czwartek, 24 grudnia 2015

Człowiek idący po ciemku zobaczył nagle światło.


1 Naród kroczący w ciemnościach 
ujrzał światłość wielką; 
nad mieszkańcami kraju mroków 
światło zabłysło. 
2 Pomnożyłeś radość, 
zwiększyłeś wesele. 
Rozradowali się przed Tobą, 
jak się radują we żniwa, 
jak się weselą 
przy podziale łupu. 
3 Bo złamałeś jego ciężkie jarzmo 
i drążek na jego ramieniu, 
pręt jego ciemięzcy 
jak w dniu porażki Madianitów. 
4 Bo każdy but pieszego żołnierza, 
każdy płaszcz zbroczony krwią, 
pójdą na spalenie, na pastwę ognia. 
5 Albowiem Dziecię nam się narodziło, 
Syn został nam dany, 
na Jego barkach spoczęła władza. 
Nazwano Go imieniem: 
Przedziwny Doradca, Bóg Mocny, 
Odwieczny Ojciec, Książę Pokoju.  (Iz 9,1-5).



Wieczór już... Nasza Wigilia 2015 przeszła do historii :) Dzieciaki już położone w łóżeczkach, właśnie zasypiają. To był długi dzień, pełen wrażeń... Pełen prezentów, jedzenia (Boże, dzięki za brak mdłości!!! od nadmiaru jedzenia czuję się jak w 8 miesiącu, jupi!), kolęd... Było też trochę kłótni, niestety. Tak o jest, kiedy wszyscy staramy się, żeby było wyjątkowo. Ale to nie koniec świata, tylko okazja do pogodzenia się. Od razu. Bo nic tak nie niszczy jak ukryte urazy i na szczęście dobrze o tym wiemy. Teraz jesteśmy zmęczeni i... tak, chyba szczęśliwi. Choć ja czuję raczej ten dziwny rodzaj odrętwienia, kiedy wiem, że zdarzyło się coś ważnego i nie mogę tego ogarnąć.

Podoba mi się bardzo dziś ten fragment z Izajasza, ten zamieszczony powyżej. Ludzie, którzy byli w ciemnościach, nagle zobaczyli światło. Przyszedł do nich Bóg wtedy, gdy się tego pewnie nie spodziewali, gdy nie byli gotowi. Piękne jest to, że to słowo może dziś dotyczyć każdego. Zwłaszcza tych, którzy tegorocznych świąt "nie czują". Bo atmosfera nie ta, pogoda inna niż wymarzona, w rodzinie rozgardiasz i kłótnie, potrawy nie gotowe na czas, czegoś zabrakło - a może kogoś i samotność gryzie... I serce smutne. Bóg przychodzi do tych, którzy nie są gotowi go przyjąć, może nawet na niego nie czekają. I przynosi radość, o której nikt nie śmiał marzyć. To daje nadzieję, no nie?

Jeszcze raz życzę Wam szczęśliwych świąt!

poniedziałek, 21 grudnia 2015

Przedświątecznie i życzenia.

Królewna Elżbieta.
Zanim wszyscy zaczną wypatrywać pierwszej gwiazdki - oto prawdziwa gwiazdka :) Z nieba. Uwielbiana przez rodziców i braci. Ale urosła, nie? Jeszcze niedawno taki bobasek, a teraz rezolutna długonoga panienka, myszkująca po całym domu. Dziś sama poskładała i zaniosła na miejsce ubranka, które chłopcy porozrzucali po podłodze przebierając się. Dobrze że chociaż ona pomaga sprzątać... No i najstarszemu się to zdarza, nie powiem. Za to próba skłonienia Rafałka do pozbierania zabawek kończy się zawsze awanturą na pół domu...

Kiedy dzisiaj rano wstałam i chwiejnym krokiem poszłam za Elą z sypialni do kuchni, nie mogłam uwierzyć, że tyle czasu poświęciliśmy na porządki w weekend i wcześniej. Bajzel totalny, gorszy niż zwykle w poniedziałek. Około jedenastej wszystko było ogarnięte, ale ja nie czułam pleców... Dobrze, że mam już się do działania... Coś czuję, że to jeszcze nie koniec i czeka mnie jeszcze finał w środę. Pff... W takich momentach zazdroszczę osobom bezdzietnym - ogarną sobie domek i mogą się tym cieszyć przez tydzień przynajmniej. A nie kilka godzin w najlepszym wypadku.

Dziś wieczorem ulepiliśmy pierogi z kapustą i grzybami. Chciałam to zrobić wcześniej, tylko z Elą... Ale wizja awantury wieczornej, kiedy chłopcy by się zorientowali, ile ich ominęło, skłoniła mnie do zmiany planów. Lepiliśmy razem. Mam wrażenie, że więcej się napracowałam gardłem, niż rękami. Dawno się tyle nie nagadałam i nakrzyczałam (na Elę żeby nie jadła surowego ciasta i na chłopców, żeby nie wyrywali sobie łyżki z farszem). Ale misja zakończona sukcesem. Może nawet skuszę się jutro na powtórkę :) Pierogów nigdy dość.

Już się nie mogę doczekać środy. Ubieranie choinki z dziećmi, gotowanie barszczu, robienie kapusty z grochem i grzybami, sałatki jarzynowej, makówek... Tylko kompot z suszu zrobię już w czwartek rano. A potem - świętowanie :) Sasasa.

Jako że pewnie nie będę tu zaglądać jakiś czas, życzę Wam już teraz odkrycia na nowo, że Bóg jest bardzo blisko. Tak jak nie bał się urodzić w stajence i umrzeć na krzyżu, tak nie boi się towarzyszyć nam w każdej chwili życia, wspierać w każdym zwątpieniu, być w radości i cierpieniu. Do niego możemy się zawsze zwrócić i zacząć od nowa. I to odkrycie przy żłóbku jest najpiękniejsze w tych świętach...

piątek, 18 grudnia 2015

Przygotowania.

Do świąt zostało już tylko kilka dni. I w szoku jestem, że w zasadzie to jesteśmy przygotowani. Nawet choinkę już mamy :) a to naprawdę niezwykłe, bo zazwyczaj goniliśmy za nią w ostatniej dosłownie chwili. Prezenty dla dzieci kupione i schowane. Dom w miarę ogarnięty. Chociaż nie będę się mogła pochwalić zamiecionym każdym kątkiem i pościeranymi wszędzie kurzami, to jednak muszę pamiętać ile energii i czasu straciłam na opanowanie zwykłych codziennych katastrof. I w związku z tym cieszyć się, a nie załamywać, że dom nie mógłby się znaleźć w świątecznym katalogu ;)

Co najważniejsze, udało nam się już iść do spowiedzi (co nie jest takie proste, bo dwa razy w roku kolejki do konfesjonałów przypominają długością te do kas w Tesco, a comiesięczna spowiedź staje się w grudniu i na wiosnę prawdziwym wyzwaniem). Także tam gdzie trzeba, jest pozamiatane :)

