wtorek, 30 czerwca 2015

(Nieprzespane) noce i (wymięte) dnie. Prawie Dąbrowska :P

Najpierw muzyka... Swoją drogą do tego tańczyliśmy nasz pierwszy taniec na ślubie. No to mamy ;)
Dwie barwne noce za nami. Najpierw chłopcy jednocześnie dostali gorączki i grzali na wyścigi całą noc. Zasnęli spokojnie dopiero o piątej. A niewiele później obudziła się Ela. I potem jakoś musieliśmy przeżyć poniedziałek. A dziś w nocy nagle obudziła mnie młoda, bo zaczęła wymiotować. I przydarzyło jej się to potem parę razy, także dziś rano miałam stertę aromatycznego prania do zrobienia.

Wirus jakiś czy co?

W każdym razie Krzysiek drugi raz pod rząd zaspał do pracy :P Więc wróci w nocy, a ja znowu na kilkanaście godzin zamieniam się w samotną matkę. Bywa.

Wczorajszy wieczór sobie tutaj opiszę krótko ku pamięci. Było już późno i musiałam całą trójcę położyć spać. Kazałam chłopcom poczytać sobie książeczki, a ja poszłam kąpać Elę, bo cała się wysmarowała serkiem homogenizowanym. Ela pluskała się radośnie w wannie pełnej piany, kiedy do łazienki wszedł Rafałek zaryczany, bo oblał sobie spodenki. Zwykle sam się przebiera, ale chyba był już zbyt zmęczony i po prostu przyszedł do mnie z wielkim rykiem. Na chwilę zostawiłam Elę (nasłuchując, czy dalej się pluska) i przebrałam młodemu spodenki. Wróciłam do Eli, która bawiła się dalej pianą. Nagle, kiedy zgarnęła wielką garść bąbelków zobaczyłam, że woda jest dziwnie brązowego koloru :P Dziewczynka korzystając z mojej krótkiej nieobecności porządnie zanieczyściła wannę :P I dobrze, że zorientowałam się tak szybko, bo pod tą pianą naprawdę nie było nic widać... Tak więc szybko wyciągnęłam młodą z wanny, przemyłam i wysuszyłam, no i zaczęłam ubierać w pokoju. W tym momencie wszedł Gabryś i oznajmił zdegustowany, że Rafałek właśnie pomalował w ich pokoju ściany czerwona farbą. W tym momencie miałam ochotę ziać ogniem. Faktycznie, farbki zostały na stole w kuchni po tym, jak chłopcy sobie malowali. No i tego dnia namalowałam w ich pokoju srebrną farba na ścianie kota, gwiazdy i anioła. Ale nie po to, żeby mnie średniak naśladował. Czerwoną farbą w dodatku... Poszłam do pokoju chłopców, stwierdziłam, że czerwonych śladów nie da się zmyć i spokojnie wróciłam do ubierania młodej. W pewnym momencie człowiekowi przepalają się bezpieczniki i potem już na wszystko reaguje spokojem :P Tyle dobrego, że zmęczeni poprzednią nocą, chłopcy zasnęli potem szybko i bez marudzenia. Ela też. A później przyszedł Krzysiek.

Czasem to naprawdę mam wrażenie, że gdyby nie silny instynkt pod tytułem "chcę mieć dziecko", jaki Bóg nam dał w prezencie, to nikt by się na posiadanie potomstwa nie zdecydował :) O wiele przyjemniej siedzieć sobie wieczorem z drugą połówką w ciszy (o sorry, cisza to ulubiony odgłos osób mających dzieci - tu miała być głośna muzyka!) i, przeżuwając coś smacznego, oglądać filmy albo grać w planszówki (to nasza ulubiona opcja ;)). Tyle że nie jest to oczywiście tak niebezpieczne i ciekawe. Kto posiada dzieci, ten wie, co to przygoda :P Ja na przykład zawsze chciałam być takim awanturnikiem na miarę Indiany Jonesa. I popatrzcie, udało mi się! :)

