czwartek, 30 listopada 2017

Biała radość :)

Dziś zaspaliśmy. Na wariata robiliśmy śniadanie dla dzieci, szukaliśmy ubranek, poganialiśmy się nawzajem. I jak to zwykle rano, ktoś pomarudził, ktoś zgubił czapkę, ktoś jęczał że łazienka zajęta. Na szczęście śniadanie zjedli bez fochów, bo zmęczona codziennymi w tym tygodniu utarczkami kupiłam owocowy serek Almette - tym razem kanapki zniknęły od razu. A potem wyszłam na ganek zamknąć drzwi za Krzyśkiem i starszą trójeczką... i zamarłam. Biało! Śnieg spadł!

Teraz siedzę już którąś godzinę przeszczęśliwa i nie mogę się napatrzeć. Ogarnęłam szybko co było trzeba i stwierdziłam, że dziś święto - nic nie muszę. Będę się gapić za okno i cieszyć jak dziecko. Tak bardzo doskwierała mi ta szarość za oknem i tęskniłam za wiosną - ale już mi przeszło. Jest coś takiego w tym spadającym białym puchu, że w sercu od razu budzi się spokój i dziecięca radość. Aż by się chciało już lecieć kupować choinkę, wybierać bombki, łańcuchy. Iść na sanki jak za dawnych czasów i niczym nie martwić. Przetaczać po śnieżnych zaspach w grubym kombinezonie. Cieszyć, cieszyć, cieszyć.

Boże, jak dobrze, że dałeś nam coś takiego, jak grudzień :D Jak biel śniegu, światła w oknach, jak Twoje urodziny - najpiękniejsze oprócz Paschy święto na świecie! I ten czas, kiedy jesteśmy o krok bliżej Ciebie - bo stajemy się jak dzieci, choć na chwilkę. Obyśmy z każdym Bożym Narodzeniem stawali się tacy na dłużej... a w końcu na zawsze. Przytuleni do Ciebie i pełni nadziei.

Miałam tu wrzucić jakąś zimową piosenkę ze starych czasów, ale plany planami... Znalazłam dziś w necie "Perfect" Eda Sheerana - nie słyszałam jej wcześniej. I się zakochałam :) Najpiękniejszy teledysk ever... I tak mi się jakoś kojarzy z nami, ze mną i Krzyśkiem znaczy. Muszę mu pokazać. Słucham teraz i się wzruszam.
I w temacie zimowych piosenek pozostając, przypomniały mi się słowa "Kto wie" - stary przebój De Su. Pamiętam, jak słuchałam go te kilkanaście lat temu, będąc w depresji i nie mając nadziei na nic:
Kto wie czy za rogiem 
Nie stoją Anioł z Bogiem? 
Nie obserwują zdarzeń, 
I nie spełniają marzeń...
Wtedy Bóg i anioły wydawali mi się tak odlegli i głusi na moje cierpienie i samotność bez dna. Teraz wiem, że byli wtedy przy mnie - nie za cholernym rogiem, ale tuż obok, przy mnie. I znali moją tęsknotę lepiej ode mnie. A potem powolutku... mnie oswoili. Bóg dał mi to, za czym tęskniłam. Miłość. Najpierw swoją - bo żaden człowiek tej naszej tęsknoty za miłością nie zaspokoi, tylko Bóg może zalepić tą dziurę w nas (ehem, teraz tak to sobie mądrze piszę, ale wtedy chciałam się rzucić na pierwszego lepszego faceta, żeby tylko czuć sie potrzebna, chciana - na szczęście nie dane mi było zrobić takiej głupoty). Potem dopiero - rodzinę, żebym mogła się uczyć kochać, dawać siebie, swój czas i wychodzić poza swoje potrzeby.

Zdecydowanie... nie jesteśmy sami ze swoimi problemami i smutkami. A co do piosenki (dalej ją lubię) to jedną tylko mam uwagę - "wszystko będzie tak jak trzeba" tylko z udziałem nieba. Bez Boga jest do chrzanu.

poniedziałek, 20 listopada 2017

Czego dzieci się uczą...