Kulinarne plany w zasadzie są skonkretyzowane. Rybę zrobi moja mama (będziemy mieć dwie Wigilie, jedną "wstępną" z moimi rodzicami, bratem i jego żoną, a drugą na spokojnie wieczorem u nas w domu), a resztę my sobie przygotujemy. Zostawiam działania przy garach na wtorek i środę. Susz już kupiony, buraki na barszcz są, kapusta jest. Jeszcze tylko coś słodkiego trzeba wymyślić i chałkę kupić. No i pierogi, i uszka. Nie wiem, czy zrobimy, czy kupimy. Się zobaczy. Jakoś wolę się nie spinać i nie przypominać w święta kogoś po maratonie, kto już jest tak padnięty przygotowaniami, że nic go nie cieszy. Nigdy nie widziałam sensu w świętowaniu w ten sposób. Wolę mieć mniej i być spokojna i wypoczęta, no i cieszyć się z bliskimi w tych dniach, a nie warczeć na każdego (co niechybnie bym uczyniła, gdybym musiała przez tydzień sprzątać i gotować bez przerwy :) no nie jestem typem gorliwej gosposi, pełniącej swe obowiązki z pieśnią na ustach).

Kolędy są w zasadzie wyuczone. Gabryś ćwiczy w przedszkolu, a Rafałek z powodu przeziębienia śpiewa z nami w domu :) Ela też próbuje, no i tańczy do każdej muzyki. Śmiesznie tak, śpiewać kolędy przed świętami - no ale kiedyś dzieciaki muszą się tego nauczyć, nie ma rady.

Mdłości jakby trochę lżejsze. To znaczy dalej są, ale od kilku dni mogę zauważyć poprawę. Inaczej się czuję, mam więcej siły i chęci do działania. Już nie jest mi tak strasznie zimno (chociaż wieczorem dalej mnie trzepie i od razu nurkuję pod kołdrę). Dobrze dobrnąć do tego 14 tygodnia...

Pojawił się za to inny ciekawy aspekt ciąży, a mianowicie mega huśtawka nastrojów. W jednej chwili się zrywam i pucuję radośnie pół domu, w drugiej mam totalnego doła, chowam się przed domownikami w łazience i ryczę. Ech... Zawsze w ciąży mam wrażenie, że ktoś wyjął mi mój mózg i wsadził jakiś inny (należący do pana A. Normalnego, pamiętacie "Młodego Frankensteina"? :D).

No... I tak ogólnie jeszcze mówiąc o nastroju w jakim wchodzimy w te święta... W ciągu ostatnich kilku dni dowiedziałam się o śmierci kilku osób, kilku mężczyzn. Każdy zostawił żonę i dzieci. Będzie wiele pustych miejsc przy wigilijnych stołach. I, mimo nadziei na zmartwychwstanie, wiele smutku i tęsknoty. Nie umiem myśleć o tym bez bólu w sercu. I jednocześnie bez wdzięczności, że my możemy jeszcze być tutaj razem i mamy tyle okazji do okazywania sobie miłości... Choć ostatni zabiegany tydzień pokazał, jak to trudne w codziennym chaosie nie dać się ponieść złości i nie zranić najbliższych. Mam nadzieję, że ten czas będzie spotkaniem z Bogiem (bo to najważniejsze), ale też spotkaniem z rodziną. Zbyt często się mijamy, pochłonięci swoimi sprawami.

wtorek, 15 grudnia 2015

Dobre wieści :)

Wczoraj było wspomnienie św. Jana od Krzyża. Jeszcze jakiś czas temu nie wiedziałam o nim nic. Połączyła nas moja magisterka :D Miałam zbadać wpływ jego dzieł na twórczość Mirona Białoszewskiego. O tym drugim też wiedziałam mało, więc miałam dużo czytania. Ale nie żałuję. Od tamtego czasu mam słabość do obu panów. No, do tego pierwszego bardziej. Pamiętam, jak czytałam "Drogę na Górę Karmel" i myślałam "O kurde, ale mocne!" :)

No więc w ten dzień miałam szczególne wsparcie i idąc na badania ze strachem myślałam tylko "Janie, ratuj...". Gdzieś tam miałam nadzieję, że na usg zobaczę swoje dziecko zdrowe i bez żadnych zagrożeń. Ale zbyt często coś się nagle działo w ostatnich ciążach, żebym miała spokój i nie spodziewała się najgorszego. Największy we nie jest chyba strach przed szpitalem, przed wylądowaniem znowu na patologii ciąży i bycia zabawką w rękach lekarzy. Najchętniej to za te pół roku nawet urodziłabym w domu, żeby tylko nie mieć styczności z tą atmosferą...

Whatever, wizyta u pani doktor była jak zwykle bardzo miła (mam szczęście, że trafiłam na takiego lekarza, który nie tylko zbada, ale jeszcze porozmawia i podniesie na duchu) . A najpiękniejszy był moment usg. Długo wpatrywałyśmy się w ekran. Odwarstwienie zniknęło, tak jak w poprzedniej ciąży. Dzieciaczek ładnie się ruszał i ze wzruszeniem mogłam kontemplować jego ciałko, rączki, nóżki, bijące serduszko, małą główkę. Ech, już się nie mogę doczekać, kiedy będzie z nami po tej stronie brzucha. Mam nadzieję, że to będzie spokojna ciąża i że już nie będziemy się musieli stresować... Na razie czuję się, jakby mi ktoś ściągnął ogromny kamień z serca.

Mdłości są dalej, mocne i nieprzyjemne. Ale teraz jakoś łatwiej mi je znieść, kiedy już się tak nie boję o maluszka. Byłoby fajnie, gdyby w Wigilię mnie nie męczyły, ale będzie co ma być.

Pierwsze czytanie z niedzieli - poruszyło mnie bardziej, niż wszystkie dotychczasowe czytania adwentowe.

Wyśpiewuj, Córo Syjońska,
podnieś radosny okrzyk, Izraelu!
Ciesz się i wesel z całego serca,
Córo Jeruzalem!
Pan oddalił wyroki na ciebie,
usunął twego nieprzyjaciela;
Król Izraela, Pan, jest pośród ciebie,
już nie będziesz bała się złego.
Owego dnia powiedzą Jerozolimie:
„Nie bój się, Syjonie!
Niech nie słabną twe ręce!”.
Pan, twój Bóg jest pośród ciebie,
Mocarz, który daje zbawienie.
On uniesie się weselem nad tobą,
odnowi swą miłość,
wzniesie okrzyk radości,
jak w dniu uroczystego święta.
                                          / So 3,14–18a


A powyżej piękna pieśń, którą znam i lubię w nieco innej aranżacji :)) ale ta wersja też jest super i świetnie oddaje to, co w tych dniach czuję.

Dziękuję wszystkim za pamięć i wsparcie :)

czwartek, 10 grudnia 2015

Przygotowania i marzenia.