Ale żeby nie ociekać aż tak czarnym humorem, muszę też wspomnieć o czymś dobrym. Na przykład o tym, że wczoraj rano, kiedy się zastanawiałam, jak z takimi rozgrzanymi chłopakami pójdę do sklepu po chleb i ogólnie coś do jedzenia - nagle ktoś zadzwonił do drzwi. Okazało się, że moja mama przyszła niezapowiedzianie, bo dostała od znajomej wiaderko pachnących poziomek. A przy okazji, jak to mama, przyniosła chleb i dużo dobrego jedzonka. I szczerze - nie miałam wątpliwości, że się moją mamą tak pięknie Bóg tego dnia posłużył. Choć ona pewnie o tym nie wie :) W każdym razie mimo wymięcia po ciężkiej nocy, mogliśmy się wczoraj delektować poziomkami po każdym posiłku. To chyba jeden z najpiękniejszych darów lata - małe, ciemnoczerwone owocki, które dosłownie rozsadza cudowny smak i aromat. Jak w czymś tak niewielkim zmieścić tyle dobrego? Maliny i truskawki są duże (i dobre) ale poziomkom mogłyby... hmm... korzonki czyścić (no bo nie buty :)). Do poziomek zrobiłam polewę ze śmietanki, mleka i cukru i... byłam w Niebie ;) Normalnie o poziomkach mam takie zdanie, jak osiołek ze Shreka o kremówkach...

Czytam sobie zbiór tekstów Wyszyńskiego W obronie życia nienarodzonych. Tak na chybił-trafił otwieram i czytam. Niesamowite jest to, że jeszcze przed moim narodzeniem mówił dokładnie to, co mógłby powiedzieć dziś. Nawet nie wiedziałam, że ta batalia o życie małych dzieci to nie jest tylko problem naszych czasów. Ale już w XX wieku aborcja z wielu względów wydawała się wielu dobrym pomysłem. No dobra, to wiedziałam, ale nie sądziłam, że AŻ TAK. I że tak samo, jak dziś chce się wmówić wszystkim, że to prawo kobiety do własnego brzucha, że to dziecko to tylko zlepek komórek itede - takie same bzdety, tylko na miarę tamtych czasów, powtarzali różni "mądrale". Koszmar... Aż mi się zimno robi, kiedy pomyślę o tych wszystkich małych dzieciach, które zginęły, bo miały "światłych i postępowych" rodziców. Albo po prostu bardzo biednych. To gorzej niż Auschwitz - i trwa cały czas.

Tam, gdzie chodzi o obronę życia nienarodzonych, nie trzeba odwoływać się do problemu wiary czy niewiary. Wystarczy być człowiekiem. Jakim prawem człowiek, broniąc własnego życia, wydaje wyroki na innych?

sobota, 27 czerwca 2015

Wakacje :)

      Nocą, kiedy różowy świt po gwiazdach schodzi,
      Chłód, jak ćma senna, wpada, gdy okno otworzę;
      Myślę, że mnie jak rosę wypije przestworze,
      Że nie ziemia mnie wchłonie i nie ziemia rodzi.
      Że tam, ponad światami, ponad drogą mleczną,
      Nad błękitem, co rankiem w bladą dmucha tarczę -
      jest ojczyzna, za którą tęsknię tu i walczę
      Ze smutkiem, co w duszy rośnie, i z miłością wieczną.
      Bo wierzę, że Bóg wszystko wyrówna i zgodzi.
      Niepokój serca mego z pogodą obszaru,
      Jak obłok, od gwiazd ciężkich i srebra nadmiaru,
      Od ziemi mnie, od ciała i dnia oswobodzi.
Jerzy Liebert, Druga Ojczyzna

Sobota. Za oknem jakoś szaro, choć wczoraj słońce grzało mocno i mogliśmy poczuć, że to początek wakacji. Siedzę sobie przy stole z Elą. Młoda ma na twarzy maskę z pożywienia. Właśnie próbuje otworzyć słoik z majonezem. Na szczęście tego jeszcze nie potrafi.

