niedziela, 24 maja 2015

Pentecoste i majowe pocałunki.

Niedziela po długiej nocnej eucharystii... Wróciliśmy do domu o drugiej w nocy, zmęczeni ale szczęśliwi. Ela jeszcze marudziła, więc poszłam spać koło trzeciej. A o ósmej trzeba było wstać, żeby odebrać chłopaków od dziadków i przy okazji zagłosować. Teraz czuję się jakbym miała starego kapcia w ustach. Ale dawno nie byłam tak spokojna :)

A pomyśleć, że jeszcze kilkanaście lat temu dzisiejsze święto nic mi nie mówiło, a nazwa Zielone Świątki kojarzyła mi się mylnie ze święceniem jakiejś zieleniny. Ech. Dobrze jest odkryć Zesłanie Ducha Świętego.

Krzysiek właśnie odsypia (ja padłam na dwie godzinki po południu), a dzieciaki kotłują się obok na podłodze i od czasu do czasu robią dziwne rzeczy. W dodatku dostali od dziadków jakieś upiornie głośne zabawkowe tablety i za jakiś czas chyba będę mieć wywierconą w głowie dziurę od ucha do ucha, od nadmiaru dźwięków. A może po prostu zabezpieczyć się watą? :P Inna sprawa że Gabryś ładnie śpiewa do wygrywanych melodyjek. Kiedy on się nauczył tylu piosenek?

Zabawne... Przez cały tydzień nieskutecznie starałam się dbać o siebie, wysypiać i w ogóle odpocząć. Im bardziej martwiłam się o siebie i starałam sobie dogodzić, tym byłam bardziej sfrustrowana. A wystarczyła spowiedź i długa eucharystia, żebym miała siłę jak po jakimś spa czy innym wypasie. Hm. Jednak od zdrowia i wyspania ważniejszy jest Duch Święty :P Ale to było ciekawe doświadczenie. Strach i niepewność jakoś same wyparowały...

Po południu udało nam się zrobić strój słowika. Wreszcie powstały skrzydełka, dziób i brzuszek. Tadam!

Teraz tylko czekam na wtorek, kiedy całą rodziną obejrzymy występy dzieciaków. I będziemy się wzruszać :) Niby taka mała rzecz, dzieci śpiewające piosenki i recytujące wierszyki... Ale w sumie czy dużo jest ważniejszych rzeczy od uczenia tych małych ludzi, jak być... ludźmi? Za kilkanaście i więcej lat to oni będą dorosłymi kształtującymi świat. Oby jak najwięcej z nich miało w sobie światło, a nie niezaleczone rany i ból z powodu braku akceptacji.

Co jeszcze... maj powoli ma się ku końcowi. Nie powiem, żal mi. Piękny miesiąc... Nie dość, że wszystko kwitnie i jest jak w Niebie, to jeszcze można spotkać ludzi przy kapliczkach śpiewających pieśni maryjne... Zawsze mnie to porusza. Zwłaszcza że teraz coraz trudniej się zdobyć na to, bo zawsze jest obawa, że sąsiedzi uznają cię za nawiedzonego dewotę. A ludzie i tak to robią. I nawet na trąbce grają Miriam :) Niesamowite.

Moim specjalnym doświadczeniem ostatnio była majowa randka z Panem Bogiem... Najpierw w deszczu przez przypadek powąchałam kwiaty akacji. No czegoś takiego dawno nie przeżyłam... To było lepsze od najlepszego wina z Izreala. Jakbym została zacałowana na miejscu przez kogoś. Tego Kogoś nie było widać, ale wyraźnie wyczuwałam jego obecność w strugach deszczu pod akacjowym drzewem. Obok Rafałek brodził w mokrej, wysokiej trawie w kaloszach, Ela przeżuwała jakiegoś herbatnika ukryta w wózku, gdzieś w tle jechały ulicą samochody, a mnie się chciało śpiewać. Kocham takie niespodzianki od Niego. To chyba jedyna osoba, która wie, jak bardzo można mi sprawić przyjemność... przyrodą. I jak bardzo to przeżywam. Żadne czekoladki i romantyczne piosenki nie są w stanie tego przebić.

Potem miałam drugi taki moment, kiedy wracałam z trójką dzieciaków do domu (też w deszczu) i zamyślona zerwałam listek z drzewa. Nagle popatrzyłam na niego i zobaczyłam zielone serduszko w dłoni. Mały, lipowy liść odwrócony ogonkiem do góry. Aż się uśmiechnęłam. Dawno nie modliło mi się tak dobrze, jak z tym miękkim listkiem, pokrytym siateczką twardych żyłek. Mała rzecz, a cieszy... Lubię odkrywać takie skarby w codzienności.

