poniedziałek, 23 kwietnia 2018

Po szalonym weekendzie.

Jak w tytule.

Chłopcy spędzili weekend w Krakowie z dziadkami. Byli w zoo, w ogrodzie botanicznym i wielu innych ciekawych miejscach... i na gorącej czekoladzie w Bonarce ;) Bawili się świetnie.

A my z dziewczynkami - u stóp Babiej Góry. Nie pojechaliśmy się wspinać (zresztą na Babiej jeszcze śnieg), ale wyciszyć. Dziewczyny bawiły się z zaufaną opiekunką, a my mogliśmy trochę pobyć z Panem Bogiem. Po ostatnim czasie bardzo tego potrzebowaliśmy, zabiegani, trochę jednak zestresowani remontem i różnymi sprawami.

Wróciliśmy odświeżeni :)

Warto zadbać o taki czas oderwania się od problemów i wsłuchania się w to, co ważne. Bez biegania za dziećmi, pracą, problemami i codziennymi wyzwaniami.

Babia Góra odcinała się wyraźnie od niebieskiego nieba (pogoda była wymarzona), ciemne skały i łaty śniegu. Szumiała rzeka i wpadające do niej strumienie. Dokoła wszystko kwitło. Myślałam, że będzie zimniej niż w Krakowie, ale okazało się, że przyroda jest na tym samym etapie, co u nas ;) Magnolie, forsycje, drzewa owocowe... Nawet w środku lasu pomiędzy świerkami były pióropusze białego kwiecia. A przy ścieżce delikatne seledynowe listki borówek.

Idealne miejsce na randkę :)

Tak więc słuchaliśmy katechez (w pięknym ośrodku :)) i robiliśmy się coraz spokojniejsi. Patrzyłam na góry i przypominała mi się moja cała historia i te wszystkie cuda, które Pan Bóg zrobił w moim życiu. Znowu byłam wdzięczna i szczęśliwa, a nie zamartwiająca się niepotrzebnie.

Byliśmy z dziewczynkami na spacerze w lesie. Widzieliśmy łąkę pełną jaskrawożółtych kaczeńców. Pan przejeżdżający drogą na traktorze przywitał się serdecznie (kocham tą otwartość tamtejszych ludzi i to, że można wołać "dzień dobry!" do staruszków siedzących przy swoich domach, a oni uśmiechają się i odpowiadają). Potem dziewczyny wrzucały kamyczki do rzeki, a my zapatrzyliśmy się w płynącą wartko wodę.

Następnego dnia wyrwałam się nad rzekę sama. Akurat byłam w eleganckiej czerwonej sukience i czarnych butach na obcasie, po porannej niedzielnej modlitwie. Nie chciało mi się przebierać. Brodziłam sobie w przyjemnie chłodnej wodzie i co jakiś czas zerkałam w stronę dumnej Babiej. Miałam nadzieję, że nikt mnie nie zauważy i nie dostanie zawału :P Woda wypływała mi z butów w czasie całej drogi powrotnej.

A później był obiad i okazało się, że jestem potrzebna w Krakowie, żeby za dwie godziny powiedzieć świadectwo. Krzysiek wrócił do domu z dzieciakami, odbierając po drodze chłopców, a ja pojechałam ze znajomymi tak jak stałam, w tej czerwonej sukience, tylko z torebką. Potem okazało się, że w torebce oprócz dokumentów i telefonu mam też pieluchy, brudne spodnie Sary i mokre skarpetki Eli :P Nie miałam za to chusteczek, pieniędzy, ani biletu, żeby wrócić do domu. Ale wszystko dostałam ;)

Fajnie, że tak to się potoczyło. Nie zdążyłam się zdenerwować (stresują mnie publiczne wystąpienia), a w całej tej zwariowanej sytuacji czułam tylko wdzięczność do Pana Boga, że mogę o nim mówić innym ludziom. O jego miłości. Taki jeszcze jeden prezent tego weekendu. W sumie to był najlepszy moment, po tym wyjeździe byłam jak telefon podłączony do ładowarki :) Co jakiś czas trzeba naładować  baterie.... A potem podać ładowarkę dalej.