Rano chłopcy wybyli z dziadkami na pół dnia, także przez kilka godzin mam czas dla siebie. Potrzebuję tego. Czasem w codziennym zabieganiu zaciskam zęby i zapominam o tym, jak bardzo jestem zmęczona. Tym byciem w ciągłym napięciu, w dzień i w nocy. Zastanawianiem się, co kto zjadł, kiedy sikał, czy nie jest chory, kiedy poczytać książkę dzieciakom, a kiedy posprzątać itd. Młyn... Domowe przedszkole 24 h. Ale sama tego chciałam. I chcę :) Po prostu - czasem trzeba odetchnąć i nie zgrywać herosa. Wyrastałam w poczuciu, że muszę udawać silną, że nie mam prawa do słabości. Teraz wiem, że mam prawo. I że robienie z siebie Siłaczki ani Domowej Męczennicy nie jest dobrym pomysłem na życie. Dzieciom jest ciężko z taką mamą, która daje z siebie wszystko i zapomina o swoich potrzebach. Owszem, dawanie jest ważne, ale brać też trzeba. Tu zawsze musi być równowaga. I czasem lepiej kupić sobie nową kieckę albo szminkę, niż dać dziecku kolejną niepotrzebną zabawkę, a samemu chodzić w tych samych ciuchach i coraz mniej podobać się mężowi. I czuć się jak cholerna Niewolnica Izaura albo inna Nasza Szkapa.

Whatever, wracając do tematu, mam czas wolny. Tylko z mężem i jednym dzieckiem. Także zaraz mykam od komputera. I idę na romantyczny spacerek do Tesco po pieluchy. Tylko we troje. Hurra ;)

A tak w ogóle to po raz pierwszy od wieeeeeluuuu lat wiem, że zaczęły się wakacje! Jupi! Już mnie nosi, żeby gdzieś wyjechać :)

wtorek, 23 czerwca 2015

O dzieciach w deszczowy dzień.

Deszczowo ostatnio u nas i jakoś ponuro... Przy takiej pogodzie nic mi się nie chce robić (i jeszcze się czuję winna, że Krzysiek musi siedzieć w pracy, a ja tu się snuję bezczynnie z kąta w kąt). Codzienne obowiązki jakoś tak upycham, żeby tylko nie popaść w mega bałagan. Wystarczy artystyczny nieład...

Ela właśnie siedzi obok. Na krześle, takim normalnym, dorosłym. Tak jak Rafałek, naśladuje nas błyskawicznie i nie chce słyszeć o żadnych udogodnieniach "dla dzieci". Kiedy chcę ją karmić łyżeczką, odwraca się tyłem i rycząc idzie do innego pokoju. A potem wraca i sprawdza, czy już nie będę jej przeszkadzać. Jeśli nie, to sadowi się zadowolona przy stole i sama zaczyna jeść. Ile z posiłku faktycznie trafia do jej buzi, tego nie wiem. Okolice jej krzesła są za to obficie pokryte pożywieniem. Także sprzątania na tym etapie mam dużo, no ale wiem też, że to szybko minie.W każdym razie moja duża dziewczynka właśnie z poważną miną spożywa ziemniaki ze szpinakiem.Tu łyżeczką trafi, tu małym widelcem, a jak się nie uda, to łapką poprawi i wpakuje do ust. A jak się jej przyglądam, to uśmiecha się swoim ośmiozębnym uśmiechem i mruży zadowolona zielone, lekko skośne oczy. Mała łobuziara.

Rafałek paraduje w koszulce khaki (te bojowe kolory świetnie oddają jego charakterek i dobrze komponują się z jego ciemnymi, błyszczącymi oczyskami) i wytartych jeansach. Jakiś taki duży mi się wydaje... I samodzielny. W przeciwieństwie do starszego brata, sam lubi się zająć sobą, coś pobudować, pooglądać książki. Chociaż też lubi, kiedy mu czytam, to jednak prosi o to bez histerii. Taki spokojny jest i pogodny. Tyle że jak się uprze, to nie ma zmiłuj. Wieczorne sprzątanie to codzienna walka. Bo Gabryś bez szemrania ogarnia pokój, a ten mały koziołek ani drgnie. I póki co ciężko mi to w jakikolwiek sposób skłonić do współpracy. A przecież nie może tak być, żeby najstarszy sprzątał to, co młodsze rodzeństwo nabałaganiło przez cały dzień... Wieczorna modlitwa też jest trudna. Rafałek miał kiedyś fazę, że odmawiał ją z nami, a ostatnio się zaciął i milczy, unika, tłumaczy się zmęczeniem. I znowu na polu bitwy zostaje tylko Gabryś. Ech... Przez to, że każde dziecko jest inne, to w pewnym sensie każde jest "pierwsze". Metody, które sprawdzały się przy jednym, przy drugim nie mają racji bytu. I wymyślaj tu dla każdego dziecka inną strategię, dostosowaną do charakteru, płci i wieku... I jak tu nie zwariować?