Poniedziałek. Dzień odpoczynku :) Mąż w pracy, dzieci w szkole i przedszkolu. Siedzimy sobie z Sarą w domku, błoga cisza (w sensie że żadnych  wrzasków i odgłosów kłótni) :) Tylko Sarunia podśpiewuje sobie w duecie ze zmywarką do naczyń. A ja właśnie zjadłam pizzę i sobie piszę przy kawce. Totalny relaks i ładowanie baterii :)

Ta piosenka zawsze poprawia mi humor i przypomina,  kim  jestem - dzikim sercem, ukrytym pod uniformem żony i  mamy:

Myśli coraz częściej uciekają mi do moich urodzin (trzydzeste drugie! wypadają w tą niedzielę, święto Chrystusa Króla :)) taki prezent z Góry), Mikołaja (listy napisane, zostawione na parapecie i zabrane za sprawą krasnoludków), adwentu i Bożego Narodzenia. Lubię ten czas, koniec roku. Mimo zimna i długich nocy - czas przytulenia i szczególnej miłości Boga do człowieka. Nawet świecidełka w sklepach i kolędy śpiewane przed rozpoczeciem adwentu przestały mnie wkurzać. Niech każdy sobie świętuje po swojemu.

I wspominam sobie. Wiem, często wspominam, tak już mam :) Tak samo często myślami wybiegam w przyszłość, zwłaszcza tą poza czasem. Ale jednocześnie umiem się cieszyć chwilą, a to najważniejsze.
Tak  cztery lata temu wyglądali chłopcy  : ) Byli w tym wieku, co teraz dziewczynki.
Po dzieciach widać, jak szybko mija czas. Tylko my ciągle piękni i młodzi ;)

Chłopcy urośli strasznie. I tacy są już... szkolni i poważniejsi jacyś. Znaczy broją tak samo i tak samo potrzebują wieczornych przytulasów i łachotania, ale no... to już nie takie maluszki. Uczą się dużo, takich już powazniejszych rzeczy. Przemycamy im dużo wiadomości z geografii, historii - bo już przyswajają i budują swoją wiedzę o świecie. I ciekawi ich to. Rafał ostatnio po przyjściu z przedszkola zapytał: "Mamo, a wiesz co to jest dwutlenek węgla?". No ja w jego wieku nie wiedziałam, a on już umiał mi wyjaśnić :) 

Gabryś się martwi, że ma zrobić w szkole prezentację o ulubionym sportowcu. A tu zonk, bo mimo że chłopcy trenują piłkę i wiedzą, kto to Lewandowski, no to jednak u nas w domu nikt sportów nie ogląda - głównie dzięki temu, że nie mamy telewizora. Nic to, pomogę mu przy prezentacji (w naszym małżeństwie to ja jestem fanką piłki, Krzysiek jej nietypowo nie trawi), choć od polskich drużyn zawsze wolałam hiszpańskie i myślę, że wybierzemy któregoś z zawodników F.C. Barcelony lub Realu Madryt... W każdym razie myślę, że gdyby prezentacja miała dotyczyć typów dawnej broni, wypraw odkrywców lub np. historii kolei, Gabrysiowi byłoby łatwiej :P

Dziewczyny to moje małe psiapsiółki. Synów mama fascynuje swą innością i starają się być jej rycerzami, córeczki za to znakomicie się w niej odnajdują i naśladują. Sara już robi to, co Ela w jej wieku. Obserwuje, siada obok. Gdy ja piję kawę, ona obok sączy kakao. Kiedy gotuję, podgląda. Pomaga rozpakowywać zmywarkę. Jeśli się ubieram i gdzieś wychodzę, ona już leci po swoje buciki i czapkę. Moja kochana asystentka :) Jeszcze trochę i jej też będę musiała malować paznokietki i smarować buzię błyszczykiem (Ela raz na jakiś czas stanowczo się tego domaga). Ostatnio jej ulubione słowo to "padło!". Gdy coś jej spada, woła: "Mama! Padło!", a gdy się pytam gdzie, czasem mówi: "Nie wiem!" :) I słodka jest w tym strasznie. A mówić jej coraz łatwiej - ma już dwanaście ząbków, przebiły się wszystkie czwórki.

