Ostatnio strasznie często miałam okazję słyszeć, że dzieci są "zbyt". Zbyt głośne, zbyt absorbujące, zbyt towarzyskie, zbyt nieśmiałe, zbyt gadatliwe, zbyt milczące. Naprawdę nieczęsto się spotykam ze słowami "lubię moje dziecko i uważam, że jest wspaniałe". I nie mam na myśli jakiegoś totalnego uwielbienia i robienia z dziecka pępka świata, bo na samą myśl o tym robi mi się mdło. Mówię o akceptacji.
Na przykład uwagi, z jakimi się spotykam w przypadku moich dzieci. Rafałek (w chwilach kryzysu): czemu on ciągle płacze? Czemu nie ma smoczka (! heloł, tak jakby wtykanie smoczka do buzi było obowiązkowe - ja generalnie fanką smoczków nie jestem)? Czemu jest taki marudny? Gabryś: Czemu jest taki nieśmiały? Czy nie jest zbyt wrażliwy? Zbyt wycofany? Czemu nie mówi dziarsko "dzień dobry" każdemu?
Zadziwia mnie to, że ludzie, którzy zadają takie pytanie (tak, wyprowadzające mnie z równowagi), sami nie dają sobie prawa do posiadania słabości, do chwil bezradności, do płaczu. To ci, którzy gdzieś w środku wyrośli z małym SS-manem, który ciągle każe im być silnymi, nie dawać po sobie poznać, że coś zabolało, że jest jakieś zranienie. Ludzie, którzy w pierwszym rzędzie nie akceptują siebie.
Wiem, może zbytnio się nad tym rozwodzę, ale... Wkurza mnie to jako matkę. Nie chcę, żeby moje dzieci były uważane ze idealne i sama tak o nich nie myślę. Ale po pierwsze, kocham je bardzo i niesamowicie mnie bolą takie uwagi. Po drugie, staram się je akceptować w całości, z wadami i zaletami, bo każde z nich jest niepowtarzalne, wyjątkowe i stanowi wielką wartość właśnie takie, jakie jest. Nie jest "zbyt". Jest w sam raz. Oczywiście nie oznacza to braku naszych nakazów, zakazów, wychowania. Ale piętnowanie czyjejś istoty, charakteru, uwarunkowań, a nawet chwilowego złego nastroju uważam za skrajny debilizm. No i czuję, że Bóg też tak na nas patrzy, z akceptacją, miłością i że to jest dobry kierunek, a nie ciągłe niezadowolenie.
Poza tym jakoś żal mi samych tych sfrustrowanych ludzi. Gdzieś w nich jest schowane głęboko zranione dziecko, któremu nie dano prawa do bycia sobą, do wyrażania swoich uczuć, do bycia kochanym bez strachu, że trzeba na miłość zasłużyć. Tak bardzo potrzeba, żeby to dziecko zostało w końcu przytulone.
Mogłabym jeszcze wiele napisać na ten temat, bo jestem nieco wzburzona w dalszym ciągu. Może zakończę na tym, że warto wracać do tych pierwszych lat, do tego dziecka, jakim byliśmy. Te wszystkie sytuacje, które nas zraniły, przyrzeczenia, jakie sobie złożyliśmy (nie będę płakał, nie będę mówił, nie będę nikogo potrzebował itd.), wszystko to często leży stłumione w naszym sercu i uwiera do dziś. Efektem są problemy w relacjach z innymi, z bliskimi, z Panem Bogiem. Poczucie pustki, samotności. Brak akceptacji siebie. Różne rzeczy, bardzo bolesne. Może czas, żeby powrócić do starych zranień i wreszcie je docenić, zapłakać nad nimi. Tylko wtedy, przy pomocy Boga, w świetle jego miłości, rana może przestać kierować naszym życiem.