Dobrze, że nie jesteśmy sami jako rodzice i że jesteśmy wszyscy w ręku Boga. Czego my nie widzimy, nie możemy zrobić, On zrobi, złamie, zbuduje, dopełni. Tak dobrze, że jest z nami...

Gabryś ma ostatni tydzień w przedszkolu. W czwartek eucharystia na koniec roku, a od soboty - wakacje. Będę z całą gromadką :) Z jednej strony trochę szkoda - zabaw z kolegami z grupy, ciekawych zajęć itd. Ale z drugiej fajnie będzie poszaleć trochę razem (oby lato było pogodne!). I nie musieć budzić go codziennie rano ;) Ale patrząc wstecz - zadowolona jestem, że posłaliśmy go do tego przedszkola. Bardzo się zmienił przez ten rok. Na dobre :) I chociaż swoją skłonnością do marudzenia nieraz doprowadza mnie do szału, to naprawdę jestem z niego dumna. Z mojego mądrego małego (? też mi chłopak śmignął do góry niesamowicie...) rycerza o niebieskich oczach.

I co bym tu jeszcze miała napisać... Ano waham się. Waham i waham. Myśl o kolejnej ewentualnej ciąży to nie ukrywam, myśl o krzyżu i cierpieniu. Ponoć najciężej się znosi czwartą, piątą ciążę. Rutyna, ból i marazm. No nie wiem, pewnie się przekonam niedługo. Ale z drugiej strony, jak patrzę na te dzieci, które już mam przy sobie - to widzę, że warto. Że nie ma nic lepszego na świecie, niż pomóc Bogu dać to cudowne życie. Nawet, jeśli ciążę znosi się trudno, zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Więc mam nadzieję, że dane mi będzie jeszcze współpracować z Górą. I za jakiś czas pisać tu nie o trójce, ale czwórce dzieci. Tyle że, jak mówię - zmagam się i to mocno. Nie ma dnia, żebym o tym nie myślała - KIEDY i JAK to będzie? Pewnie, Bóg przez wszystko przeprowadzi. Ale zmaganie jest. Zmęczenie robotą w domu z trójką rozbójników też.

Przychodzą jednak takie dni, kiedy mimo zmęczenia, niewyspania i bólu głowy - już tęsknię. Na przykład wczoraj, kiedy na świat przyszła mała Hania. Jest szósta (a właściwie siódma, bo jeden dzieciaczek jest w Niebie) z rodzeństwa, przyszła na świat w wyniku cesarskiego cięcia, piątego. Lekarze nie mający wiary pukali się w głowę i mówili, że to bez sensu i nieodpowiedzialność. Ale Hania, podobnie jak jej rodzeństwo - jest. Urodziła się bezpiecznie, jej mama jest zdrowa i szczęśliwa. Niedługo pewnie będą się cieszyć sobą w domu, w dużej gromadce osób :) W domu, w którym zawsze jest głośno, ale też - zawsze pięknie. Ja bardzo lubię tam być. I też mi się taka gromadka marzy. Chociaż jest to trudny szlak.

Na razie przed nami wakacje. Mam nadzieję, że odpoczniemy i nabierzemy sił przed kolejnymi wyzwaniami.

Panie Boże, proszę o umiejętność odpoczywania... O to, żebym nie czuła się winna, ale mogła spokojnie cieszyć się chwilą i tym wszystkim, co nam dajesz... Żebym nie zamartwiała się na zapas, ale napełniała pokojem i śmiechem - i dzieliła się nimi z innymi.

środa, 17 czerwca 2015

Słów kilka przy porannej kawie i czemu chwilowo piszę tylko u siebie.

Mam dwie wiadomości, dobrą i złą.

Dobra jest taka, że mam już komputer i mogę piiiiisać i czyyyytać.

A zła jest taka, że coś się zablokowało i za cholerę nie mogę u nikogo napisać komentarza. Czuje się jak zakneblowana :P Próbuję się odezwać i nic...