Eluśka miała ostatnio pasowanie na przedszkolaka. Dostała odznakę z imieniem. Mówiła ładnie wierszyki, śpiewała piosenki z innymi dziećmi. Na początku trochę się stresowała (co można było poznać tylko po tym, że cały czas wystawiała język i się oblizywała:P), ale generalnie było ok. Teraz często chodzi po domu i śpiewa te nowe, przedszkolne piosenki ("Przedszkolaczek to jest zuch" i podobne szlagiery). W przedszkolu też ponoć nieraz umila dzieciom czas swoim śpiewem, na przykad gdy się ubierają na spacer (ona ubiera się dość szybko i i sprawnie, a potem czeka na innych). A do toalety podobno zawsze chodzi tanecznym krokiem. Coś czuję, że będziemy ją musieli zapisać na balet :P Zwłaszcza że figurę ma do tego idealną, jest szczupła i zwinna. Raczej nie jestem fanką załatwiania dzieciom zajęć po godzinach, no ale czas pokazał, że same o to proszą. Gabryś chodzi w piątki na treningi piłki nożnej, mimo że wraca przez to bardzo późno. Ale skoro chce i bardzo mu zależy - proszę bardzo. Z czasem coraz bardziej będziemy musieli naginać swój grafik do dziecięcych potrzeb i odbierać je o różnych porach z różnych miejsc... Będzie zabawa.

A na razie - listopad 2017 ma się ku końcowi. Przed nami adwent, już coraz bliżej. Nie mogę się doczekać.

Miałam nadzieję, że jestem w ciąży, ale nie. Jeszcze nie. Tego też powoli nie mogę się doczekać. Ale to Pan Bóg daje życie - w dobrym czasie.

Póki co - do czerwca będę się modlić za jakieś dzieciątko niechciane, żeby miało szansę się urodzić i godnie żyć. Dziewięć miesięcy różańca - to dobre i dla mnie. To zawsze działa w obie strony.

wtorek, 14 listopada 2017

Gaduły.

Po dość długim okresie ogólnego zdrowia (aż mi dziwnie było, że nikt nie smarka ani nie kaszle) nastąpił czas zarazy. Czyli typowo listopadowe klimaty :) Cała rodzina po kolei zmaga się z bólem gardła, latarem, kaszlem, a także - w przypadku głowy rodziny - gorączką. Ja w weekend chrypiałam jak stary gramofon, ale i tak wszystko pobiła Ela. Normalnie ma dźwięczny, dziewczęcy głosik, a w niedzielny poranek nagle odezwała się do mnie głosem Garou. Szok :)
Tak więc siedzimy sobie razem w domu. Krzysiek na L4. No, Rafałek odchorował już w zesżłym tygodniu i teraz chodzi do przedszkola. Ale cała reszta bandy świruje w domu od rana do wieczora. Budzą się oczywiście o świtaniu, bo kto by tam chciał pospać dłużej... A potem zabawa do późnego wieczoru. Hem. Niby takie zdechlaki kaszlące, a tyle energii. To się bawią w chowanego, to coś rysują, lepią z plasteliny, wylewają kakao na pół kuchni (to Ela dziś i ta część aktywności nie przypadła mi do gustu), grają w piłkę w pokoju. I gadają, gadają, gadają... 

Najpierw nawija Rafałek, korzystając z tego, że ma mnie tylko dla siebie (przy śniadaniu i kiedy go odprowadzam do przedszkola). Takie poranne rozmowy o życiu i w ogóle - ale bez jajecznicy, bo nie lubimy :P Ten sam rytuał powtarzamy, gdy go odbieram. Fajnie mieć chwilę czasu tylko we dwoje. Pogłaskać psa sąsiadów, podziwiać lecący po ciemnym niebie samolot, porozmawiać o piłce nożnej lub o tym, co było na obiad w przedszkolu.

Po powrocie do domu dopada mnie całe stado i się zaczyna. Każde woła "mamo!", każde chce ze mną poczytać lub porobić coś innego, oczywiście akurat w tej chwili, nie później. Ale w sumie to się cieszę, że chcą ze mną spędzać czas ;) Choć żeby nie zwariować i też móc ogarnąć dom oraz ugotować obiad - odsyłam ich do innych zajęć. Na przykład tak twórczych, jak rozpakowywanie zmywarki. A kiedy już wszystko mam opanowane, możemy razem poszaleć. Tańczyć, gonić się po całym domu z wrzaskiem, oglądać razem film...

