wtorek, 27 kwietnia 2021

Kwietniowy blues.

Końcówka kwietnia... Trochę zimna, ale jednak w miarę słoneczna. Wszystko kwitnie. W ogrodzie nowe sadzonki. Pod płotem paprocie, ciekawe czy się przyjmą. Spóźniony migdałowiec rozwija pierwsze kwiaty. Ela ma radochę - to jej krzaczek. Zwykle zakwitał na urodziny.

Sara czeka na czerwiec, zapach pierwszych róż i swoje świeczki na torcie. Moja mała księżniczka skończy pięć lat. Najdłużej była takim przytulaśnym beniaminkiem, a teraz jest starszą siostrą dla dwójki. Kosmos.

Od narodzin Ani minęły już dwa miesiące... Jak zwykle ze zdziwieniem myślę o tym, że jeszcze rok temu jej nie było, wcale. Bez sensu. To zdecydowanie nasza najpiękniejsza tegoroczna niespodzianka.

Próbuję odpieluchować Michałka. Na razie bez sukcesu, no ale to zawsze wymaga cierpliwości... Nie lubię tych odstawiań - od piersi, od pieluchy. Tyle dobrze że smoczka nigdy nie używaliśmy, jedno zadanie mniej.

Rafał ma w tym tygodniu hybrydowo - poniedziałek i środa w szkole, pozostałe dni w domu. Muszę uważać, żeby się w tym wszystkim nie pogubić :P

Gabryś właśnie zaczął pierwszą dziś lekcję. Czekamy na 13, obiecałam wtedy chłopakom spacer. Oni na rowerach, ja z Anią w wózku i Miśkiem. Zanim wrócą dziewczynki...

Musimy podłączyć ogrzewanie na piętrze i zmienić samochód na większy.

Takie tam zadania... W tle często blues i kawowe karmi.

Fajnie jest nie być w ciąży i cieszyć się wiosną. Czekałam na to całą zimę :D

poniedziałek, 19 kwietnia 2021

Kwiaty i deszcz.

 

Ania <3

Poniedziałek. Za oknem deszcz, kałuże. Świeci tylko forsycja. Bez i migdałowiec powolutku zbierają się do zakwitnięcia.

Rano dziewczynki i Krzysiek wybyli z domu. Nareszcie! Sara i Ela już wczoraj sobie wszystko przygotowały, żeby wyjść do przedszkola, ubrania, plecaki, bidony... Stęskniły się. Żeby jeszcze chłopcom się udało... Dzieci pandemii :( Gabryś stwierdził ostatnio, że chyba trudno by mu się było przestawić na chodzenie do szkoły po tak długim czasie zdalnego. No będzie trudno... Ale dzieciakom potrzeba ruchu i kolegów, a nie siedzenia przed ekranem. Rafałkowi już tyle lekcji na basenie przepadło, a tuż przed lockdownem się cieszył, że przejdzie na następny tor. I kiszka. Niby mała rzecz, ale dla niego to było ważne.

Zeszły tydzień minął nie wiadomo kiedy - Krzysiek chory w domu na antybiotyku, także ten. Jakbym miała siódemkę dzieci do ogarnięcia :P W weekend marzyłam już tylko o tym, żeby nikt do mnie nie mówił i niczego ode mnie nie chciał. Zwłaszcza że w sobotę wystartowałam z mega migreną. I nic, trzeba się było pozbierać i działać.

Ludzie, którzy mają choć trochę czasu dla siebie naprawdę powinni to doceniać.

W przyszłym tygodniu Aneczka skończy dwa miesiące O.o Dwa!!! Aaaa...

Jakoś na dniach muszę z nią się wybrać do przychodni, przez te choroby jeszcze nie byłyśmy... Ciekawe, ile waży i w ogóle. Taka się robi coraz bardziej konkretna, wałeczki już ma na nóżkach, policzki zaokrąglone, czasami się do nas uśmiecha. I oczy ma takie śliczne, duże, w oprawie ciemnych rzęs. Kontempluję nadal.

Swoją drogą chyba od razu wezmę panów R. i M. na szczepienia, będzie wesoło.

I tak już jakiś czas temu skończył się mój połóg, a ja dalej mam wrażenie, że dopiero co urodziłam, no i jestem zmęczona. Jakoś tak mi się nie nudziło :P Nie wiem, gdzie mi uciekł marzec i połowa kwietnia.

Zaraz będzie maj... Komunia. Może chrzest?

I dni kwitnących bzów i konwalii.

Dziś zasiałam sobie w kuchni lawendę. Będę wdychać jak wyrośnie. Na razie pocieram listki rozmarynu i oregano. Taka domowa aromaterapia...

W drodze do sklepu :)

niedziela, 11 kwietnia 2021

Tydzień.

Oktawa Zmartwychwstania - chyba po raz pierwszy od lat nie umiałam się nią cieszyć i czułam strach, a nie radość czy wdzięczność. Po raz pierwszy od dawna rzeczywiście mogłam być jak uczniowie, którzy na wieść o zmartwychwstaniu się bali, nie wierzyli, myśleli o sobie. I bali się umierać.