Piękny czas!

Właśnie tak:

czwartek, 19 kwietnia 2018

Na bogato.

Po długim czasie szarzyzny przyroda zachwyca przepychem. Tyle barw, zapachów, pięknych kształtów... Gdyby to ludzie mieli decydować o tych szczegółach, pewnie wszystko byłoby bardziej stonowane, bo "co za dużo, to niezdrowo". Na szczęście natura stworzona przez Boga, a nie człowieka, nie zna tego powiedzenia. Nie przejmuje się też takimi pojęciami jak "kicz" czy "granica dobrego smaku". I dzięki temu mamy takie kaskady cudów.

W naszym ogrodzie dziś rozwinęła pierwszy kwiat spóźniona magnolia. Wygląda po królewsku, ogromny na chudej gałązce, kremowożółty. A właśnie byłam na etapie narzekania, że magnolie przekwitają. W mijanych ogrodach na trawie leżą mięsiste różowe płatki, przykrywając wszystko dookoła drzewka grubą kołdrą. Mam ochotę wziąć dobry klej i z powrotem umieścić kwiaty na miejscu, niech trwają. Ale drzewa dobrze wiedzą, że nie da się wiecznie kwitnąć. Trzeba myśleć o owocach, rozrastać się, a nie kurczowo trwać przy jednym etapie życia. I nie bać się przemijania.

Tyle można się od nich nauczyć, jeśli się je dobrze obserwuje.

A kwiat, na który dłużej się czeka, wydaje się jeszcze wspanialszy. Warto było dać czas naszemu drzewku.

poniedziałek, 16 kwietnia 2018

Urodziny naszej królewny.

I już po kolejnych urodzinkach. Cały dom jeszcze w balonach. Pralka i zmywarka chodzą. A ja odkurzyłam i mogę usiąść :P

Po przyjęciu dziewczynek jest o wiele mniej sprzątania, niż po ostatniej chłopięcej imprezie. I wrażenia zupełnie inne :) 

Jubilatka ubrała się sama jak królewna, w jedną z najlepszych sukienek. Ubrała diadem, kolczyki i naszyjnik, które dostała w prezencie i z poważną miną (w końcu królowa Elżbieta, jak ktoś zauważył) przyjmowała gości. Potem było już więcej śmiechu. Dzieciaki same wymyślały sobie zabawy w pokoju, a dorośli siedzieli przy stole i rozmawiali (animator zabawy to niby fajna rzecz, ale jesteśmy zwolennikami urodzin/imprez w ogóle - na spontanie). Puściłam im muzykę i było dużo tańców. Potem dzieci usiadły w kółeczku (same!) i przekazywały sobie po kolei butelkę z płynem do robienia baniek mydlanych (wyjątkowo pozwoliłam puszczać w domu). Wyglądało to bardzo po indiańsku, choć pewnie żaden z dzieciaków nie zdawał sobie z tego sprawy :)

Przy zdmuchiwaniu świeczek (czterech różowych, w brokacie :P) Eli aż z emocji trzęsły się rączki :) A na torciku był obrazek:
Miało być z kwiatuszkami, ale w ostatniej chwili Ela sobie zażyczyła, żeby było z jakiejś bajki. Więc udało nam się znaleźć 2 w 1.

No i co... Ela dostała i wymarzonego kwiatuszka w doniczce, żeby się nim opiekować :) Lalkę, ubranka, puzzle z pieskiem, no same takie dziewczyńskie gadżety.

Po urodzinach Rafałka, gdzie dom się trząsł w posadach od zabaw grupki chłopców, teraz było nadzwyczaj spokojnie ;) A potem dużo łez, że koleżanki już pojechały do domu.