Także sorry, bo naprawdę brakuje mi tej wymiany zdań. Pewnie że lepiej się spotykać w realu niż w Biedronce, no ale i ta wirtualna Biedronka się na coś przydaje :) Ale czytam, czytam i np. Elizie gratuluję wyjścia ze szpitala ;) A Celtowi dziękuję za linki! A Agulka zapraszam do Krakowa :D

U mnie dni płyną jakoś tak mozolnie... Się zmagam sama ze sobą, w wieloma wątpliwościami, Panem Bogiem też trochę, jak Jakub w nocy. Ostatnio mnie uderzyło, jak bardzo mój dzień składa się z takich mało atrakcyjnych, niewiele znaczących rzeczy, które muszę robić i których nikt nie zauważa. I za które nic nie dostaję. Wiem, praca w korporacji jest ciężka, praca gdziekolwiek indziej też, ale takiej domowej mozolnej mamałygi też można mieć dość. Czasem to aż czuję, jak tą codziennością i kolejnym zmywaniem klejącej się podłogi (bo Ela i Rafał znowu ją zapaćkali, a dopiero co odłożyłam mokrą ścierkę na bok) Bóg mnie szlifuje. Całe to dobre samopoczucie, egoizm, pychę - jedzie po nim czymś ostrym. I nawet jak wybucham i wychodzi na wierzch, jaka jestem (zezłoszczona... i wyczulona na punkcie siebie i swojej pracy), to tym lepiej dla mnie. Trudno mi się oszukiwać wtedy, że taka w gruncie rzeczy dobra i milutka jestem, i współczująca, i nie wiadomo co. Dupa, nie jestem i tylko o sobie myślę, ot co :)

Przed nami wakacje i o dziwo w tym roku plany mamy dość konkretne. Lipiec - chłopaki mykają na tydzień z dziadkami nad morze (a ja odpoczywam i pachnę w domu, TYLKO z jednym dzieckiem - pytanie czy z nudów nie padnę). Sierpień - najpierw na tydzień wypad w góry naszą piąteczką. A potem końcem sierpnia wyczekany remont łazienki. Jeeeee. W szoku jestem, że wreszcie się to wszystko zgrało i ustaliło.

I co jeszcze... Dwa mądre artykuły wyłuskałam i aż się muszę podzielić, bo są na temat małżeństwa i rodziny... W sumie to o niczym ostatnio mi się tak dobrze nie czyta, jak o rodzinach. Takich normalnych, kochających... Dużych :) Normalnie odtrutka na to, co się nam wciska na każdym kroku.

Po pierwsze - Wanda Półtawska, a właściwie relacja z promocji jej najnowszej ksiązki Uczcie się kochać. Półtawska to ktoś, kogo mogłabym... po prostu słuchać godzinami i chłonąć... Chyba najmądrzejsza kobieta, jaką dane mi bylo poznać. W tak prosty sposób mówi o trudnych rzeczach, tak naturalnie przywraca porządek tam, gdzie największe poplątanie. Czapki z głów :)

Byliśmy z Karolem Wojtyłą przerażeni ustawą zezwalającą na aborcję z 1956 r. Bp Karol Wojtyła powierzył mi duszpasterstwo lekarzy i młodzieży. I zajęliśmy się ratowaniem zagrożonych małżeństw. I robię to do dziś, od 65 lat - mówi Wanda Półtawska. Dodaje, że szczęśliwe małżeństwa akceptują naukę Kościoła. - Kiedyś ludzie chodzili do kościoła, spowiadali się, etyka była dla nich ważna. Dziś albo jej nie znają, albo ją kwestionują. Mówią, że się kochają, ale co to za miłość. Mówię im: wy się nie kochacie, nie nazywajcie byle czego miłością. Kardynał Wojtyła mówił: uczcie ludzi miłości altruistycznej, sprawiedliwej i wymagającej. Ale wymagającej od siebie, a nie od drugiego człowieka. Życie ma być świadomym dążeniem do świętości przez radykalizm i realizm miłości. To jest możliwe, bo widzę takie małżeństwa. Można dziś żyć tak, jak Pan Bóg przykazał.