Wiemy, że potrójne jest przyjście Pana. Trzecie jest pośrodku między dwoma pozostałymi. Te są jawne, trzecie takie nie jest. Za pierwszym swoim przyjściem Pan był widziany na ziemi i przebywał wśród ludzi, bo jak sam o tym mówi: ujrzeli i znienawidzili. Gdy nastąpi ostatnie przyjście, wtedy "wszyscy ludzie ujrzą zbawienie Boże" i "będą patrzeć na Tego, którego przebodli". Ale pośrednie przyjście, o którym mówimy, jest ukryte i tylko wybrani widzą Pana w sobie, a ich dusze dostępują zbawienia. A więc: pierwsze przyjście jest w ciele i słabości, to pośrodku - w duchu i mocy, ostatnie zaś w chwale i majestacie. 
To przyjście w pośrodku między pierwszym i drugim jest drogą wiodącą od pierwszego do drugiego: w pierwszym swoim przyjściu Chrystus stał się naszym odkupieniem, w drugim ukaże się jako nasze życie, a pomiędzy tymi dwoma jest On naszym wytchnieniem i pocieszeniem. 

Spodobał mi się ten fragment :) Taki adwentowy.

Już za dwa tygodnie Wigilia. Nawet mamy już wstępne plany z nią związane. Sukces :) Zaczęłam też myśleć o tym, co i kiedy ugotować i przygotować. Oczywiście na ostatnią chwilę, bo gdybym zrobiła to wcześniej, to na pewno by do świąt nie dotrwało. Nie przy naszym stadzie głodomorów. Nie sądziłam, że mając trójkę małych dzieci (no, czwórkę, ale to czwarte póki co sprawia paradoksalnie, że ja jem mniej), będziemy kupować takie ilości butelek mleka, paczek makaronu itp. Cały czas coś jemy. No rodzina hobbitów normalnie... Dobrze, że lubię gotować, bo inaczej bym chyba zeszła (gorzej ze sprzątaniem po jedzeniu, tu pomoc byłaby mile widziana).

Chociaż i tak nie mam co narzekać na razie. Dziś słyszałam o kobiecie, która urodziła bliźniaki, a dwa lata później zaszła w ciążę i okazało się, że to trojaczki. Teraz wędruje z piątką dzieciaczków. Fajnie, że udało jej się zaliczyć to w dwóch ciążach - z mojego punktu widzenia to super sprawa :D A jednak zastanawiam się, co czuła, zostając w domu z parą dwulatków i trzema noworodkami. Pewnie ktoś jej pomagał... (rozkmina typowo moja, bo ja z całym stadem od razu zostawałam sama póki co, Krzysiek musiał od razu iść do pracy - i w takiej sytuacji pewnie też bym została sama, bo nie lubię, kiedy ktoś poza mężem mi się po domu kręci).

Czekam na poniedziałkowe badanie. Ciekawa jestem, co tam u maluszka słychać. Czuję jego obecność coraz wyraźniej, taki ucisk w dole brzucha jakbym tam pomarańczę miała. Choć oczywiście boję się, czy wszystko ok i jak zwykle jestem w strachu przed usg. Za dużo poronień wśród znajomych, żebym nie miała obaw... Ale też wiem, że się Bóg dzieciątkiem opiekuje i nas przeprowadzi przez wszystko. Tylko emocji nie wyłączę.

Pozostała trójka czeka już na święta. Chłopcy co chwilę pytają o choinkę, no i chcą słuchać piosenki o gwiazdeczce. Ciekawa jestem, jak to będzie w tym roku. Ela jest tak ruchliwa i zadziorna, że obawiam się o losy drzewka i bombek... Chłopcy też w jej wieku dawali popalić, ale jednak łatwiej było ich spacyfikować, zainteresować czymś innym. A ta mała zaraza dobrze wie, czego chce. I kiedy nie dostaje jest ryk, pisk i rzucanie się na ziemię. Dobrze, że to nie pierwsze dziecko, bo bym chyba zawału dostała przy niej. A tak to jej popisy nie robią na mnie wrażenia :P Inna sprawa, że mądra z niej bestia. A najbardziej mnie wzrusza, kiedy wieczorem co chwilę pyta o tatę i biega po drzwi, żeby sprawdzić, czy z pracy już wrócił. Chłopcy czasem nawet nie zauważą jego przyjścia, zajęci swoimi sprawami, a ona pierwsza jest na rękach i czeka na buziaczka w policzek (cmokając znacząco).

Gabryś ma fazę na sklejanie samolotów z papieru. Sam wszystko wymyśla i za pomocą kawałka kartki, nożyczek i kleju potrafi zrobić naprawdę pomysłowe modele. Aż się dziwię, skąd mu się te pomysły biorą, bo mnie do takich robótek ręcznych nigdy nie ciągnęło. Co innego malowanie czy pisanie :) Ale nożyczki? Klej? Albo - o zgrozo - druty, igły czy szydełko? Bleee...

A Rafał zaczął chodzić do logopedy. Te drugie dzieciaki naprawdę ciągną do starszych... Zażyczył sobie, że też chce się uczyć wierszyków i ćwiczyć, jak Gabryś. Więc skoro są chęci, to czemu nie? :) Tak jak do przedszkola, do logopedy poszedł na własne życzenie. I jak na razie jest zachwycony. Ciekawe, czy Ela też będzie potrzebowała pomocy w tym zakresie. Z tego co widzę, to dziewczynki zwykle łatwiej uczą się wyraźnej wymowy. Zobaczymy.

Jak na razie za oknami szaro. Marzy mi się taka biała zima... Wprawdzie nie lubię mrozu i w ogóle tęsknię do lata (aż mnie coś ściska), ale kiedy wszystko jest takie kryształowe i baśniowe, to jakoś łatwiej przetrwać. No i noce są wtedy jaśniejsze :)

Niech będzie tak:


Przez przypadek trafiłam na stronę Muzeum Wsi Mazowieckiej w Sierpcu i się zakochałam w zdjęciach... W linku powyżej jest ich więcej. Rewelacja :) Ależ bym chciała spędzić święta w takiej chacie, paląc w piecu i czytając książki... Choć jak znam życie, to dzieci zmusiłyby mnie raczej do lepienia bałwana, wyścigów saneczkowych i bitwy na śnieżki. A potem one by odpoczywały, a ja musiałabym gotować i doprowadzać ubrania całej załogi do porządku. Pewnie dlatego tak bardzo doceniam teraz chwile spędzone z książką... :)

niedziela, 6 grudnia 2015

Weekend z Mikołajem.

Brrr... Nie dość, że tradycyjnie mam mdłości (nasilają się wieczorem) i dreszcze, to jeszcze się przeziębiłam i zamiast nosa mam wodospad. Ech...

Ale poza tym weekend udany :) Mikołajki zmobilizowały nas do wysprzątania domu. Udzieliła mi się radosna atmosfera oczekiwania na prezenty i, nie zważając na kiepskie samopoczucie, doprowadziłam razem z Krzyśkiem chałupę do stanu niemalże idealnego. Szkoda, że święta dopiero za dwa tygodnie z hakiem, bo nie łudzę się - ten moment perfekcji nie potrwa długo...