Najwięcej gaduli oczywiście nasz pierworodny filozof. Czasem to się dziwię, że mu się nie nudzi, że nie chce chwilę pomilczeć. Okej, przez moment posiedzi zaczytany nad książką, ale zaraz potem przyłazi i coś mi opowiada, albo zadaje tysiąc pytań. Ale mądrze mówi jak na siedmiolatka, to fakt. Bywa że sama nie znam odpowiedzi na pytania i muszę się szybko dokształcać u wujka Googla. Albo odpowiadam i wtapiam, bo się mylę, a Gabryś lepiej się zna na danym temacie i tylko miał nadzieję, że dzięki mnie poszerzy swoją wiedzę. Well... No ale kurka nikt mi nie mówił, że decydując się na dziecko muszę stać się ekspertem w sprawach mechaniki, kosmosu, dinozaurów, budowy oraz typów okrętów i kurka nie wiadomo czego jeszcze ;)

Ela jak to Ela, mała kobietka lubiąca opowiadać o swoich przemyśleniach. Na przykład o tym, że "nie lubi duzych piesów, tylko malutkie", albo że "kazde oko jest oklągłe, wies?". O tym, że musi nakarmić swojego dzidziusia. Że chce sobie pomalować buzię błyszczykiem (dziś się pomyliła i zaczęła smarować paszczę dezodorantem - na szczęście nieużywanym :P). Jeśli nie mam akurat dla niej czasu, to albo cos broi po cichu w najbardziej oddalonej ode mnie części domu (czas usuwania skutków jest zdecydowanie zbyt długi), albo znajduje rozmówców w rodzeństwie. Od Gabrysia (i jeśli jest w domu, to też od Rafałka) się uczy.  A potem przekazuje swoją wiedzę Sarze ;) Nieraz je widzę siedzące gdzieś razem i rozmawiające przyciszonymi głosami.

No właśnie, bo Sara powolutku zaczyna mówić. Oczywiście dalej najwięcej nawija w swoim własnym języku, ale coraz częściej pojawiają się powtórzenia słów.  "To moje" , "chodź!", "am am!", "hauhau!", "Ela!"... Hmm no dużo więcej tego jest i nieraz takie mało oczywiste zwroty, ale w tym momencie jakoś nie mogę sobie przypomnieć :P W każdym razie młoda ewidentnie przyswaja sobie słówka równie szybko jak Gabryś, który też zaczynał się uczyć w wieku kilkunastu miesięcy, a gdy miał dwa latka to mówił już zdaniami. Środkowa dwójka wyrażała się za pomocą głośnych chrząknięć i wskazywania palcem, za to była bardzo aktywna fizycznie i trudno było za nimi nadążyć. Sara jak na razie jest raczej spokojna i nie trzeba za nią biegać. Może nie trzyma się przy mnie tak bardzo jak najstarszy, ale też nigdzie jej nie niesie i nie przejawia chęci zbadania tego, co jest za horyzontem, w ciągu najbliższych pięciu minut. Bawi się jakoś tak... bez świrowania. Nie muszę się o nią bać. Po zwariowanej Eluli piratce (a wcześniej zbójniku Rafałku) to naprawdę ulga :P Nasza mała dama o uważnym spojrzeniu :) Ale żeby nie było - czasem zamienia się w tyranozaura. Ten dom tak ma, ryczenie i chodzenie w przykurczonej pozycji z wrednym grymasem na twarzy to najlepsza zabawa. Każdy co jakiś czas odkrywa w sobie dinozaura.

Ok, kończę i spadam do męża pograć w planszówkę :) Trzeba korzystać z wolnego czasu.

A na koniec jeszcze raz patron dni ostatnich:

poniedziałek, 6 listopada 2017

Biba po mecie czyli o (wszystkich) świętych.

Wczoraj były imieniny naszej Eli. Wspomnienie św. Elżbiety i Zachariasza, rodziców Jana Chrzciciela. Porusza mnie bardzo, kiedy święte małżeństwa wspomina się jednego dnia. Tak jak Annę i Joachima, rodziców Miriam. Aż dziwne, że nie wiem nic o wspomnieniu Abrahama i Sary (moim skromnym zdaniem powinno być!) - nasza młodsza dziewczynka imieniny obchodzi 13 lipca, ale tak bardziej symbolicznie... W każdym razie piękne to wspólne obchodzenie, bo podkreśla ważną rzecz - że to, co tu robimy, jest bardzo istotne (czyli jeśli np. jesteśmy w małżeństwie, to powinniśmy się starać, żeby było jak najpiękniejsze, a nie zadowalać się bylejakością). No i co jeszcze ważniejsze - że tam, po drugiej stronie, nie będziemy jakimiś samotnymi wypustkami, ale że będziemy chwalić Boga razem z innymi, z bliskimi ludźmi. Wyrażenie "chwalić Boga" może brzmi poważnie, ale ja to widzę tak: będzie niezła biba, tam po mecie!