Każda para powinna mieć w domu "Humanae vitae", encyklikę, w której Paweł VI mówi o miłości jako darze z samego siebie w celu ubogacenia drugiej osoby sobą. Jak można być szczęśliwym, stosując antykoncepcję, czyli niszcząc siebie wzajemnie? Ubezpładnianie się jest pierwszym wrogiem małżeństwa. To, jak mówił Jan Paweł II, cywilizacja śmierci, razem z aborcją i eutanazją - podkreśla, zachęcając do pielęgnowania miłości małżeńskiej. - Miłość trzeba nieustannie żywić. Wtedy małżeństwo będzie szczęśliwe i święte. Seks to mit. Jest tylko druga osoba. Narządy rozrodcze muszą być wpisane w plan Stwórcy, który domaga się respektowania praw natury. Domaga się, ale nie zmusza. Podobnie, jak nie zmusza do świętości - mówi Wanda Półtawska, dodając że dusza, która nie jest rozwijana do świętości, karleje. - Nie możesz wiecznie nosić butów, których używałeś w wieku trzech lat. Jak nie zaczniesz budować swojego małżeństwa, rozwijać go, ono się rozpadnie.

I drugi artykuł, a właściwie wywiad z ks. Markiem Dziewieckim - Wygrane ojcowstwo. Dwa cytaty, które mnie urzekły:

Żeby być szczęśliwym ojcem, trzeba najpierw być szczęśliwym małżonkiem. Nie ma szczęśliwego rodzicielstwa bez szczęśliwego małżeństwa. Bycie kochającym i odpowiedzialnym ojcem zaczyna się od tego, że mężczyzna spotyka kobietę swojego życia, zakochuje się w niej z wzajemnością, następnie razem dorastają do nieodwołalnej miłości i później tą wzajemną miłością dzielą się z dzieckiem. Dziecko czuje się kochane i bezpieczne tylko wtedy, kiedy widzi wzajemną miłość rodziców. Dla dziecka nie ma większego bohatera, jak tata, który z całego serca kocha mamę. Wygrywanie ojcostwa zaczyna się od wygrywania małżeństwa.

Najpierw trzeba wychować samą siebie, czyli stać się Bożą księżniczką, świadomą swojej godności i tego, że zasługuje się na wspaniałego mężczyznę. Jest sporo takich dojrzałych mężczyzn, którzy pragną być szczęśliwi w małżeństwie i rodzinie. Oni wiedzą, że szczęśliwi mogą być tylko z Bożymi księżniczkami. Tylko niech taka Boża księżniczka to pokazuje - swoją dumą, czystością, zachowaniem. Wcześniej czy później znajdzie się mały książę, który pokocha ją i dzieci, którymi Bóg ich obdarzy.

No to bądźmy Bożymi Księżniczkami i Bożymi Wojownikami. Powodzenia ;)

poniedziałek, 15 czerwca 2015

Wakacyjny weekend :)

Rotawirus odszedł w zapomnienie ;) Za nami piękny, słoneczny weekend razem. Wreszcie mieliśmy czas dla siebie! 

Najpierw w sobotę pojechaliśmy pociągiem do Wieliczki, gdzie balowaliśmy w Tężni Solankowej. Cudo wybudowane rok temu, kto nie był, niech odwiedzi ;) Słona woda kapiąca po murach zrobionych z tarniny i słodki zapach mokrego modrzewiowego drewna... I ten chłód bijący nawet w najbardziej upalny dzień (a mieliśmy ze 30 stopni tego dnia) od kaskady kropli spływających po kolczastych ścianach. Miodzio... Poza tym budowla wygląda jak warowna twierdza i można wspiąć się na mury i wieżę - dla chłopaków miodzio. A Elusia zachwycona łaziła po dziedzińcu. A później chodziliśmy po parku koło kopalni i oglądaliśmy lokomotywy, no i kąpaliśmy się w fontannie (ja i chłopaki, ku zgorszeniu Krzyśka :P).


A w niedzielę skoczyliśmy do Niepołomic. Pokręciliśmy się chwilkę po mieście i buchnęliśmy do lasu. Kolejny upalny dzień spędziliśmy w chłodzie, urządzając wyścigi między drzewami. A mnie nawet udało się upolować wiewiórkę aparatem. I o dziwo już można było znaleźć borówki i poziomki, także mieliśmy darmowy deser :) Poziomki wypatrzył Gabryś i okazało się, że jest ich całkiem sporo, aż musieliśmy uważać żeby ich nie zadeptać zbierając. Dawno już nie widziałam takiej czerwonej, slodkiej polanki ;)


Takich dni więcej :))

czwartek, 11 czerwca 2015

Nie ma nas tu, bo...

