środa, 28 października 2020

Zimorodek :)

(fot. z wikipedii)
Taki trudny czas. Żonglerka zajęciami. Gabryś siedzi pół dnia przed kompem nad lekcjami. Pozostali jeszcze jeżdżą, pytanie jak długo. Krzysiek też się zaszywa na 8 godzin z laptopem. Niby jest, a go nie ma. Za to cisza musi być, żeby im nie przeszkadzać. Pacyfikuję Miśka, próbuję jakoś ogarnąć system.

Gdzieś w żołądku supeł, bo jednak nerwy. Najchętniej wyjechałabym gdzieś do jakiejś chaty w lesie i schowała się tak na końcu świata w drzewach, żeby nie słuchać, nie patrzeć. Woda ze studni, piec opalany drewnem, zabawa z siekierą na pół dnia, żeby wyczyścić umysł. Ale są dzieci, mają szkołę, więc trzeba być i mieć oczy otwarte. Ech.

Dziś podczas spaceru z Miśkiem, gdy nagle nerwowym zygzakiem wymijałam pełznącą dżdżownicę, dotarło do mnie, że może w tym problem. Że dla mnie od zawsze było oczywiste, że żywemu trzeba pomóc, nie niszczyć. I tak jak podczas deszczu każdego napotkanego ślimaka przenosiłam w trawę będąc małą dziewczynką (jeśli tylko mam chwilkę, robię tak nadal), tak teraz gdy jestem dużą dziewczynką, dostaję mdłości na samą myśl o aborcji? Może to też jest tak, że jedni nie mają oporu przed utopieniem kociaka albo wyrzuceniem psa z pędzącego samochodu... A dla mnie pozbywanie się dziecka to trochę tak, jakby się dostało chomika na urodziny i nie chciało nim zająć. Więc zamiast oddać w dobre ręce, wrzuca się go do pełnej wanny razem z włączoną suszarką. Czy coś takiego.

No nie ogarniam tego wszystkiego. Profanacji kościołów też nie. To jakby podczas urodzinowego przyjęcia (no bo powiedzmy, że czymś tak uroczystym jest msza św.) kopniakiem rozwalić tort i napluć w twarz jubilatowi. Tak to odbieram. Przykro.

Ale tak na pocieszenie - pisałam nie raz, że na doła najbardziej pomaga mi przyroda i że często mam wrażenie, że Pan Bóg przemawia przez nią. No i wczoraj, gdy szłam po dzieciaki, nagle nad rzeką mignął mi niebieski kształt. Gigantyczny zmutowany koliber?! Nie, zimorodek :) Pierwszy raz w życiu widziałam. A dziś ujrzałam znowu. Pewnie ma blisko gniazdo. Tuż koło naszego domu! Nie dość, że pełno tu jeży i wiewiórek, że czasem sarny, że bażanty i bociany, a w pobliżu też bobry - to jeszcze zimorodek! Lubię naszą okolicę :D

I tak dzięki ślicznemu niebieskiemu ptaszkowi śmigającemu nad pobliską rzeczką, poczułam się przytulona. Co by się nie działo, świat pozostaje piękny i jest się czym zachwycać. Na szczęście!

niedziela, 25 października 2020

Jak na wojnie...

Trudna niedziela, wstęp do prawdopodobnie trudnego tygodnia...

Nagle informacje z różnych stron, od bliskich znajomych. Covid. Kwarantanna. Covid. Przeziębienie, może wirus, bo gorączka...

Ech. Blisko, blisko, coraz bliżej. Teraz to już nie żarty, tylko się pilnie obserwujemy.

W tle gdzieś tam informacje "z kraju i ze świata", których trudno uniknąć, nawet jeśli by się chciało tylko wejść na pocztę czy librusa. Bardzo boli poziom agresji i wulgaryzmów, niby w światłym celu ("wolność"!), a tak naprawę obawiam się, że to wszystko pic na wodę i bitwa o skrobankę na życzenie.

Z jednej strony jest mocna nadzieja, że Bóg jak zwykle z tego bajzlu wyprowadzi jakieś dobro. Z drugiej normalny i nieusuwalny strach o dzieci. Bo w jakim popyrtanym świecie przyjdzie im dorastać, żyć? W takim, gdzie szczytem heroizmu jest walka o możliwość zabicia chorego i bezbronnego?

Coraz bardziej tęsknię za światem, w którym moralność znów byłaby modna (o dziwo to nawiązanie do cytatu z ostatniej części "Bridget Jones", który utkwił mi mocno w głowie, bo główna bohaterka jest w ciąży właśnie... i mówi te słowa z myślą o swoim dziecku).