W poranek wielkosobotni Ania obudziła się z zaropiałym okiem, mega katarem i kaszlem. Cała nadzieja, że noc spędzimy na czuwaniu paschalnym, padła w jednej chwili. To znaczy czuwaliśmy, w domu z dziećmi. I też było pięknie, choć inaczej. Znowu, bo rok temu byliśmy przecież zamknięci...

A ja musiałam się zmierzyć ze swoim największym lękiem, takim wykraczającym poza granice rozumu i wyniesionym jeszcze z dzieciństwa - szpitalem (i byciem przedmiotem, z dala od domu, jak w więzieniu, obserwowana i zależna od czyichś decyzji). Nie wylądowaliśmy tam co prawda, ale było blisko. Żeby się ratować, praktycznie nie spałam kilka nocy, siedząc z Anią i odciągając katar co chwilę, inhalując i podając leki. Dopingował mnie niepokój pozostałych dzieci, które dopiero co spędziły tydzień bez mamy i bały się powtórki.

Szczerze mówiąc po trudach ciąży i porodu nie czułam się na siłach, by to znieść i miałam w głowie pytanie: "A nie wystarczy, że Ty umarłeś, muszę też ja?". Nie mieć ochoty na krzyż i uciec, właśnie tak.

No ale jakoś przetrwaliśmy... i nie mam wątpliwości, że sama nie dałabym rady. I choć totalnie tego nie czułam, to On był obok. Zmartwychwstały pokazał się tym razem w chorej Ani. A ja byłam o to zła.

Dziś nie jest idealnie, ale lepiej. Jest też Niedziela Miłosierdzia. I siódme urodziny Eli <3 Za oknem słońce, w ogrodzie kwitnie forsycja, a w trawie jest fioletowo od fiołków. W kuchni mąż robi obiad (święto lasu! chyba zobaczył, że nie mam siły). Potem będziemy szykować tort.

Dzieci już zdążyły pokłócić się o balony i doprowadzić mnie do furii.

Brakuje mi możliwości normalnej spowiedzi i eucharystii. I odpoczynku, najlepiej gdzieś w górach.

No ale to też jest krzyż i nie ma co udawać, że jest inaczej. Trzeba go przyjąć, zamiast się obrażać i marudzić.

wtorek, 6 kwietnia 2021

Zwyciężył.


Chociaż jest ciężko i serce ściśnięte strachem, to jednak...

On pokonał śmierć.

czwartek, 1 kwietnia 2021

Święty czas.

Nie umyłam okien.

Nie upiekłam ciast.

Zjadłam połowę kiełbasy z lodówki, tej która miała być na święta :P Z chrzanem. I jajka.

Od ponad tygodnia zarywam nocki i walczę z nawracającym katarem Ani oraz swoimi zatokami.

Czasem cieszę się wiosną i tym, że forsycja i migdałowiec zakwitną w ogrodzie.

Dziś grzałam się z pozostałymi dziećmi na podwórku. Założyłam sukienkę, bo było jak w lecie.

Nie byłam jeszcze u spowiedzi. Długo, jak na mnie, no ale najpierw narodziny Ani, potem różne zakręty, potem przeziębienie i lockdown. Przecież taka zasmarkana do konfesjonału nie pójdę.

I czuję, że to piękne święta i naprawdę Wielki Tydzień. Pan Bóg przychodzi do nas właśnie takich niepociumanych, niegotowych i zmęczonych. Zdecydowanie daleeeko mi do perfekcyjnej pani domu, czy ambitnej katoliczki. Nawet mi nie żal, że nie byłam na żadnej drodze krzyżowej czy coś. Przecież spotykam się z Nim każdego dnia w mojej codzienności. Może ktoś poczuć się zbulwersowany moim brakiem gotowości :D ale szczerze mówiąc to nie mój problem.

Tego roku już od stycznia (a może i wcześniej) niosłam krzyż, jak Szymon z Cyreny, nie sama, bo z Nim razem. Było cholernie ciężko, ale teraz widzę, jakie to było piękne i jak On się o nas troszczył.

Naprawdę mi dobrze w tych wyjątkowych dniach świątecznych, już drugich z rzędu takich innych, trudnych, pełnych ograniczeń, odartych z tradycji, tego co kolorowe i przyjemne. Pewnie, tęsknię za palmami, robieniem koszyczków z dziećmi, czy zakupami wielkanocnymi. Ale to nie jest tęsknota za tym, co istotne.

To, co istotne, jest z nami. I ważne, że dzieci też to wiedzą i cieszą się, czekając. Ta ich postawa pomaga mi zachować (odzyskać? zależy od dnia) spokój i radość. Nawet gdy nie działa kolejna kawa.

Pięknego świętowania, kochani! I spotkania z nim, zmartwychwstałym.