W każdym razie spędziliśmy razem radosny czas. W sobotę przyszli moi rodzice i brat z żoną, przynosząc dzieciakom pierwszą porcję prezentów. Drugą dzieciaki niespodziewanie dostały na eucharystii (prezbiter na zakończenie nagle stwierdził, że spotkał świętego Mikołaja i wyciągnął worek z paczuszkami pełnymi słodyczy dla dzieci z naszej wspólnoty). Nawet nasz najmłodszy maluszek dostał upominek, który przechowam dla niego. Śliczny biały aniołek i karteczka z modlitwą, wzruszyłam się. No a potem oczywiście TA noc. I podekscytowane głosy dzieciaków rano, kiedy w łóżeczkach znalazły wymarzone zabawki :)

Moim prezentem mikołajkowym stało się kilka spokojnych godzin w niedzielę, kiedy to dziadkowie wzięli chłopców do miasta na spacer. A ja mogłam spokojnie siąść z książką i herbatą, nie nękana przez nikogo. Krzysiek zrobił obiad, a Ela korzystała z nieobecności braci i testowała wszystkie zabawki. Dziwnie się czułam... To tak wypoczywają ludzie, którzy nie mają małych dzieci? Niezwykłe.

Tak więc mogę powiedzieć, że to był dobry czas :) Cieszyła mnie też jakaś szczególna bliskość świętego Mikołaja (tego prawdziwego, o którym mówimy dzieciom i którego ikony pokazujemy), do którego mam duży sentyment. Nawet zawsze chciałam mieć synka o tym imieniu, ale jednak zdecydowałam, że to mąż będzie nadawał imiona synom (a ja córkom, taki nasz system). Jednak jeśli będę mieć jeszcze jednego synka kiedyś, to tak właśnie chciałabym mu dać na drugie. Więc może Bóg da nam tego Michała Mikołaja - jak nie w tej rundzie, to w następnej ;) (póki co dalej mam wrażenie, że noszę pod sercem córeczkę).

Poza tym adwent trwa... Dzieciaki na jutrzni dziś fajnie się modliły. Dobrze wyczuwają, że to wyjątkowy czas.

A ja zmagam się z poczuciem winy (jak zwykle...). Bo przez to podłe samopoczucie (kiedy to się skończy??? w 13 tygodniu? 14? później???...) mam ochotę nadal zwinąć się w kłębek i nie istnieć. A na pewno nie udzielać pomocy i porad znajomym - co nie zawsze spotyka się ze zrozumieniem. Chyba fakt że zazwyczaj staram się nie zawracać innym głowy swoimi problemami, tylko być tą, która wysłuchuje zwierzeń tradycyjnie się na mnie odbija w momencie, kiedy sama pomocy potrzebuję. Ale chyba trudno zrozumieć komukolwiek poza Krzyśkiem, który codziennie patrzy, jak odpływam, no i poza innymi mamami, którym było w ciąży trudno, że można przez dwa miesiące non stop nie mieć siły i czuć się koszmarnie. Ciężko mi...

Dobra, będę kończyć... Na zakończenie dobry na ten czas fragment z adhortacji JPII Christifideles laici, na który natknęłam się przypadkiem kilka dni temu:

Całe kraje i narody, w których niegdyś religia i życie chrześcijańskie kwitły i dały początek wspólnocie wiary żywej i dynamicznej, dzisiaj wystawione są na ciężką próbę, a niekiedy podlegają procesowi radykalnych przemian wskutek szerzenia się zobojętnienia, sekularyzmu i ateizmu. Chodzi tu przede wszystkim o kraje i narody należące do tak zwanego Pierwszego Świata, w których dobrobyt materialny i konsumizm, aczkolwiek przemieszane z sytuacjami zastraszającej nędzy i ubóstwa, sprzyjają i hołdują zasadzie: „żyć tak, jak gdyby Bóg nie istniał”. Otóż zobojętnienie religijne i zupełny brak praktycznego odniesienia do Boga nawet w obliczu najpoważniejszych problemów życiowych są zjawiskami nie mniej niepokojącymi i destruktywnymi niż jawny ateizm. I nawet jeśli wiara chrześcijańska zachowała się jeszcze w niektórych tradycjach i obrzędach, to stopniowo traci ona swe miejsce w najistotniejszych momentach ludzkiej egzystencji, takich jak narodziny, cierpienie i śmierć. W rezultacie, współczesnego człowieka stojącego w obliczu tajemnic i pytań, na które nie znajduje odpowiedzi, ogarnia rozczarowanie i rozpacz lub nawet pokusa wyeliminowania źródła tych problemów przez położenie kresu ludzkiemu życiu (...).

Pragnę skierować raz jeszcze do wszystkich współczesnych ludzi gorący apel, który wyznaczył początek mojej pasterskiej posługi: „Nie lękajcie się! Otwórzcie, otwórzcie na oścież drzwi Chrystusowi! Otwórzcie dla Jego mocy zbawczej granice państw, systemów ekonomicznych, systemów politycznych, rozległe dziedziny kultury, cywilizacji, postępu! Nie lękajcie się! Chrystus wie, «co jest w człowieku». On jeden! A dzisiaj człowiek tak często nie wie, co w nim jest, co jest w głębi jego umysłu i serca. Tak często jest niepewny sensu swojego życia na ziemi. Szarpie nim niepewność, która przeradza się w rozpacz. Pozwólcie zatem — proszę Was, błagam Was z pokorą i ufnością — pozwólcie Chrystusowi mówić do człowieka. On jeden ma słowa życia — tak, życia wiecznego”.

wtorek, 1 grudnia 2015

Czas oczekiwania.



O come, o come Emmanuel, 
To free your captive Israel. 
That mourns in lonely exile here, 
Until the Son of God appear. 

[Refrain:]
Rejoice! Rejoice! 
O Israel, to you shall come Emmanuel. 

Veni, veni, Emanuel! 
Captivum solve Israel! 
Qui gemit in exilio, 
Privatus Dei Filio. 

[Refrain:]
Gaude, gaude, Emanuel 
Nascetur pro te, Israel. 

[Chanting] - Gaude, gaude

[Refrain: (2x)]
Gaude, gaude, Emanuel 
Nascetur pro te, Israel.


Jak słucham te pieśni o tej porze roku, to niezmiennie mam ciary... Choć przed chwilą po raz pierwszy zdarzyło mi się parsknąć śmiechem, kiedy sobie uświadomiłam że jeden Emmanuel już przyszedł na świat, prawie miesiąc temu w Boliwii. Emmanuela i jego mamę Renfri pozdrawiam :D


Whatever, zaczął się Adwent, czas oczekiwania. Dla jednych oczekiwania na wyżerkę przy stole (niee, bynajmniej nie jestem wrogiem wyżerki i do takiego karpika smażonego to sobie tęsknię cały rok... i ten kompot z suszonych śliwek ech...), dla innych na prezenty (choć w moim domu rodzinnym prezenty były tylko od Mikołaja, w Wigilię już nie). Ale tak generalnie to i dobre jedzonko i kolorowe paczuszki z niespodzianką w środku nie mają uroku, jeśli zabraknie tego najważniejszego. Święta bez Boga to tylko... szopka :) A potem się mówi, że "święta i po świętach", bo jak się już zje to wszystko, to nagle zostaje się samemu z uczuciem pustki i Kewinem borykającym się z problemami na ekranie. Wiem, bo sama swego czasu tej pustki doświadczyłam - i było smutno i bez sensu...