I tak, nie mieszkam na księżycu, więc znam na pamięć te wszystkie argumenty "za aborcją". Nie przemawiają do mnie wcale, jako do kobiety i matki. Wiara ma dla mnie ogromne znaczenie, ale w tym wypadku chodzi o coś więcej. Prostą intuicję, że człowieka się nie zabija, nawet jeśli jest kłopotliwy czy niepotrzebny. Bo jego życie też ma wartość, mimo że jest wypełnione bólem i niezrozumieniem.

I chociaż mi pewnie aborcja by nie groziła, bo w życiu płodowym byłam zdrowa :P to jednak wiem, jak to jest być chorym dzieckiem, które nie wierzy, że dorosłe życie spędzi jak inni ludzie i myśli, że rzeczywistość będzie się ograniczać do szpitali i igieł. Takim, które czuje się gorsze i w głowie ma nieusuwalną myśl, że swoim istnieniem niszczy życie swojej mamie. To życie, które teraz prowadzę, to naprawdę niespodzianka i dowód, że czasem się z pewnych rzeczy wychodzi (mam za co być wdzięczna). Ale nawet jeśli by się nie wyszło, można być szczęśliwym, jeśli ma się kogoś bliskiego obok. Można też być całkiem zdrowym, a w środku sfrustrowanym, zagubionym i bez celu. Tu nie ma reguły.

Tak mi się pisze, żeby to z siebie wyrzucić, dla równowagi :P Niezależnie od obowiązującego prawa, wyborów dokonujemy cały czas - i nie wszystkie są dobre.

W środku czuję ruchy malucha. Mam nadzieję, że w tym wszystkim nie przejdzie na niego napięcie, strach, niepewność... Że będzie się karmić głównie miłością i nadzieją, przez pępowinę i przez cieniutką skórkę - do głowy i serca.

Nawet jeśli ma taką mamę, jaką ma, zmartwioną i niepewną, pełną egoizmu i całej tej bryndzy, którą się brzydzę. Nie trzeba być herosem, żeby starać się wybierać dobro, mimo swoich braków, złości i durnych myśli we łbie.

A teraz zaczynamy nowy tydzień... Pewnie nie będę mieć czasu, żeby tu zaglądać, bo będzie więcej zabiegania niż zwykle. I nie gniewajcie się, ale w związku z tym zawieszam na jakiś czas pisanie i komentowanie tutaj, bo nie chcę po powrocie zastać gorących dyskusji czy słów, których nie mam ochoty czytać. Wybaczcie, ale to nie pudelek, tylko jakby kawałek mojego domu i nie każdego mam zamiar wpuszczać (to zależy od jego zachowania :P). Nie piszę pod adresem ostatnich komentujących, ale biorąc pod uwagę co się dzieje i na jakim poziomie są prowadzone "dyskusje" w różnych miejscach - wolę zamknąć bramkę już teraz, bo nie wiadomo, kto mnie nawiedzi i w jaki sposób zechce uświadomić.

Trzymajcie się ciepło... Ponoć we wtorek może być nawet 20 stopni :P A ja kupiłam wczoraj wszystkim zimowe buty. Tiaaa. I to by było na tyle.

piątek, 23 października 2020

Z dnia na dzień. Lajf.

I dotarliśmy do piątku. Starszaki zaraz wrócą do domu.

Od poniedziałku Gabryś na co najmniej 2 tygodnie przechodzi na nauczanie zdalne. Słabo to widzę, ale dobrze, że tylko on jeden i kolejek do kompa może nie będzie...

Sytuacja wirusowa coraz trudniejsza. W ogóle żyjemy już tak z dnia na dzień, prawie nie planując, bo po co.

Zupełnie inna ta jesień, niż ta zeszłoroczna.

Za niecałe dwa tygodnie mam usg połówkowe. Z jednej strony się cieszę, że zobaczę buźkę tego maluszka, który wierzga w środku coraz mocniej. Z drugiej jak zwykle obawa, czy zdrowe. I nie żebym bała się choroby, choć wiadomo - każda mama chce, by dziecko było zdrowe. Boję się jak zwykle reakcji lekarzy na widok czegoś, co na usg się nie spodoba. Przerabiałam to już tyle razy i tyle razy musiałam tłumaczyć, że będzie jak ma być i nie mam zamiaru nic "z tym robić". Badania prenatalne mają dla mnie sens tylko wtedy, gdy można dziecko ratować, a nie szukać sposobu na pozbycie się go. A podczas każdej ciąży coś we mnie umiera, gdy słucham o tym, że mogłabym zabić swojego malucha.