A teraz kończę, bo moja trójca zaczyna coraz bardziej zrzędzić... I Eli jakieś aromaty identyczne z naturalnymi z pieluchy zalatują. Czas na kąpiel, a potem bajka, modlitwa i spać...

środa, 20 maja 2015

Spokój wraca... z trudem.

Cudem ocalony
godzinami tkwię na leżaku,
nasłuchując własnych myśli
i dalekich odgłosów wsi,
zawieszony nad zmieniającymi barwy
pasmami łagodnych zboczy.
Spokój wraca do mnie
z trudem.


Lato coraz bliżej. Marzą mi się wakacje, odpoczynek. Spokój taki jak z poezji Jerzego Illga. Znaleziony w lesie albo na łące... Mam nadzieję, że to będzie dobry czas dla nas.

Na razie staram się wyciszyć. Znaleźć czas na książkę (Krzysiek szału już dostaje, bo znoszę do domu kolejne upolowane tomy...). Chwilę przy kawie/herbacie. Nie chcę gnać. Nie chcę zastanawiać się, co będzie jutro. Nie chcę być perfekcyjną panią domu.

Chcę być spokojna i szczęśliwa.

Trudne to, kiedy mieszka we mnie to rozedrgane coś, zwane nerwicą. Kiełkujące codziennie nowym strachem.

No ale w sumie walka z samą sobą i swoimi ograniczeniami to dla mnie już chleb powszedni... Miałam wiele lat, żeby się przyzwyczaić do swojego ułomnego organizmu. Czasem o tym zapominam, na przykład ostatnio, kiedy zaczęłam biec na pociąg. Nie dobiegłam, bo nagle płuca i nogi odmówiły posłuszeństwa, a ja szybko drżącymi rekami musiałam wyciągać lekarstwo na astmę z torebki. Dobrze, że nie zemdlałam tam, bo naprawdę było krucho.

Whatever, zdrówko nie jest najważniejsze...

Tak czy inaczej, chyba teraz będę tu rzadziej. Jakoś ostatnio brakuje mi czasu na komputer. Ciągnie mnie do spacerów i książek. Trzeba sobie zrobić wakacje od internetu.

Zakończę ważną informacją: 10 maja nasza Elusia zrobiła swoje pierwsze kroczki. Od tamtego czasu coraz częściej można zobaczyć, jak kroczy rozkołysanym krokiem kowboja, albo pijanego marynarza. Rośnie panienka... Zębów ma już sześć. A że świetnie sobie radzi z pokarmami stałymi, to pewnie na dniach ją będę odstawiać od piersi. Kolejny krok w dorosłość :) Niech się dziewczynka usamodzielnia - a ja może wreszcie odeśpię choć trochę ;)

A za tydzień przedstawienie w przedszkolu - Dzień Mamy i Taty. Muszę kupić dużą paczkę chusteczek...

wtorek, 12 maja 2015

Spacerologia.

Już mi lepiej ;) Dzięki za wsparcie!

Sobotę przeleżałam nie wiedząc, jak się nazywam - ech, przemęczenie - ale w niedzielę już poszalałam z Gabrysiem w centrum. Jazda pociągiem, ciasteczka w cukierni, spacer po starym mieście... A Krzysiek bawił się w domu z młodszą dwójką. Dzięki temu każde mogło się skupić na przydzielonych sobie dzieciach. Uwielbiam te wyprawy z najstarszym. Te rozmowy na poważne tematy i zachwyt rzeczywistością. Bo ptaki tak pięknie śpiewają, kwiaty ślicznie pachną, a zabytki po deszczu wyglądają niesamowicie.... No i myślę, że każde dziecko potrzebuje się czasem poczuć jak jedynak - w centrum zainteresowania, tylko z mamą lub tatą, bez tłumu rodzeństwa obok ;)

Taką perełkę jeszcze zapodam, jak już o wizjach artystycznych piszę: kiedy leżałam w sobotę nieprzytomna, to nagle zjawił się obok Gabryś z jakimś rysunkiem i konspiracyjnym szeptem powiedział: "To jest czterech ambitnych szpiegów na łodzi podwodnej. Oni są źli i lubią siebie, ale nie lubią miłości!". Pamiętam każde słowo do dziś ;) I widzę w tej twórczości wpływ obecnie ulubionej bajki - "Atlantydy" Disneya.