Dlatego lubię Adwent. Jest trochę jak ciąża (i dlatego po raz czwarty w życiu "czuję" go szczególnie). Na pewne rzeczy trzeba się przygotować i potrzeba na to czasu i modlitwy. No i najpiękniejsze jest to, że tak naprawdę Adwent trwa cały czas - bo cały czas czekamy na powtórne przyjście Jezusa. A te kilka tygodni przed świętami pozwala sobie o tym przypomnieć.

No i te piękne czytania...


Jeżeli ustami swoimi wyznasz, że Jezus jest Panem, i w sercu swoim uwierzysz, że Bóg Go wskrzesił z martwych - osiągniesz zbawienie. Bo sercem przyjęta wiara prowadzi do usprawiedliwienia, a wyznawanie jej ustami - do zbawienia. Wszak mówi Pismo: żaden, kto wierzy w Niego, nie będzie zawstydzony. (Rz 10, 9-11)

Jakoś odkąd pamiętam ten czas od końca listopada do końca grudnia był mi szczególnie bliski. Pewnie w dużej mierze dzięki temu, że moje urodziny wypadają zwykle blisko początku Adwentu. I dawniej imieniny obchodziłam 1 grudnia, a moje imię też z Bożym Narodzeniem jest związane.

Teraz, kiedy mam z kim przeżyć te święta, znowu jest tak pięknie jak w dzieciństwie. Znowu cieszę się choinką, kolędami, tym wszystkim - bo mogę to robić z Krzyśkiem i z dziećmi. Był taki czas, kiedy wydawało mi się, że ta radość zgasła we mnie na zawsze. Ale dla Boga nie ma nic niemożliwego i z mojego wyschłego, przestraszonego sobą i światem serca zrobił całkiem nowe. Kiedy mam przy sobie moją rodzinę, kiedy modlimy się razem - żadne inne prezenty nie są mi potrzebne.

Planów świątecznych porządków i kulinarnych wyzwań póki co nie mam. Na myśl o jedzeniu dalej mnie cofa :P (i mam nadzieję, że do Wigilii to minie... no bez jaj). Pewnie jedzonko wyszykujemy na ostatnią chwilę. A sprzątać całego domu nie mam siły i nawet nie powinnam, ze względu na Maluszka. Także będzie jak zwykle, chałupa ogarnięta jako-tako. Zresztą sama wiem, jak to jest z tym sprzątaniem. Wczoraj wypoczęta po weekendzie wyszorowałam kuchnię i nawet podłogę umyłam, a kilka minut później chłopaki w jednej części kuchni wysypali kaszkę mannę. A kiedy to posprzątali, to Ela w drugiej części rozlała kakao - efektownie i z rozbryzgiem. I to by było na tyle jeśli chodzi o nasze sprzątanie. Syzyfowa praca to przy tym pikuś i niezwykle sensowne zajęcie.


Przygotujemy się w inny sposób...


piątek, 27 listopada 2015

Trzydzieste urodziny i usg. Koniczynka.

Wczoraj stuknęła mi 30tka :) Imprezy nie było, za to dzień spędziłam najpierw u pediatry z dziećmi, a potem w domu. I było miło ;) Zmarszczek póki co nie liczę.

Gabryś złożył mi piękne życzenia i bardzo to przeżywał. Chciał mi też zrobić rogaliki czekoladowe, ale tak wyszło, że tego dnia nie jedliśmy słodyczy... Za to kiszonkę w dużych ilościach. Bo chłopcy z przedszkola "przynieśli" owsicę. Tak więc w swoje 30-te urodziny miałam przyjemność odrobaczać całą rodzinę :P W związku z tym tortu i innych przysmaków nie było. Ale obiecałam chłopcom, że odbijemy to sobie w święta.

A dziś mogę powiedzieć, że dostałam prezent urodzinowy. Byłam w szpitalu na wizycie kontrolnej i mogłam przez chwilkę na usg podziwiać naszego fikającego maluszka. Dzidziuś rozwija się ładnie, duży już był na tym ekranie :) Serduszko bije. W rogu niestety dalej rozwarstwienie kosmówki, no cóż - mam nadzieję, że na następnej wizycie za dwa tygodnie już go nie będzie, bo się jakoś zrośnie. Tak jak to było ostatnim razem. Oby... Póki co mam dalej na siebie uważać, polegiwać (hahaha, no staram się :P) i brać luteinę (bleee, mam wrażenie że dzięki jej właściwościom jestem chudsza niż na początku ciąży).

W każdym razie wróciłam w dobrym humorze i z nadzieją. Kupiłam chłopakom dwie książeczki o Franklinie i dwie bombki choinkowe w kształcie ciuchci. Ela jest na etapie oglądania obrazków, więc z książeczek też skorzysta. Swoją drogą muszę pomyśleć, co jej na Mikołaja sprawić. Bo co chłopcy chcą, to wiem aż za dobrze ("Kuuuupisz mi tooooo???").

Mroźnie już i zimowo u nas. Rano biało od szronu lub śniegu. Aż się chce nucić kolędy :) A tu dopiero adwent się zacznie. Ech dobrze, że już taka atmosfera grudniowa, te deszcze i pluchy były strasznie dołujące w tym roku.

No i tak. Czuję się jak koniczynka, która pracuje nad czwartym listkiem :) Z nadzieją wyczekuję czasu, kiedy listek się rozwinie i będzie brykał z pozostałymi trzema na dywanie w dużym pokoju.

środa, 18 listopada 2015

O dzieciach i mdłościach.

Siadam wreszcie do kompa... Choć w zasadzie to mi się nie chce nic pisać, tak mi niedobrze :/ Po luteinie oczywiście mdłości się nasiliły, także kolejne dni spędzam jak skazaniec, odliczając do połowy grudnia. I do wizyty kontrolnej  za tydzień, mam nadzieję że u Maluszka wszystko ok. Denerwuje mnie to, jak niewiele teraz mogę zrobić, w sensie w domu. Chałupa lekko zapuszczona, bo po ogarnięciu porannym nie mam już siły szaleć dalej z odkurzaczem czy zmiotką. A schylanie się też nie jest dobrym pomysłem - chyba, że chcę mieć jeszcze więcej sprzątania :P

Dzieciaki cieszą się, że będą mieć brata/siostrę. Oczywiście chcieliby od razu całe stado, tak jak ostatnio. Najlepiej jakby od razu były trojaczki, bo zażyczyli sobie dwóch braci i siostrę. Rafał nawet wybrał imiona dla braci - Gabryś i Rafałek, bo to przecież takie ładne imiona :D I sprawdzone.