Czy tym razem będzie inaczej i zacznie się zmieniać ta chora mentalność i traktowanie kogoś, kto jeszcze nie wrzaśnie, bo ma buzię zanurzoną w wodach płodowych, jak przedmiotu? Pewnie nie. Ale marzy mi się czas, w którym oczywiste będzie zarówno traktowanie kobiet z szacunkiem, jak i myślenie o dziecku nienarodzonym jako o dziecku właśnie, a nie płodzie, który można załatwić, gdy nie spełnia oczekiwań. Mentalność można zmieniać, choć trzeba na to czasu... Kiedyś nie do pomyślenia było, by traktować na równi osoby o innym kolorze skóry, czy dać kobietom prawa wyborcze (na samą myśl o tym szlag mnie trafia, a było to nie tak dawno przecież). Kto wie, może przyjdzie czas...

Na razie jedyne, co mogę zrobić, to nosić własne dzieci. I potem uczyć ich szacunku do drugiej osoby, nieważne czy jest zdrowa, czy nie. I czy się nam podoba, czy nie.

Swoją drogą czekam teraz na jakieś rozsądne rozwiązania ze strony rządu, mające na celu pomoc chorym dzieciom i ich rodzinom. Jak się powiedziało "A", to potem wypadałoby zabeczeć :P a nie zostawiać ludzi na lodzie w trudnej sytuacji. Inaczej to nie ma sensu.

Co poza tym...

Jestem senna i zmęczona, ale w sumie to norma w tym momencie. Staram się nie zwracać uwagi na wyrzuty sumienia i dbać o siebie. Yhm, od razu widać, że nie jestem mężczyzną, oni nie mają z tego powodu wyrzutów sumienia :P

Rozwalił mnie ostatnio tekst jednej starej lekarki, która wypisywała mi receptę na maść na infekcję skórną dłoni i nagle zupełnie bez związku rzuciła: "Proszę męża za bardzo nie chwalić i nie słodzić, obrośnie taki w piórka i potem wie pani, co się dzieje...". Zaczęłam się śmiać, a potem zastanawiać, jakie ona miała doświadczenia, że tak mówi. Biedna. Matko, jak mnie wkurzają tacy nie szanujący kobiet faceci.

No i w ogóle wiele rzeczy mnie denerwuje, ech hormony... I wszystko przeżywam jeszcze mocniej. Jakbym i tak nie miała wysokiej wrażliwości na co dzień w pakiecie. Pff.

Przed nami weekend, obyśmy odpoczęli. Paaa...

niedziela, 18 października 2020

Kuchnia w domu hobbitów.

Niedziela. Ponad połowa października za nami. Jeszcze trochę i będzie listopad... Czyli w sumie spoko. Wszystkich Świętych. Zaduszki. Wizyta na cmentarzu pełnym kwiatów i migoczących światełek. Oczywiście w tym roku pójdę innego dnia, żeby uniknąć tłumów. Zresztą już nie raz to robiłam, nie tylko w pandemicznej atmosferze.

A potem odliczanie do moich urodzin i adwentu :) Paradoksalnie mimo mojego uwielbienia dla wiosny i lata, listopad bardzo lubię - za to oczekiwanie. I za to, że zaczyna powoli pachnieć świętami i zimą.

Na razie leniwy weekend. Po deszczowym tygodniu nadal ponuro i szaro za oknem. Tylko dziś rano przebłysk światła i błękitne niebo, aż miło było popatrzeć... Niestety na krótko. Teraz znowu buro. Mszę pewnie "odpalimy" online... Żeby siebie ani nikogo innego nie zarazić. Nie lubię tego i wolę być w kościele osobiście (zwłaszcza ze względu na moment przyjęcia komunii), ale w tym momencie nie ma co świrować. Kąpiele w wodzie święconej zostawiamy wariatom :P

Ponieważ nigdzie nie wychodzimy, siedzimy w kuchni i eksperymentujemy. Jesteśmy już po obiedzie (chaczapuri gruzińskie), panowie tradycyjnie pracują nad deserem. Taki nasz domowy zwyczaj, że ja ogarniam rzeczy "na ostro", a Krzysiek z dzieciakami "na słodko". W fazie produkcji - z tego co słyszę - właśnie jest Pawłowa. Beza znaczy, czy też tort. Jak zwał, tak zwał :P

Aczkolwiek wczoraj zastanawiając się, co zrobić z tonami jabłek i gruszek (dostaliśmy siatkę od mojej mamy, drugą od teściowej, a tak się złożyło że tuż przed tym Krzysiek kupił cały wór jabłek o smaku gruszkowym, specjalnie dla mnie...), sama też zrobiłam coś słodkiego. Ofkors już po tym, jak uraczyłam wszystkich kurczakiem curry na miodzie,  z sypkim ryżem.