A wczoraj znalazłam piękny tekst o Zachariaszu i Elżbiecie, który świetnie oddaje to, co zawsze mnie w tych postaciach poruszało:

Cóż my wiemy o Zachariaszu? Tylko tyle, że był “kapłanem z oddziału Abiasza. Miał on żonę z rodu Aarona, a na imię było jej Elżbieta. Oboje byli sprawiedliwi wobec Boga i postępowali nienagannie według wszystkich przykazań i przepisów Pańskich. Nie mieli jednak dziecka... oboje zaś byli już posunięci w latach” (Łk 1,5-6). Można przypuszczać, że nie doczekali chwili, gdy Jezus zaczął nauczać i czynić cuda. Pytanie, czy byli chrześcijanami, wydaje się zatem pytaniem źle postawionym. A jednak oboje są tak blisko Jezusa. A jednak oboje, nie znając Go, o Nim mówią. Zachariasz w pieśni: Błogosławiony Pan, Bóg Izraela, że nawiedził lud swój... Elżbieta zaś przy powitaniu Maryi: Błogosławiony jest owoc Twojego łona.


A skądże mi to, że Matka mojego Pana przychodzi do mnie? Chciałoby się powtórzyć słowa z Listu do Hebrajczyków: “W wierze pomarli oni wszyscy, nie osiągnąwszy tego, co im przyrzeczono, lecz patrzyli na to z daleka i pozdrawiali, uznawszy siebie za gości i pielgrzymów na tej ziemi” (Hbr 11,13). Mowa o wielkich postaciach Starego Przymierza. O Mojżeszu natchniony Autor pisze: “Wytrwał, jakby na oczy widział Niewidzialnego” (Hbr 11,27). Kogo Autor nazywa Niewidzialnym? Dokładna lektura Listu odsłania głębszy sens tych słów: “Niewidzialnym” Starego Przymierza jest Jezus. Podówczas Niewidzialny, bo jeszcze na świat nie przyszedł. Ale Sprawiedliwi tamtych czasów widzieli dalej i więcej.



Widzieli - bo napełnił ich Duch Święty, co podkreśla Ewangelista. Nie omieszkał on też zanotować, że Zachariasz i Elżbieta “byli sprawiedliwi wobec Boga” (Łk 1,6). Co wynika z tych rozważań? Otóż to, że określenie “chrześcijanin” w pewnych sytuacjach staje się za ciasne, nie jest zdolne ogarnąć całego bogactwa duchowej rzeczywistości, jaką jest wiara. Dlatego wszystko to, co uznajemy za szczególne rysy portretu chrześcijanina, nie jest bynajmniej zarezerwowane tylko dla tych, którzy z imienia, z przynależności do Kościoła uważają się za chrześcijan. Nawet wiara nie jest ich wyłączną własnością. Elżbieto i Zachariaszu! Dobrze, że zobaczyliście Niewidzialnego!




A dziś piękna pogoda. Odwiedziłyśmy z Sarą Cmentarz Rakowicki i grób mojej prababci i cioci. Kocham atmosferę cmentarną w tych dniach, kiedy spadają na ziemię ostatnie liście, a wokół pełno świec i dywany kolorowych chryzantem. I moi ulubieni bywalcy Rakowic - ogromne, spasione wiewiórki, skaczące z gracją po starych grobowcach. Mimo tego, że miejsce oraz pora roku mówią o przemijaniu, to aż się coś wyrywa do życia. I staje się jasne, że śmierć to tylko taki przystanek na drodze do dalszego bycia...

W drodze powrotnej zapaliłyśmy świeczkę przy grobie ojca Joachima Badeniego (po prawej od grobu Jana Matejki, gdyby ktoś był zainteresowany). I tam zamiast się pomodlić, to w zasadzie sama poprosiłam o modlitwę. Kto jak kto, ale Joachim to hycnął do nieba, ino habit zafurczał, prosto w objęcia Miriam. Nie mam żadnych wątpliwości, oj nie... I takiego hycnięcia sobie nawzajem życzmy ;)

PS. Poszperałam, poszperałam i znalazłam: wspomnienie Sary i Abrahama - 9 października! Nie dawało mi to spokoju :) Człowiek uczy się cały czas... A znaleźć nie było łatwo. No to mamy nowy dzień do świętowania w rodzinie :)