Dzieciaki zadowolone. My też, bo spędziliśmy czas z fajnymi ludźmi i naprawdę świetnie się rozmawiało. Takich dni więcej!

Sto lat, kochana Elusiu!

wtorek, 10 kwietnia 2018

Istota wiosny.

Ciepło. Na dziś zapowiadali pierwszą wiosenną burzę. Ciekawe, że można zatęsknić za grzmotami - nie mogę się doczekać. Co prawda mam nadzieję, że doczekam się w domu, a nie gdzieś na spacerze, no ale - bez ryzyka nie ma zabawy :P

Po weekendowym zawiasie znów przypływ energii. Za dużo emocji ostatnio, nagle światła, zapachów - czasem mnie to osłabia i aż mi smutno, że jest tak pięknie. Bo ta wiosna minie, tak jak minęły kolejne, za szybko. Nie lubię tej części bycia nadwrażliwcem, ciągłej świadomości przemijania i nieuchronności rozstań. Tyle że dzięki temu uważniej patrzę na to, co jest i cieszę się chwilą. Choć ta radość zawsze jest podszyta tęsknotą za nie-przemijaniem. A na to muszę poczekać, bo tu go nie znajdę.

Ale dziś, tak jak wczoraj - wyciągamy z Sarą letnie sukienki i balujemy. Nie mogę się nacieszyć krótkimi rękawami (wczoraj zarządziłam inaugurację i po szkole/przedszkolu wreszcie dzieciaki w lekkich wdziankach). Zimowe rzeczy pochowałam do szaf, ile miejsca się zrobiło w przedpokoju! Znowu można dzień spędzać - uwaga uwaga, witamy w Krakowie! - na polu. Tak, ja z tych, którym "na dwór" nie przejdzie przez gardło. A dzieci znają obie opcje, bo się nauczyli od śląskich dziadków :)

Na polu jest pięknie. Złote deszcze zakwitły - znacie tą nazwę forsycji? Ja mam takie wspomnienie z dzieciństwa, że idę z tatą do kościoła Misjonarzy (MB z Lourdes, moja pierwsza parafia, tam byłam chrzczona) i tata pokazuje mi gałązkę pełną żółtych kwiatków. Wtedy usłyszałam po raz pierwszy tą nazwę, złoty deszcz. Śliczna jest i świetnie pasuje do tej paschalnej pory roku.

Oprócz tego kwitnie na biało - chyba tarnina? Wszystkie te niepozorne i raczej wkurzające potem krzaczki (kolce na gałęziach, a jesienią pełno gnijących dokoła owoców) na ten krótki czas zamieniają się w przedsmak raju. Chyba nawet bez i jaśmin nie pachną tak pięknie, a przecież jestem fanką ich aromatów od zawsze :) W dodatku gdy idę ulicą, to czuję nagle ten zapach - a małe drzewko z kilkoma tylko gałązkami kwiatów jest jeszcze daleko. Ale ma moc! :)

I tak to... Sara urosła, na placu zabaw wymiata. Wspina się oczywiście na najwyższe zjeżdżalnie - sama. Na szczęście póki co jest raczej pulchna i nie może robić tych wszystkich akrobacji, które już w tym wieku wyczyniała jej siostra, doprowadzając mnie do stanu przedzawałowego. Jest zdecydowanie spokojniej. Mimo to biega szybko na swoich nóżkach, sukienkę i jasne krótkie włoski rozwiewa wiatr. Duże brązowe oczy patrzą uważnie. Na tej jasnej buzi wyglądają dość niezwykle.