Przejrzałam jedną z moich ulubionych książek "domowo-kuchennych", czyli "Lawendowy Dom" Beaty Lipov. I znalazłam przepis na jabłuszka w polewie karmelowej. Ja zrobiłam jabłka i gruszki w polewie podobnej (zawsze muszę coś zrobić "po mojemu", jakoś tak mam), choć dodałam miód i przyprawę do piernika. Ależ pachniało w kuchni! Gruszki zniknęły od razu, jabłka trochę wolniej. A Michaś zadbał, by wszystko kleiło się od syropu :P Mimo kilkakrotnego mycia mam wrażenie, że w paru miejscach dalej jest nieco lepko. Cóż, lajf... Nasze mieszkanie nie nadaje się na instagrama. Dlatego wolę pisać :D Domowe katastrofy opisane brzmią zabawnie, lecz na zdjęciach prezentują się kiepsko. Natomiast jabłuszka w polewie polecam na jesienne wieczory, bardzo. Do tego przydałoby się jakieś wino grzane z goździkiem i pomarańczą, no ale. Po raz szósty w życiu mam fazę ostrej abstynencji.

Tak sobie myślę, że choć lubię spędzać czas w sypialni (szerokie łóżko idealne do czytania książek, wspólnego oglądania filmów... i innych form relaksu :P) czy dużym pokoju, to jednak kuchnia ma w sobie to coś. I chociaż tam nie mam się gdzie położyć (a szkoda!), to jednak czuję się dobrze siedząc przy naszym poobijanym, mocno zużytym stole z kubkiem czegoś ciepłego i pachnącego, patrząc przez okno na latające pod naszym orzechem sikorki, sójki i synogarlice. Oraz koty sąsiada, chowające się w stodole przed deszczem. Takie klimaty.

W ogóle mam wrażenie, że gdy tylko możemy, to ciągle coś jemy :P Jak hobbici. A zmywarka chodzi prawie bez przerwy.

poniedziałek, 12 października 2020

Ziiimno...

Zimny, deszczowy poniedziałek.

Rano info, znajoma ma covida. Objawy chyba nie najgorsze, ale i tak zonk, bo wiem, ze uważała bardzo. Wkurza mnie, że wiele osób nie wierzących w pandemię pewnie wyjdzie bez szwanku, a ci co podchodzą serio, bo mają powody, by się bać (inne choroby), oberwą. 

I covid coraz bliżej... Mam wrażenie, że w końcu nas to czeka. Czy się boję? Trochę tak, bo astma, bo ciąża. Najbardziej jednak o rodziców i dziadków. Swojej babci nie widziałam od wiosny, bo się boi i żyje odcięta, z ciocią tylko. Bez względu na to, jak się ta pandemia skończy, tego czasu już nie nadrobimy. Dzieci też tracą chwile, które mogłyby spędzać z prababcią, póki ją mają.

Dziś miałam wizytę u ginki. Muszę się umówić na połówkowe. Każda kolejna ciąża leci szybciej, już prawie połowa... A dopiero co się dziwiłam, że mamy kolejnego dzidziusia :) Wracając zmokłam i zmarzłam, choć ubrałam się ciepło i wygrzebałam z szafy płaszcz, szalik i czapkę. Brrr...

Widziałam ostatnio coś, co mnie dobiło :P Najpierw kasztan, potem jabłoń. Większa część drzewa w żółtych liściach, smętnie zwisających już ku dołowi. A kilka gałęzi - z pączkami i w kwiatach! Padłam... To jakby mi ktoś pokazał czekoladki przez szybę i powiedział, że dostanę je już za pół roku :P No wielkie dzięki...

Dość kosmiczne uczucie, zobaczyć taki kawałek wiosny w środku jesieni. Jakbym odkryła tunel w czasie, albo jakieś zakrzywienie. No ale można tylko popatrzeć, przenieść się nie da.