Wczoraj natomiast odżyłam zupełnie, bo... wieczorem zostawiłam całą trójkę w domu z opiekunka i pojechałam do centrum. Ech, te wspaniałe chwile podczas jazdy autobusem, kiedy nie trzeba odpowiadać na lawinę pytań i można po prostu gapić się przez okno, albo czytać książkę... Myślę, że ludzie tego nie doceniają ;) A pogoda była naprawdę piękna... Kolejna, majowa odsłona wiosny. Kwitnące kasztany, coraz głębszy cień pod drzewami i ciemniejsza zieleń.

Na miejscu okazało się, że spotkanie wspólnoty, na które przyjechałam, jest odwołane. I dzięki temu mogliśmy z Krzyśkiem pójść sobie na romantyczny spacerek po mieście. Trzymając się za ręce, a nie za wózek ;) Poszliśmy nawet na pizzę. Do starej pizzerii "Pod Aniołkami" na ulicy Szewskiej. Chodziłam tam z rodzicami jako mała dziewczynka. Potem sama lub z koleżankami w liceum i na studiach. A później z moim pierwszym i ostatnim chłopakiem, który w międzyczasie przepoczwarzył się w narzeczonego, a następnie męża :P Ha! Kawał historii!

Wróciliśmy wypoczęci i lirycznie nastrojeni ;) Musimy tak wychodzić częściej, póki możemy. Swoją drogą pamiętam, jak mama kiedyś powiedziała z pretensją w głosie: "Myśmy nigdy was nie zostawialiśmy i wszędzie chodziliśmy razem". Szanuję ten wybór, ale ja bez takich wypadów bym ześwirowała. Potrzebuję być sama, czuć się sobą. Bez dzieci, bez patrzenia kto co rozlewa, bez ubrudzonych przez lepkie łapki spodni... Poczuć się singlem przez chwilę - bezcenne!

Oczywiście pod warunkiem, że potem można wrócić do domu pełnego stęsknionych dzieci ;) Bo na dłuższą metę z singlem bym się nie zamieniła.

Na koniec pochwalę się jeszcze: Ela nauczyła się jeść widelcem z talerzyka i łyżeczką z kubka. Kiedy nie daje się jej jeść samodzielnie, to robi awanturę na pół dzielnicy :P Tak jak kiedyś Rafałek. To tylko Gabryś lubi, kiedy się coś robi za niego - "bo ja nie umiem!".

No i Elula umie już jeździć na dużym zabawkowym wozie strażackim. Kolejny bolid w domowych wyścigach. Oj, będzie się działo!

Gabryś z fontanną.
Rafałek na wojennej ścieżce.
Ela z gałązką akacji.

sobota, 9 maja 2015

Czasem trzeba pomarudzić...

...i właśnie zamierzam to uczynić. Może jak z siebie wyleję żółć, to mi przejdzie :P

No smętnie mi. Szary, sobotni poranek. Za mną kolejna zarwana nocka przy kaszlącym Rafałku. Biedaczek od dwóch dni zmaga się z bólem ucha, mega katarem i kaszlem. I wcale nie wkurza mnie brak snu, bo jakoś przywykłam... Na przykład dziś drzemałam na siedząco, trzymając średniaczka, bo wtedy nie budził go kaszel. Ale zmęczona jestem tym ciągłym napięciem, które mi towarzyszy od jakiś trzech tygodni. Bo najpierw chory był Gabryś (też uszy), potem dławiła się flegmą Ela, a w tle ciągle zakatarzony Rafałek i teraz kulminacja... Mam nadzieję, że w końcu wszyscy wyzdrowieją, zrobi się ciepło i będziemy cieszyć się latem. A ja nie będę mieć tego zimnego supła w brzuchu. Strach o dzieciaki mnie czasem paraliżuje.

Do tego PMS i nadgorliwy anonim, niczym wisienka na torcie - i depresyjny nastrój gotowy.

Chociaż jak się wsłucham w siebie, to głównie o dzieci chodzi...

Właśnie siedzę w kuchni z Rafałkiem (pozostała dwójka śpi, a Krzysiek wybył na zakupy). Młody je, a ja jakoś nie mam siły ani ochoty na nic... Aż dziw, że byłam w stanie wczoraj uprzątnąć dom jak zwykle i generalnie jest porządek. Nawet pranie porozkładane, jak trzeba. Czasem to nie wiem, kiedy to wszystko robię.

I jakaś optymistyczna książka by mi się przydała, bo Dzielnica Obiecana, chociaż ciekawa (no i w Krakowie się dziejąca!), to jednak też potrafi zdołować. Ale wciągnęła mnie, to przeczytałam. Teraz mam wstręt do wszelkiego rodzaju ptactwa :P

No i eucharystii mi brakuje... Mam nadzieję, że uda mi się wyrwać i nabrać światła. Tydzień minął, a we mnie kompletnie nie ma teraz miłości, tylko durne sądy.