Jutro dzień wspomnień. Cztery lata temu wiosna była w stanie bardziej zaawansowanym. Migdałowce zakwitły naprzeciwko szpitala, gdy szłam zieloną już ulicą, czując coraz mocniejsze skurcze. A trzy godziny później po raz pierwszy zobaczyłam twarz mojej małej kobietki. Ciemne włoski, specyficzna po porodzie cera. Ale była piękna i przypominała mi małą Mulan. Uroda jej się w międzyczasie zmieniła, ale charakterek pasuje idealnie do wojowniczej Chinki. Migdałowe oczy, choć ciemnobrązowe, a nie czarne - też. Nasza Eluśka Waleczna. Cukierki dla przedszkolaków z grupy na jutro już kupione. Mamy nadzieję, że zdrowie dopisze i w niedzielę poświętujemy przy torciku, w gronie zaproszonych przez Elę ulubionych koleżanek z przedszkola.

Ciekawe tylko, co będą robić nasi chłopcy na takim babskim przyjęciu :P Pewnie pójdą pograć w piłkę na podwórko.  Gabryś ostatnio dostał medal za trzecie miejsce w klasowym konkursie. Zachęcony tym Rafałek uczy się wiersza na konkurs recytatorski. Ta męska potrzeba rywalizacji :P

A poza tym jakoś nie pisałam o tym, ale mamy w domu remont. Robimy strych. Pewnie nie uporamy się ze wszystkim od razu, ale za jakiś czas - ile będzie miejsca! I dwie łazienki, sasasa.

Dobrego dnia :)

piątek, 6 kwietnia 2018

Stare piosenki.

Pochmurny piątek. Co jakiś czas wiosenny deszcz za oknem. Siedzimy z Sarą na łóżku i słuchamy starych piosenek. Potem pójdziemy do biblioteki oddać książki. Zawias mam jakiś i brak sił na coś więcej. Trudno każdego dnia wykonywać te same czynności z takim samym zaangażowaniem. Czegoś mi brakuje. Ale może wypełnienie braku - dopiero po drugiej stronie? Mam czas, coś wymyślę.

A tu tekst ukochanej piosenki z dzieciństwa:

Tam, gdzie największy płynął tłum,
raniutko stawał - deszcz, nie deszcz
i czapkę kładł do góry dnem,
by wyglądała groszy stu.
Rzucali ludzie marny grosz,
co błyszczał w czapce niby łza,
nie widzi biedak, ale gra
wciąż słyszał, gdy mijali go.


Taki już żebraka los,
jedne skrzypce, dwoje rąk,
stare palto pełne łat,
siwe włosy targa wiatr.
Taki już żebraka los,
wokół litość albo złość,
jednostajny monet brzęk
i fałszywej struny dźwięk.


Pośrodku miasta zawsze stał
wtorek czy piątek - deszcz, nie deszcz,
do myśli złych uśmiechał się,
i jakiś stary refren grał.
Aż raz przemówił - umilkł gwar
i nagle się dowiedział tłum,
że oprócz marnych groszy stu
królestwo własne stary ma.


Taki już żebraka los,
jedne skrzypce, dwoje rąk,
ale za to jakie sny -
gdzieś otwarte w mroku drzwi.
Pod powieką własny świat,
kto odgadnie jakich barw,
czyje życie ponad stan,
kto tu żebrak, a kto pan? 



I jeszcze jednej. Swoją drogą ciekawe, co mnie poruszało od dziecka.

Skąd przychodził, kto go znał
Kto mu rękę podał kiedy
Nad rowem siadał, wyjmował chleb
Serem przekładał i dzielił się z psem
Tyle wszystkiego, co sobą miał
Majster Bieda

Czapkę z głowy ściągał, gdy
Wiatr gałęzie chylił drzewom
Śmiał się do ognia i śpiewał do gwiazd
Drogą bez końca co przed nim szła
Znał jak pięć palców, jak szeląg zły
Majster Bieda

Nikt nie pytał skąd się wziął
Gdy do ognia się przysiadał
Wtulał się w krąg ciepła jak w kożuch
Zmęczony drogą wędrowiec boży
Zasypiał długo gapiąc się w noc
Majster Bieda

Aż nastąpił taki rok
Smutny rok, tak widać trzeba
Nie przyszedł Bieda zieloną wiosną
Miejsce, gdzie siadał, zielskiem zarosło
I choć niejeden wytężał wzrok
Choć lato pustym gościńcem przeszło
Rudymi liśćmi jesienną schedą
Wiatrem niesiony popłynął w przeszłość
Majster Bieda

niedziela, 1 kwietnia 2018

Najpiękniejsza noc w roku.

