Tłusty czwartek... Jako że u nas lodówka świeci pustkami (jak zawsze pod koniec miesiąca), wybyliśmy zjeść zapasy moich rodziców. Po porannym chudym śniadaniu w domu, chłopcy z radością biorą udział w zawodach "kto więcej zje u babci". A ja mam chwilę spokoju i mogę posiedzieć przed kompem. I nie sprzątać. Nie gotować. Nie rozdzielać walczących zbójów i nie masować guzów powstałych w wyniku pobicia przez przeciwnika kawałkiem drewnianego toru.
Spokój... Dla mnie to lepsze niż pączki. Choć zjadłam już dwa. Albo trzy. Nie pamiętam, leżały przede mną, to zjadłam :P Liczenie kalorii to nie moje hobby.
Ostatnio miałam lekki kryzys, ale teraz to chyba już tak będzie, aż do rozwiązania. To napięcie i niepewność pod koniec zawsze mnie wykańczały. W dodatku nic tylko bym spała. I czuję się oczywiście winna, że jestem teraz taka nieruchawa i tylu rzeczy nie mogę. Że chłopcom się ze mną nudzi czy coś, a dom zarasta. Ale nie mam już poweru, żeby ścierać podłogę w kuchni za każdym razem, jak dzieciaki wysmarują ją mąką, ciastem czy farbami. I w ogóle huśtawki nastrojów mam i potrafię ryczeć z byle powodu. Albo się wściekać i potem martwić, że nawrzeszczałam na chłopców o jakąś bzdurę. Choć oni to się już chyba nie przejmują :P Nawet matka melancholijno-choleryczna może spowszednieć w końcu.
Przynajmniej nie jestem typem milutkiej, nadopiekuńczej i zorganizowanej mamusi. Zawsze przerażał mnie ten model.
Wczoraj lekiem na kryzys była wieczorna liturgia. Bóg przytulił, dał czytanie o ocieraniu łez (z Izajasza) i ewangelię o radości z narodzenia Jezusa. Zawsze jak podczas ciąży zaczynam się strachać, to akurat słyszę ten kawałek z Łukasza. I też jest to bardzo wymowne, bo to jak słyszeć "Nie martw się, już niedługo dziecko się urodzi i też będziecie się cieszyć z małego cudu".
Dziś już mi lepiej. Oby do soboty. Oby do kwietnia. Jeszcze tylko miesiąc... Zostaje mi czekanie i nadzieja, że będzie dobrze.
A to moja Kinder-Niespodzianka :)