Ok kończę smęcić, mam nadzieję, że weekend nie będzie tak deszczowy, jak zapowiadali... i chociaż gdzieś zabiorę zdrową dwójkę. Jakiś tam błękit zaczyna wyzierać. Hmm, może nie będzie tak źle ;)

Wam też dobrego weekendu życzę, odpocznijcie :))


Dlaczego we mnie wciąż tak mało jest miłości?
Tak wiele egoizmu, gniewu i obojętności?
Dlaczego tak często widzę winę w innych?
Dlaczego sam często czuję się niewinny?
Tak dzieje się, ja nie chciałem przecież źle
O nie, nie...
O nie, nie, nie, nie, nie...

Tak trudno przyjąć innych tacy jacy są
Oceniać swoją miarą to jest zawsze błąd
Dlaczego często mijam innych jak powietrze?
Dlaczego mógłbym pomóc, ale mi się nie chce?
Przecież wszyscy pragniemy szczęścia
Nie chcemy nienawiści, a błogosławieństwa
Została nam droga do przejścia
Do zwycięstwa

Daj mi moc, daj mi moc!
Abym mógł pokonać w sobie całe zło
Daj mi moc, daj mi głos!
Daj mi moc, daj mi moc!
Tylko Ty możesz sprawić we mnie to
Daj mi moc, ześlij światło...

Próbowałem sam się zmienić
Kończyło się zawsze fiaskiem 
To tak jakby ktoś rzucał mi w oczy pisakiem
Odcięty od korzeni, przytłoczony wielkim miastem
Na sercu stos kamieni
Jak tu iść z takim balastem?

Daj mi moc, daj mi moc!
Abym mógł pokonać w sobie całe zło
Daj mi moc, daj mi głos!
Daj mi moc, daj mi moc!
Tylko Ty możesz sprawić we mnie to
Daj mi moc, daj mi głos...

Daj mi moc, daj mi moc!
Abym mógł pokonać w sobie całe zło
Daj mi moc, daj mi głos!
Panie!
Daj mi moc, daj mi moc!
Tylko Ty możesz sprawić we mnie to
Daj mi moc, daj mi głos...

Światło niech oświetli mrok
To jest światło
Niech ogień spali to zło

czwartek, 7 maja 2015

Poranek i księżniczka.


Kiedy poranną sączę kawę... Właśnie się czuję jak w tej piosence. Tylko zamiast kawy póki co herbata.

Ależ ten czas leci... Jeszcze trochę i kolejny weekend. A dopiero co był poprzedni :P

Poranek. Dziś piszę na szybko, bo mój średni już czatuje mi za plecami na bajkę. Ale sorry młody, najpierw mama powoli musi zjeść śniadanie (jako ostatnia, bo najpierw trochę sprzątała... herbata niestety już wystygła), poczytać, co tam na świecie się dzieje... I Elę nakarmić.

Dziś pogoda lepsza niż wczoraj, niebo widać. Mam nadzieję, że nie będzie lało, kiedy pójdziemy po południu do lekarza (Rafałek niestety dalej kaszle, dobrze chociaż że pozostała dwójka wyzdrowiała). I potem, kiedy będę młodego odbierać z przedszkola.

Co dziś napisać? Jakoś nic nie przychodzi mi do głowy. Polecam za to coś do przeczytania. TUTAJ. I TU. Piękne...

I zostawiam Was ze zdjęciami księżniczki. To jest dopiero Royal Baby ;D

... nawet lody już jadłyśmy razem ;)

piątek, 1 maja 2015

Dziś będzie o miłości...

...Najwartościowsze, co [ojciec] może dać dzieciom to prawdziwie, odpowiedzialnie, mądrze, wiernie, wyłącznie i dozgonnie kochać swoją żonę a ich matkę. Piękny przykład miłości ojca do matki to jest to, co może swoim dzieciom dać najważniejszego, bo to właśnie ma zasadniczy wpływ na ich wychowanie. Dzieci są znakomitymi i wrażliwymi obserwatorami bezbłędnie odczytują stan miłości rodziców. Ma to pierwszorzędny wpływ nie tylko na zachowanie dzieci w domu, ale też na ich funkcjonowanie w życiu w ogóle, a w szczególności w przyszłych swoich rodzinach. Doświadczenie wzajemnej miłości w domu to najważniejszy warunek dla pełnego rozwoju każdego dziecka... (źródło)