No ale jest w środku jedna sztuka rodzeństwa, więc na resztę będą musieli poczekać :P

Wczoraj wieczorem śmiesznie było. Chłopcy przyszli z przedszkola, zrobiłam koktajl bananowy. Rafałek tak szybko pędził z kubeczkiem koktajlu do stołu, że się wywrócił. W jednej chwili w koktajlu była podłoga, stół, krzesło, ja, ściana, a nawet zasłony. Taki mały kubeczek, a taka siła rażenia... 

Potem jak to wieczorem, dzieciaki zmęczone, więc się kłóciły. Krzysiek zmęczony przyszedł z pracy i podłubał w łazience (już bliżej końca remonty, niż dalej). Ja jak zwykle o tej porze marzyłam tylko o tym, żeby się w końcu położyć. No ale jeszcze bajkę trzeba było poczytać (teraz mamy "Wędrowca do Świtu" na tapecie), zagonić dzieci do mycia zębów, łóżka pościelić, pomodlić się. Oczywiście dzieciaki coraz bardziej zrzędziły i dokuczały sobie nawzajem (każdy każdemu, żeby było sprawiedliwie... więc wszyscy ryczeli na zmianę). Weszłam w pewnym momencie do kuchni, gdzie Krzysiek puścił na laptopie konferencję. I usłyszałam: "Rodzina chrześcijańska jest lustrem Boga". Popatrzyłam na ochlapane dalej koktajlem zasłony, mając w uszach wrzaski dobiegające z pokoju. W pierwszej chwili pożałowałam Boga, że ma takie badziewne lustro :P Ale potem tak sobie pomyślałam - to mile, że on się do nas przyznaje. Właśnie takich, a nie innych.

No tak... Poza tym dzieciaki nieraz zaskakują pozytywnie. Jak Gabryś, kiedy nieraz popatrzy na mnie z uwielbieniem i powie: "Jesteś najlepszą mamusią na świecie". Albo kiedy mu w czymś pomogę, to nagle powie z powagą: "Dziękuję za troskę". A raz przyszedł do mnie i nalegał, żebym wpisała dobrą uwagę do dzienniczka Rafałka, bo mimo że nabroił w kuchni i wszystko rozlał, to się do tego przyznał - "i wykazał się odwagą, mamo!". Rafałek też potrafi podnieść zmęczoną mamę na duchu i kiedy leżałam kiedyś zmęczona na łóżku, to tylko popatrzył i powiedział: "Przyniosę ci kocyk, mamusiu" i przytachał sam ciężki koc, żeby mnie przykryć. Ela również wyrosła na małego pomocnika. Rano sama przynosi mi rzeczy do ubrania. Kiedy Krzysiek wychodzi do pracy, przynosi mu buty :) Pomaga wywieszać pranie, odkurzać, gotować ;) No niezła jest. I kiedy chłopaki wychodzą do przedszkola, a ja czuję się tak podle, że tylko siedzę na kanapie i czytam kolejnego "Pana Samochodzika", żeby nie myśleć o mdłościach, to bawi się ładnie sama koło mnie.

Póki co to najmłodszy członek rodziny sprawia mi najwięcej problemów. Ale niech mu to idzie na zdrowie i niech rośnie szybko. Już się nie mogę doczekać małego zawiniątka w domu. Oby wszystko poszło dobrze...

poniedziałek, 9 listopada 2015

Czwarty cud :))

Jak już niektórzy wiedzą, a inni dopiero się dowiedzą, jestem w ciąży :)

Dziś byłam na pierwszej wizycie u lekarza i oglądałam nasze Maleństwo na usg. Serduszko bije ładnie, widziałam główkę, rączki i nóżki - akurat dzieciaczka było widać w pozycji "na żabkę". Jestem w 8 tygodniu, termin mam na 21 czerwca.

Żeby nie było za różowo, podobnie jak w ostatniej ciąży widać jakieś odwarstwienie w rogu. Mam brać luteinę, raczej polegiwać, no generalnie uważać na siebie. Wizytę kontrolną mam za 2 tygodnie. Cóż, pozostaje brać ładnie leki i modlić się do wszystkich ukochanych świętych o pomoc, coby się dzidziuś mógł rozwijać dobrze. Mam nadzieję, że wszystko będzie ok.

Od trzech tygodni mam koszmarne mdłości, co jest bardzo męczące, ale jest również dobrym znakiem - hormony działają. Tyle tylko że nie mam siły na nic, tylko bym leżała i spała (wtedy nie czuję mdłości, a jak tylko wstaję, to mam ochotę nie wychodzić z łazienki). Ech, oby do Wigilii - jakoś wtedy powinny minąć te dolegliwości, wraz z końcem 1 trymestru.

Oprócz tego czuję się atrakcyjna jak wór ziemniaków i wiecznie wkurzona :P

Ale poza tym bardzo się cieszę, bo mi się już do tego dzieciaczka tęskniło. I wreszcie jest. Pozostaje tylko przetrwać trudny czas. I mieć nadzieję, że z początkiem lata będziemy mogli uczyć się siebie i zachwycać swoją obecnością :)

Proszę Was wszystkich o modlitwę tudzież trzymanie kciuków :)

wtorek, 3 listopada 2015

Niedziela we wtorek. O książkach na podłodze.

Dziwny dzień... Dość pracowity, niby taki jak zwykle, a jednocześnie zaskakujący. Zwłaszcza aktywność co poniektórych na niniejszym blogu mnie zdziwiła. Wychodzi na to, że już wiem o czym mam pisać, jeśli zależy mi na dużej ilości komentarzy. Ale akurat na tym mi nigdy nie zależało...

Wieczorem opanowała mnie lekka melancholia, uczucie opuszczenia i jakiegoś takiego rozczarowania skrzeczącą rzeczywistością.

Na szczęście nie na długo. Położyłam dzieci spać, weszłam do sypialni (mąż dalej w trasie i dopiero wraca do domu). A tam pełno książek, jak zwykle. Przeważnie czytam kilka na raz, a jeśli coś zrobi na mnie wrażenie, to leży sobie dalej, żeby można było sięgnąć w każdej chwili.

Najpierw wpadła mi w ręce książka Wyszyńskiego "W obronie życia nienarodzonych". To lubię czytać w każdych okolicznościach. Wbrew tytułowi, jest nie tylko o nienarodzonych dzieciach (choć też), ale ogólnie o powołaniu kobiety. Piękne, mądre słowa, pisane/wygłaszane wiele lat temu (akurat dziś czytałam przemówienia z roku 70), a tak bardzo potrzebne i aktualne dziś. I zdjęcia kardynała otoczonego dziećmi, uśmiechniętego tym niebieskim uśmiechem. Od razu bliżej Nieba...