My musimy cierpliwie przetuptać przez te ciemne miesiące... Do świąt... Jakie będą w tym roku? Czy takie, jak spędzona w domu Wielkanoc? Jaka będzie wiosna?

Jeszcze rok temu w życiu bym nie pomyślała, że tak to się ułoży. A teraz trochę jak na wojnie, człowiek zaczyna się przyzwyczajać. Znów maski na ulicy, znów godziny dla seniorów. Jak długo pociągną szkoły? Liczę na to, że jak najdłużej, bo edukacja w domu słabo nam idzie.

 Włączyłam dziś piecyk, pierwszy raz w sezonie.

środa, 7 października 2020

Katar, szarość i światełko - ruchy maluszka.

No to się porobiło...

Październik. Niby słońce czasem. ALE...

Kasztany opadły. Orzechów brak. Liście garściami lecą na podwórko. Robi się szarawo.

Brrr!

Pod koniec zeszłego tygodnia Rafcio i Misiek wstali z katarem. Jest do dziś. W niedzielę złapałam ja z Gabrysiem. Przemarzliśmy wracając z kościoła. Pewnie powinnam pomstować "jak to, Panie Boże, ja tu na mszę, a ty mi katar?!", ale nic takiego nie chodzi mi po głowie. Nie żebym była nie wiem jak nawrócona, ale takie teksty nigdy nie były w moim stylu. Zamiast tego - złośliwości wobec bliźnich, na pęczki. Niestety :P To tak, gdyby ktoś doszukiwał się aureoli na mej siwiejącej już skroni :P nie ma jej. A tak na serio to Pan Bóg nie jest złośliwy i kataru nigdy nie zsyła, a na jesień cudów nie ma. Przechodzimy to co roku. 

Pisałam już, że nie lubię jesieni? Jak to pisałam, wiele razy, każdego roku? No nie wierzę, że się tak powtarzam :P

Siedzę, smarkam w chustkę i czytam maile o upominkach dla wychowawców. W jednej grupie sama będę musiała ogarnąć temat. Tzn. nie sama, ale ja między innymi. Z trzema innymi osobami :P w tym moim mężem, zajętym pracą, strychem itede. Aaaa...

Mieliśmy mieć już ogarnięty remont poddasza, ale nie mamy. Ekipa, którą mieliśmy nagraną, nie daje oznak życia. Albo covid ich posłał do piachu, albo stało się to, co przydarzyło się też wielu innym naszym znajomym i teraz musimy szukać innej ekipy. Bo ta nas po prostu olała.

Co poza tym... Coraz częściej czuję w środku łaskotanie, jakby skrzydła motyla. Maluszek rośnie i się rusza :) W przyszłym tygodniu mam wizytę i pewnie potem będę się umawiać na połówkowe. Czyli jak zawsze stres, chyba największy poza oczekiwaniem na poród (aaaaa!) i czekaniem na pierwsze usg ("Czy serce bije?! I czy (błagam!) widać tylko jedno??? To na pewno 500 plus, a nie 1000 plus, prawda?!").

Z tego, co widzę, Olka jeszcze czeka, tradycyjnie po terminie... Szóste dziecko, pierwsza córka! To dopiero emocje!!! A pamiętam, jak się wkurzała, gdy urodziłam Elkę, a u nich pojawił się kolejny syn,  Kazio (nawiasem mówiąc ulubieniec Eli) xD

Ja pewnie do terminu jak zwykle nie dojadę... Oby do marca w ogóle dotrwać, będzie sukces.

I czy będzie córka? Niby byłaby trzecia, ale emocje nie mniejsze. Zwłaszcza, że w myślach zaczęłam już do niej (niego?) mówić "Anusiu". Byłoby głupio, gdybym zwracała się tak do syna. I jak mam go wtedy nazwać? Joachim (mąż św. Anny)??? Niby Badeni też był spoko, no ale... :P Nie mam parcia na AŻ TAK oryginalne imiona biblijne. Te podstawowe bardziej mi leżą :) I wisi mi, czy znajdę to imię w rankingu najczęściej nadawanego imienia roku :P Choć teraz na topie to raczej Hanie chyba są, nie Anie. Ale może się mylę.

To dobre imię. I jak je widzę, to mam ten dreszczyk, który czuję też przy pozostałych imionach dzieci. Takie przeświadczenie, że to "moje" imię :)

Dwie inne znajome rodzą w grudniu. A ja i Kaszubka będziemy się bujać do późnego przedwiośnia (ja może wiosny?). Ale połowa już prawie za nami.