Gdy minął szabat, Maria Magdalena, Maria, matka Jakuba, i Salome nakupiły wonności, żeby pójść namaścić Jezusa. Wczesnym rankiem w pierwszy dzień tygodnia przyszły do grobu, gdy słońce wzeszło. A mówiły między sobą: «Kto nam odsunie kamień z wejścia do grobu?» Gdy jednak spojrzały, zauważyły, że kamień został już odsunięty, a był bardzo duży. Weszły więc do grobu i ujrzały młodzieńca, siedzącego po prawej stronie, ubranego w białą szatę; i bardzo się przestraszyły. Lecz on rzekł do nich: «Nie bójcie się! Szukacie Jezusa z Nazaretu, ukrzyżowanego; powstał, nie ma Go tu. Oto miejsce, gdzie Go złożyli. A idźcie, powiedzcie Jego uczniom i Piotrowi: „Podąża przed wami do Galilei, tam Go ujrzycie, jak wam powiedział”». (Mk 16, 1-7)

Tak bardzo tęskniły, że poszły z samego rana, choć wiadomo było, że kamień jest bardzo ciężki. Kochały i zobaczyły najniezwyklejszą rzecz na świecie. Nie ma Go w grobie. Zmartwychwstał.

My też zobaczyliśmy pusty grób. Choć sobota była trudna, rozgardiasz od rana do wieczora. Dużo pracy w kuchni, malowanie pisanek, obierki walające się wszędzie, gdy dzieci pomagały. Sterylnie na pewno nie było, cicho też nie.

Potem rejs z koszyczkami do kościoła. Chyba tylko my mieliśmy pisanki pomalowane na ciemne kolory, z wymalowanymi piratami i potworami. W kościele Rafał wyjął kiełbasę z koszyka i udawał, że to telefon, zanim na niego fuknęłam. Uklęknęliśmy na chwilę przed ukwieconym grobem, choć ciężko mi było się modlić, słysząc jęki ("Jestem głodnaaa", "Mamooo, kiedy zrobimy obiad?"). 

Ale potem radość szykowania się na Paschę, chłopcy w garniturach i dziewczynki w pięknych sukienkach. My też jak na wesele. Bo w sumie to najlepsze wesele na świecie. Rano, gdy już można powiedzieć: "Chrystus zmartwychwstał" i zaśpiewać "Alleluja" przed ewangelią.

Najpiękniejsza noc w roku. 

Gabryś wytrwał aż do rana, młodsi podsypiali trochę, ale generalnie też byli uważni. Nad ranem mega szczęśliwi zjedliśmy razem z bliskimi uroczyste śniadanie wielkanocne. Dziś stwierdziłam, ze dzieciaki mają szczęście, mając doświadczenie Paschy. Gdy byłam w ich wieku, to lubiłam Boże Narodzenie, ale Wielkanoc kojarzyła mi się ze smutkiem i krzyżem, z poczuciem winy. A dzieci wiedzą, że Bóg to zrobił z miłości, a nie złości na nas. Że otworzył nam niebo, żebyśmy mogli znowu być z nim, żyć wiecznie i szczęśliwie, tak jak to zaplanował dla nas od początku. Że to jest noc, która nadaje życiu sens, przywraca radość i nadzieję. Pięknie mieć Boga, który jak zakochany szaleniec zrobi dla człowieka wszystko. Trzeba go tylko wpuścić do swojego życia, przestać się bronić i uciekać.

Już nie możemy się doczekać kolejnej Paschy :) I tej niekończącej się, po drugiej stronie.

Chrystus zmartwychwstał! Śmierć przegrała.