... dzieci zalały komputer herbatą. Chwilowo się naprawia u dziadka. Także chcąc nie chcąc żyję bez poczty (sniff), bloga (sniff sniff!) i w ogóle wiadomości, co tam na świecie. Bo w telefonie internetu nie mam.

Za nami urodzinki Gabrysia. Wyszły super, było dużo dzieci. No i ich rodziców, także domek pękał w szwach... Gabryś zdmuchiwał świeczkę w kształcie piątki na czerwonym torcie - Wilsonie ze "Stacyjkowa". Dzieciaki wybawiły się i były bardzo zadowolone :)

Poza tym co... Upały za oknem, a my kiblujemy w domu. Kiblujemy dosłownie, bo przyplątał się rotawirus. A w rodzinie większej to wiadomo, efekt domina... We wtorek cierpiał Rafałek, w środę Gabryś a dziś ja z Elulą. Ostał się ino Krzysiek, ciekawe czy też polegnie.
Zaległości netowe duże, odgrzebię z czasem... Wybaczcie.

Tyle dobrze że na jeden serwis informacyjny wlazłam i zobaczyłam, że Christopher Lee (filmowy Saruman) przeszedł na drugi brzeg. Echh szkoda, że już się go nie zobaczy na ekranie... Jeszcze w "Hobbicie" zdążył wystąpić.

Dobra, kończę na razie. Do zaczytania wkrótce!
 

poniedziałek, 1 czerwca 2015

Słowicza feministka i oddech lata.

Denerwuje się pan Słowik… już prawie dwunasta,
A tu pani Słowikowa wciąż nie wraca z miasta.
On już sprzątnął, pozamiatał i pościerał kurze,
Lśni czystością całe gniazdko! (G2 – niezbyt duże).
Czas najwyższy, by się wreszcie zabrać do obiadu,
A tu pani Słowikowej ciągle ani śladu.

Co tu robić? Co gotować? Rozpacz go ogarnia.
Wczoraj byli Wróbelkowie – i pusta spiżarnia!
Wreszcie wraca  Słowikowa:
„Nie gniewaj się stary,
Ale straszna dziś kolejka była po komary.
O motylkach szkoda marzyć, a muszki mrożone,
Więc komary tylko wzięłam. Proszę – oto one.

Weź je oskub i wypatrosz i ugotuj w garnku!
Ja nie mogę – mam dziś koncert w Łazienkowskim Parku.
Wszystkie miejsca wyprzedane, gałązki i loże,
Prasa będzie, recenzenci, sam pan Waldorff może …
Jednym słowem wielka gala – nie jakaś chałturka,
Przygotować więc się muszę i przyczesać piórka!”

Westchnął tylko biedny Słowik, przypiął fartuch z listka –
I do garów! Taki los już, gdy żona artystka.
Znana, sławna, rozrywana i zarabia krocie …
A pan Słowik? Także śpiewa, ale przy robocie!
Jedną tylko ma dziś radość: tę chwilę upojną,
Kiedy czyta u Tuwima, jak to było przed wojną.

Marian Załucki, Pan Słowik
Przeczytałam ten wiersz ostatnio przez przypadek i mnie urzekł :)
A my korzystamy z ciepła... Dzień Dziecka świętowaliśmy wczoraj w piątkę na mieście. A dziś sama z dziećmi - na placu zabaw. W zieloności. Na gałęziach akacji śpiewały ptaki, między trawami skakały wiewiórki... Przez rozgrzane krzewy skradało się ku nam lato. To już czerwiec. Miesiąc, w którym po raz pierwszy mogłam naprawdę doświadczyć, jak to jest być mamą.
Piąte urodziny Gabrysia już w czwartek. Będziemy wszyscy razem, bo to w tym roku Boże Ciało. Pięć lat temu czwarty czerwca wypadał dzień po Bożym Ciele. Wieczorem byłam na eucharystii w szpitalu, a dzień później, w piątek, przyszedł na świat nasz pierworodny :) A w sobotę zaczęły się straszne upały i trwały przez całe lato. Zabawne, że tamto lato będę już chyba zawsze tak szczegółowo pamiętać.
A tu moje "trojaczki" na placu zabaw. Ostatnie zdjęcie mnie rozwala :)