Dziś pomyślałam po raz pierwszy o wiośnie. Że może znowu będzie ten miodowy zapach kwiatów, spacer w kwietniowym słońcu, mała buzia wystająca z kombinezonu w wózku... Że pewnie się doczekam tego przedsionka nieba, jak zwykle, choć teraz mi szaro, smutno i źle... Nie, nie mam depresji ciążowej. Po prostu mam październik :P A październik w ciąży to już w ogóle gwóźdź do trumny, w moim przypadku.

Muszę przeczekać. Książki, herbatki, codzienne sprawy... Zleci.

Misiek właśnie łaskocze mnie w bok i zasypia. Chłopcy rozmawiają za ścianą. Dziś tak fajnie się przytulali we trójkę, aż im sesję zdjęciową zrobiłam - braterskie klimaty :) Dziewczynki już chyba posnęły. O nich wszystkich też się martwiłam, gdy byli w środku. A teraz ich słyszę i czuję, bez nich byłoby pusto. Trzeba iść małymi kroczkami do przodu.

Buziaki!

Mama szóstki, tęskniąca już za wiosną...

czwartek, 1 października 2020

Anielsko.

Tak mi się przypomniały stare dobre nuty... Może przez tą jesień i tęsknotę za górami. Po całym tygodniu deszczu pojawił się żal za wakacjami i latem.

A tu październik się zaczął. Jeden z moich najbardziej nieulubionych miesięcy :P To chyba jedyny punkt, w którym nie zgadzam się z Anią z Zielonego Wzgórza, wielbicielką października. Ja tam nie ogarniam, po co Pan Bóg go stwarzał. Chyba tylko po to, żebym się dołowała, że nie jest to przypominający jeszcze lato wrzesień, a do wiosny taki szmat czasu...

Ech.

Whatever, nie ma czasu na narzekanie. Młynek się obraca. Ela ma nowe zadania w zerówce. Rafał zaczął nosić okulary (super w nich wygląda ^^). Ja odliczam czasu do zniknięcia mdłości :P To już chyba niedługo, mam nadzieję? Prawda???

Imieniny chłopców za nami. Jutro święto aniołów stróżów. Też lubimy. W ogóle jakoś maryjne (okej, plusem października jest różaniec :P czyli jednak jest jakiś plus, jak zawsze) i anielskie święta są nam bliskie szczególnie, sama nie wiem czemu tak. To się czuje po prostu. No i św. Józef. Ciekawe, czy maluch poczeka z przyjściem na świat do jego święta...

To Elka ostatnio bardzo się po religii przejęła swoim aniołem i potem wieczorem się modliła, żeby każdy słuchał swojego anioła stróża. Dzieciaki kumają w lot to, do czego dorośli nie raz nie mogą dojść latami. Nie wiem, gdzie się potem podziewa ta intuicja. Oby przetrwała mimo wszystko...

A Sara przyniosła kilka pokolorowanych obrazków z aniołem. Chyba tak wyszło przez przypadek (yhm, sure), ale mi jakoś raźniej, gdy wiem, że oni są z nami, choć ich nie widać.

Kupiłam chłopcom ostatni tom serii "8+2". Też przeczytałam. Piękny :) Gabrysiowi też się bardzo spodobał. Rafał jeszcze nie przeczytał. To z pierworodnym wyrywam sobie książki :P I rozmawiam o metodach malowania pejzaży. Taka wrażliwość jaką mamy to błogosławieństwo i przekleństwo, martwię się i jestem dumna jednocześnie... Ale czy chciałabym, żeby był inny? Nie.

Każde z nich jest takie, jakie ma być. I kropka.

Rafał zaimponował mi ostatnio tym, gdy podszedł do starszej pani, która wywróciła się o kulach i zapytał, czy wszystko dobrze i czy może pomóc. Szłam już w tamtą stronę i widziałam zdziwienie w jej oczach, bo zabrzmiało to tak dojrzale...

A Elka nieraz się buntuje, po czym jakoś mimochodem robi dużo dobrego. Tu pas siostrze zapnie w aucie, tu zajmie się Michasiem.
 
Sara, żeby zrobić mi przyjemność, w sobotę wysprzątała dokładnie okolice swojego łóżka - choć zazwyczaj ciężko ją do tego zagonić.

I tak mogłabym pisać i pisać... Zawsze mnie wzrusza, gdy widzę w nich takie przebłyski dobra. Bo tak normalnie, to wiadomo - wrzaski, kłótnie, niechęć do sprzątania i inne zagwozdki rodzica :P Czyli standard.