już po kilku stronach wiedziałam, że to jest TO. Że się biskup nieźle na działanie Ducha Świętego otworzył i napisał coś, co naprawdę zbliża do Boga, co pomaga Go zrozumieć. Jest niesamowita. Poruszająca. Niezwykle mądra. I nawet głupio mi tu coś streszczać, sytować. Po prostu polecam - kto mnie teraz czyta, niech się nie opiera i tą książkę zdobędzie i przeczyta. Zwłaszcza jeśli mu z Bogiem nie po drodze. Albo chce go znaleźć, ale nie wie jak. Albo zwyczajnie za Nim tęskni, jak ja. Albo... No przeczytać zaiste warto :)
... i o Elżbiecie jest dużo, kilka rozdziałów, cała druga część o Zwiastowaniu i Nawiedzeniu. Ten, to wiedział, kiedy to napisać. Howgh!