Tak mnie uderzyło to pierwsze zdanie... Niby to znam (jego sens), ale zawsze mnie wzrusza, kiedy ktoś o tym przypomina. Że dzieciom najbardziej potrzebne jest widzieć miłość rodziców. Nie, nie miłość rodziców do dzieci... Dzieci najbardziej chcę widzieć miłość między mamą i tatą. A reszta, czas poświęcony dzieciom, wychowanie, okazywanie miłości, wspólne zabawy, nawet wspólna modlitwa - to bardzo ważny dodatek. Dodatek. Że jak, tak ważne sprawy, tak trudne i fundamentalne - dodatkiem? Ano właśnie...  Karkołomne, ale prawdziwe.

W sumie budowanie domu jest cholernie trudne (po sześciu latach i dwóch niedawnych ślubach przyjaciółek nachodzą mnie ostatnio takie refleksje...) Nie mam na myśli ustawiania cegieł, ale te chwile po ślubie, docieranie się, oczekiwanie na pierwsze dziecko, nauka obsługi noworodka, po jakimś czasie przyjmowanie kolejnych dzieci... Wychowywanie, martwienie się, kiedy dzieci chore, te wszystkie decyzje... Praca w pracy, praca w domu... Szukanie czasu dla siebie, czasu na modlitwę (bo bez tego budować cokolwiek to jednak - przepraszam osoby niewierzące, które to czytają - słabo...). I w tym wszystkim znajdowanie sił, by jeszcze dorzucać do ognia, starać się o siebie tak, jak na początku znajomości... 

Tak mi się wydaje, kiedy patrzę na naszą relację z Krzyśkiem, na te zakręty, które już były - że nie wytrwalibyśmy, gdybyśmy się nie modlili razem. Nie raz było tak, że byliśmy pokłóceni, a potem nagle otwieraliśmy Biblię i otwierało się słowo o przebaczeniu. O tym, żeby się pogodzić przed zachodem słońca. Albo o tym, że Bóg nas kocha właśnie takimi wrednymi i nam przebacza - więc my też mamy przebaczać sobie. Nie czekać, aż to drugie stanie się lepsze. Teraz kochać... Bez tego i bez małżeństw, które obok nas zmagały się tak samo i jawnie o tym mówiły, może teraz byłaby katastrofa, a nie małżeństwo. Bo przecież tyle razy się raniliśmy do krwi (metaforycznie ofkors ;) choć z moim temperamentem to wszystko możliwe... kubkami też rzucałam w gniewie, jak dzieci jeszcze nie było).

A jednak jakoś tak się dziwnie podziało, że po tych sześciu latach zaobrączkowania i ośmiu znajomości - jesteśmy w sobie tak samo zakochani, jak na początku. I to już mogę zwalić tylko na Ducha Świętego. Bo sami byśmy tak serca rozpalić nie potrafili. A jednak co jakiś czas ktoś daje nam siłę, żeby za sobą tęsknić i pragnąć być ze sobą właśnie tak samo, jak wtedy. Tylko jakby prawdziwiej, mocniej. Bo coraz lepiej siebie znamy. A jak się zna lepiej, to można też lepiej kochać.

Najpiękniejsze jest to, że nigdy nie poznamy się do końca. Że to odkrywanie będzie trwało... I zakończy się dopiero w chwili przejścia na drugi brzeg. Pozostaje tylko za Sarą i Tobiaszem (uwielbiam tą historię! to tam jest anioł Rafał ;)) prosić Boga, by pozwolił nam razem dożyć starości... I latami dziękować mu za to, że stworzył coś tak pięknego (choć momentami trudnego), jak małżeństwo.

Tym, którzy czytają te moje słowa z bólem w sercu, bo wydają się niemożliwe do realizacji w ich życiu, mogę tylko powtórzyć za aniołem Gabrielem: dla Boga nie ma nic niemożliwego. Nawet starzejąca się już, niepłodna Elżbieta doczekała się synka... Sami też tego doświadczaliśmy nie raz. Nie ma takiej historii, której On nie mógłby uczynić najpiękniejszą. A z im większego bagna musi wyciągnąć, tym lepiej dla Niego, tym bardziej to lubi. On uwielbia mieć pole do popisu. Trzeba tylko chcieć się do Niego zbliżyć... I prosić, rozmawiać. On jest stale obok i tylko czeka...

A poniżej żywy (czasem zbyt żywy :P) dowód na to, że życie w domu jest czasem bardzo niebezpieczną przygodą :D Fotka z dziś. W tle bałagan książkowy autorstwa Eli.