A potem druga książka, za którą w sumie nie przepadam, ale otworzyła mi się na fragmencie, którego jakoś dotąd nie zauważyłam. Fragmencie powalającym. Czytam, czytam, czytam... Już wiem, do czego będę wracać przez najbliższe dni/miesiące. Z książki Barbary Johnson "Nadmuchaj swoje troski w balonik...".

Jest piątek... lecz wkrótce nadejdzie niedziela

Jest piątek        Jezus umarł na krzyżu
                                           ... lecz wkrótce nadejdzie niedziela
Jest piątek        Maryja płacze, ponieważ jej Dziecko nie żyje.
                                           ... lecz wkrótce nadejdzie niedziela
Jest piątek        Uczniowie rozbiegli się na wszystkie strony,
                             jak owce, pozbawione pasterza.
                                           ... lecz wkrótce nadejdzie niedziela
Jest piątek        Piłat chodzi dumnie, umywa ręce, sądząc,
                             że do niego należy władza i zwycięstwo.
                                           ... lecz wkrótce nadejdzie niedziela
Jest piątek        Ludzie mówią: "Tak było zawsze i zawsze tak będzie.
                             Tego świata nie da się zmienić".
                                           ... lecz wkrótce nadejdzie niedziela
Jest piątek        Szatan triumfuje, mówiąc:
                             "Do mnie należy władza nad światem".
                                          ... lecz wkrótce nadejdzie niedziela
Jest piątek        Zasłona w świątyni rozdarła się na dwoje.
                              Zatrzęsła się ziemia, skały zaczęły pękać,
                                  a groby się otworzyły.
                          Przerażony setnik zawołał:
                               "Zaprawdę, ten był Synem Bożym!"
                                         ... niedziela nadchodzi
Jest niedziela - Anioł jak blyskawica odsunął kamień, wołając:
                               "Nie ma Go tu! Zmartwychwstał!"
                       Jest niedziela Jest niedziela Jest niedziela

Reszty nie trzeba :) Aslan jest w drodze. Byleby w dobrych zawodach wystąpić, bieg ukończyć i ustrzec wiary.

Szarawy zawias i kosmiczne wizje przyszłości.

Listopad... Zaczął się jakoś tak... zawiasem. I chorobami.

Na grobach bliskich nie byłam, bo w niedzielę i Krzysiek i Gabryś leżeli złożeni gorączką. A Rafałek kaszlał jak gruźlik. No cóż, jak mężczyźni chorzy, to nie ma co marzyć o wojażach. Trzeba się ulitować nad męczennikami :)

Teraz przede mną tydzień w domku z chorymi chłopcami. W sumie to mi to odpowiada, mam ochotę w ogóle nie wstawać z łóżka... Dni mijają jakoś tak leniwie. Mam nadzieję, że pod koniec listopada będzie we mnie więcej życia, jak się adwent zacznie. I jak przestanę być dwudziestokilkuletnią niewiastą :P Na razie to jest "jakoś tak". Szarawo.

Tylko w przyszłym tygodniu mi się poniedziałek pełen emocji zapowiada. Ale o tym napiszę, kiedy już będzie :)

Dzieci się przewalają po domu, brudząc co popadnie. Nie zawsze nadążam za usuwaniem szkód. I nie zawsze widzę w tym sens, bo co naprawię, to zaraz znowu popsute i poplamione. Cóż, miałam nadzieję, że chłopcy więcej będą w przedszkolu siedzieć i jakoś ogarnę. A tu jesienna aura nas dopadła. Przestaniemy chorować pewnie gdzieś w okolicach maja, czerwca. Przypomnijcie mi, czemu nie przeprowadziliśmy się na Sycylię?... Bo w zasadzie to czasem nie wiem, co tu robię.

Kilka dni temu w radiu się ekscytowali (a w zasadzie bulwersowali), że z jakiś tam przyczyn samotne kobiety nie będą mogły skorzystać z in vitro. I że to dyskryminacja. Tępym wzrokiem gapiłam się w głośniki, bo kurczę, może ja naiwna jestem, ale myślałam że to cholerne in vitro to jest przynajmniej dla par zarezerwowane. A nie że każdy przypadkowy frustrat, który chce sobie wyprodukować dziecko, może to zrobić. Dyskryminacja jest ewidentna, tylko tych biednych dzieci, które stają się niczym produkty w supermarkecie. Czy to ludzi w ogóle dociera, że są jakieś zasady, że nie można mieć wszystkiego po trupach? No załamka... Przepraszam samotne panie, ale mam nadzieję, że faktycznie nie będą mogły z tego skorzystać... 

A w ogóle to tyle się mówi o tej dyskryminacji, ale w zasadzie czemu np samotny facet nie może sobie też zamówić dziecka? Jak równać, to po całości :P Każda "klinika" powinna mieć namiary na panie, co to zgodzą się być surogatkami i po krzyku. Nie bądźmy feministycznymi świniami (są szowinistyczne, to mogą być i feministyczne, nie?). Panom też się coś należy od życia.

Nasze dzieci zaiste będą żyły w dziwnych czasach. I śmiesznie będzie, jak te wszystkie wyprodukowane dzieci singielek, kiedy się będą potem poznawały (i na przykład będą chciały zostać parą), to będą musiały jakoś sprawdzić, czy nie są przyrodnim rodzeństwem. No bo mogą być z tego samego "tatusia", nie? No chyba że do tego czasu w związki małżeńskie będzie też mogło wstępować rodzeństwo, bo już wszystko będzie wolno. A potem hmm... no żeby uniknąć posiadania dwugłowego potomstwa, trzeba będzie w klinice sobie zamówić dziecko od jakiś dawców chyba. Przy tym wszystkim to normalnie Lem i jemu podobni pisarze wymiękają...

No dobra, mam nadzieję że jednak do tego wszystkiego nie dojdzie i będzie w miarę normalnie. Nadzieja umiera ostatnia :P

Oki kończę, bo potomstwo zaczyna wyć i trzeba je jakoś okiełznać. A tak ładnie się bawili sami przez te kilkanaście minut.

Sądząc po biadoleniu Eluli, trzeba ją położyć spać :)


DOPISEK. No dopsz, napiszę to jeszcze raz i spadam od kompa.
Powyższy tekst NIE JEST krytyką bezdzietnych małżeństw decydujących się na in vitro (bo niby gdzie?). 
I nie jest zachętą do rozmowy o in vitro. O in vitro można sobie najlepiej pogadać na portalach Gazety Wyborczej albo Gościa Niedzielnego - w zależności od poglądów :D Tutaj - lepiej nie...
A zbulwersowanych moimi czarnymi wizjami uspokajam - ja czasem lubię sobie odlecieć. I lubię ironię. Im bardziej ironiczny tekst, tym lepiej (właśnie sobie czytam Cejrowskiego - miodzio...). Zwłaszcza, kiedy czuję się jak jeżozwierz przejechany na autostradzie, bo kolejna noc nieprzespana za mną. Jakiś taki odruch obronny. Źle mi, to staję się cyniczna. Więc nie bierzcie tego do siebie, bo szkoda nerwów Waszych i moich. I tyle.

wtorek, 27 października 2015

Jest tak pięknie...

Po pierwszych śniegach myślałam, że to już koniec jesieni i pięknych kolorów. A jednak - październik pokazał jeszcze, jaki potrafi być urzekający... Można sunąć przez sterty opadłych liści, wśród nagich gałęzi drzew, czując się jak Arwen - gdzieś na krańcu czasów. Bo stary, narodzony w tym roku świat przeminął i pogrąża się w mroku. Czasem aż trudno uwierzyć, że po ciemnościach następuje zmartwychwstanie. A jednak ono zawsze rozwija skrzydła na czubku krzyża. Nadejdzie kolejna wiosna. Na razie jednak pozostaje dostrzegać te małe cuda, czerwone i żółte liście klonu, zmarznięte mimozy. I to dziwne o tej porze roku, kruche światło.

Chłopaki w przedszkolu, a my z Elą cieszymy się znowu pięknymi dniami.


poniedziałek, 26 października 2015

Szczypta polityki.

Oglądam i ryczę ze śmiechu. Zwłaszcza od 5 minuty jest dobre i zabójczo aktualne. Choć w tym wypadku to Kopacz powinna być w hełmie. I w szpilach. Widok byłby zaiste uroczy. Nie wiem tylko, czy zależałoby jej na harataniu w gałę w tym Peru.

I jeszcze to, jeden z moich ulubionych skeczy ostatnich czasów :P Ciekawa jestem, o której Palikota nabiją na Pałac Kultury. I do którego seminarium pójdzie Nergal.

A teraz czas na trochę prasy:

Spaliśmy z mężem smacznie, kiedy nagle usłyszeliśmy straszny łomot. Ktoś kopał z całej siły w drzwi naszego mieszkania. Nagle drzwi zostały wyważone, do przedpokoju wpadli czterej antyterroryści w pończochach na głowach i facet ubrany na czarno - jak Neo z "Matrixa" - z małym, białym kartonikiem pod szyją. On ewidentnie nimi dowodził - opowiada nam przerażona rozmówczyni.
- Bez słowa wskazał na mojego męża Krzysztofa. Czterej funkcjonariusze rzucili się na niego, związali mu ręce sznurem z jakimiś paciorkami, a dowodzący oficer wskazał na drzwi. "Gdzie mnie zabieracie?!" - krzyknął mąż. "Na poranną Mszę" - odpowiedział dowódca. Do końca życia zapamiętam okrzyk przerażenia, który Krzysztof z siebie wtedy wydał... - załamującym się głosem mówi Krystyna. (źródło)
Tak tak... Człowiek zasypia spokojnie i nagle budzi się w zupełnie innej rzeczywistości. I, choć może wielu z Was się ze mną nie zgodzi, jest to zmiana na lepsze. Być może za jakiś czas będę się cieszyła z końca rządów PiSu tak samo, jak teraz z odejścia PO. Znając życie, jest to bardzo możliwe.
A jednak teraz czuję ogromną ulgę. To, co się działo w ostatnim czasie i co robili z nami Donald i potem Ewa było i męczące i przerażające. Czas zmienić myślenie lewostronne na prawostronne :P
I może wreszcie przestanę słyszeć od pani o surowym wyglądzie złośliwej nauczycielki, jakie to mam średniowieczne i zacofane poglądy na temat życia.
No jak tu się nie cieszyć :)
W weekend udało się odpocząć, więc dobrze jest. W środę Rafałek będzie pasowany na przedszkolaka. Będę przeżywać ;)
Trochę Kukiza na koniec...
Jestem moherem, oszołomem,
Nazistą, świnią , homofobem
Zdrajcą, agentem, pomyleńcem,
Wrogiem dla Rosji i Unii Europejskiej

Katolem, który nie rozumie,
Że zarodek to nie człowiek, bo chodzić nie umie
Głąbem, co wciąż ma jedną żonę
Jestem moherem oszołomem

Ciemnogród jestem i faszysta,
Wróg społeczeństwa, nonkonformista
Matołem jestem obrzydliwym,
Kołtunem, chamem, ścierwem parszywym

Nacjonalistą zaślepionym
I roszczeniowcem pomylonym
Durniem, co szuka dziury w całym
W naszym Systemie doskonałym

Tak - to ja
Przyznaję się
Zabijcie mnie!

Idiotą jestem, który nie kapował
Gdy z kolegami mury malował
Nie sprzedał esbekom narzeczonej
I na dodatek wziąłem ją za żonę

Chamem niesubordynowanym
Co kontestuje jedynie słuszne plany
Nie widzi, że Polska jest wielka!
Tak jak za rządów Towarzysza Gierka

Tak - to ja
Przyznaję się
Zabijcie mnie!

piątek, 23 października 2015

Maraton.

Piątek...

Siedzę smętnie przed kompem. Nie, żeby mi jakoś smutno było, czy coś. Raczej takie odrętwienie w celach regeneracyjnych. To był trudny tydzień.

Zeszłego piątku w nocy Rafałek dostał wysokiej gorączki. Prawie 40 stopni, nie dawało się za bardzo zbić, a młody tak grzał jeszcze dwie noce. Na szczęście w dzień było w miarę dobrze, choć był tak słaby, że tylko leżał w łóżku i przysypiał przy bajkach. Do tego ból głowy, gardła, wszystkiego w zasadzie. Wirusowe zapalenie gardła. Na szczęście dzieci znajomych przechodziły to niedawno, więc wiedziałam od razu, jakie leki podać.

Następna w kolejce poszła Ela, w nocy z niedzieli na poniedziałek to samo. Grzała tak mocno, że całą noc robiłam jej okłady. Bo oczywiście czopki prawie nie pomagały ech. Kolejne dwie noce nie były moje, ale przynajmniej dziewczynka szybko doszła do siebie i nawet nie kaszlała. Póki co ona wszystko jakoś lżej przechodzi...

W środę złapało mnie. Już w ciągu dnia czułam, że coś jest nie tak, a pod wieczór to już się tylko modliłam, żeby Krzysiek szybko z pracy wrócił i mi pomógł przy dzieciach. Potem leżałam w gorączce cała noc i następnego dnia się czułam jak zombie.

Żeby było ciekawiej, tego samego wieczora, kiedy mnie zaczynało brać, Gabryś wrócił z przedszkola nieszczęśliwy. Powiedział, że wymiotował po obiedzie i w ogóle się źle czuje. Cóż, rotawirus. Młody wymiotował jeszcze całą noc. Dobrze, że Krzysiek miał siłę się nim zajmować, bo ja wtedy nawet nie wiedziałam, co się dzieje.

Także tego... Dobrnęliśmy razem do piątku. Wieczorem jedziemy na weekend do teściów. Mam nadzieję, że dzieci spędzą miło czas z dziadkami. A my ze sobą. I że odpoczniemy w końcu... Chyba nam się należy, nie? :P