wtorek, 29 września 2015

Święto Archaniołów Michała, Gabriela i Rafała. Jest impreza ;)


Należy wiedzieć, że imię anioł nie oznacza natury, lecz zadanie. Duchy święte w niebie są wprawdzie zawsze duchami, ale nie zawsze można nazywać je aniołami, lecz tylko wówczas, kiedy przybywają, by coś oznajmić. Duchy, które zwiastują sprawy mniejszej wagi, nazywają się aniołami, te zaś, które zapowiadają wydarzenia najbardziej doniosłe – archaniołami.
Stąd właśnie do Dziewicy Maryi nie został posłany jakikolwiek anioł, ale archanioł Gabriel. Dla wypełnienia tego zadania słusznie wysłany został anioł najważniejszy, aby oznajmić wydarzenie spośród wszystkich najdonioślejsze.
Ponadto niektórzy z nich mają imiona własne, aby już w samych imionach uwidaczniał się rodzaj powierzonej posługi. Imion własnych nie otrzymują w owym Świętym Mieście, jak gdyby bez ich pomocy nie mogli być rozpoznani. Tam bowiem ma miejsce doskonałe poznanie wynikające z oglądania Boga. Imiona wskazujące na określone ich zadania otrzymują od nas, gdy przybywają dla świadczenia jakiejś posługi. Tak więc imię Michał oznacza: „Któż jak Bóg”; Gabriel – „Moc Boża”; Rafał – „Bóg uzdrawia”.
Toteż ilekroć istnieje potrzeba dokonania czegoś wielkiego, posyłany jest Michał, aby z samego czynu oraz imienia można było pojąć, że nikt nie może uczynić tego, co należy do samego Boga. Tak więc ów wróg starodawny, który w swej pysze pragnął być podobny do Boga, mówiąc: „Wstąpię na niebiosa, powyżej gwiazd nieba wystawię mój tron, podobny będę do Najwyższego”, zdany przy końcu świata na własne siły, zanim otrzyma ostateczną karę, będzie walczył z Michałem archaniołem zgodnie ze świadectwem Jana: „Nastąpiła walka na niebie z Michałem archaniołem”.
Do Maryi zaś wysłany został archanioł imieniem Gabriel, które oznacza: „Moc Boża”. Przybył, aby zwiastować Tego, który zechciał się objawić w postaci sługi, by zapanować nad mocami zła. Tak więc przez „Moc Bożą” został zapowiedziany Ten, który przyszedł jako Pan Zastępów i potężny w boju.
Imię Rafał oznacza, jak powiedzieliśmy: „Bóg uzdrawia”. Uwolnił bowiem oczy Tobiasza od ciemności dotknąwszy ich, niejako w geście uzdrawiania. Słusznie przeto ten, który przybył, aby uzdrowić z choroby, został nazwany „Bóg uzdrawia”.
Homilia św. Grzegorza Wielkiego, papieża, do Ewangelii (Homilia 34,8-9), 
Tą homilię czytaliśmy dziś rano podczas laudesów. I wiele innych pięknych słów. A ostatnio przygotowując się do dzisiajszego dnia, dużo czytałam o aniołach. Bo lubię.
Nie dlatego, że są takie piękne (w sztuce), że tajemnicze, że wzniosłe. Można o aniołach tak infantylnie myśleć, zachwycać się skrzydełkami i długimi włoskami, figurkami aniołków, dziecięcymi buziami i grubymi nóżkami, widzieć w nich taki odpowiednik elfów czy krasnoludków. Innymi słowy, zrobić z nich dobre, ale - cóż - bajkowe stworzenia, w które wierzą jedynie dzieci. Albo do których wzdychają poeci, choć związku z Najwyższym żadnego w nich nie widzą. Jak w piosence Bieszczadzkie Anioły, ktorą zresztą bardzo lubię.
Tymczasem anioły istnieją naprawdę. Wcale nie wyglądają jak grube bachorki ze skrzydełkami. Są piękne, ale są też mocne, potężne. Potrafią przerazić. Na rozkaz Boga mogą zniszczyć. Najbardziej mnie urzeka w nich to, że pokazują jasno jeden kierunek - Bóg. Że nie zakrywają sobą Jego. Jak można przyczytac w najnowszym numarze Gościa Niedzielnego: Ich pokora zapiera dech w piersiach. Na kartach Biblii długo nie zdradzają swych imion, a gdy już je poznajemy, okazuje się, że to komplementy szybujące w stronę Najwyższego. Zrobią wszystko, by nie przesłonić Jego blasku. 
Oczywiście poza tym jednym, może najbardziej inteligentnym, który już na początku chciał być lepszy od Boga, błyszczeć jak diament. I walczy z Bogiem do dziś. A jego największym zwycięstwem nie jest śmierć ludzi kochajacych Boga. On cieszy się wtedy, kiedy uda mu się ludziom wmówić, że żadnej walki nie ma, że "Bozia", "Jezusek" i "aniołki"to maskotki dla zdewociałych debili, którzy nie radzą sobie z życiem. A tu silnym, życiowym i poważnym trzeba być. A poza tym wszyscy  wiedzą, że księża to tylko kasę chcą mieć i nowe samochody, pedofile jedni.
Whetever. Walka jest i trwa. Ale prawdziwym zwycięzcą jest Bóg. 
U nas dziś impreza :) To znaczy domowa taka, bo wychodzić nie możemy. Prezent w drodze, pewnie niedługo kurier przywiezie. Lody zrobimy i coś dobrego do jedzenia. I będziemy się bawić. I czytać o aniołach. Czyli - tak naprawdę - o Bogu. W historiach związanych z aniołami najpiekniejsze jest to , że zawsze jest tam o Bogu, który działa z mocą. Czytam i czuję się blisko Nieba.
Jeśli Bóg da nam kiedyś jeszcze jednego syna, to imię jest już gotowe. Michasiu, czekamy :)
Święty Michale Archaniele! Wspomagaj nas w walce, a przeciw zasadzkom i niegodziwości złego ducha bądź naszą obroną. Oby go Bóg pogromić raczył, pokornie o to prosimy, a Ty, Wodzu niebieskich zastępów, szatana i inne duchy złe, które na zgubę dusz ludzkich po tym świecie krążą, mocą Bożą strąć do piekła. Amen.

sobota, 26 września 2015

Po operacji. Wieści z pola bitwy.

Już po wszystkim. Gabryś wrócił z tatą do domu dziś przed południem. Wszyscy odetchnęliśmy.

Teraz odpoczywamy. Nawet nie zdawaliśmy sobie sprawy, w jakim napięciu byliśmy przez ten czas. Właśnie stres z nas schodzi.

Niby nic takiego - w końcu to TYLKO migdałki. Ale zawsze jest obawa, jak dziecko to zniesie. I żeby przez jakąś głupotę nie stała mu się krzywda. Jednak to znieczulenie ogólne i różnie bywa... Czasem człowiek z pierdołą trafia do szpitala i już z niego nie wychodzi - zabawne, że w takich sytuacjach zawsze mi się przypominają jakieś makabryczne historie.

Ja wczoraj pół dnia słuchałam ulubionej celtyckiej muzyki i starałam się modlić. O innych rzeczach nawet nie myślałam, bo sprzątać itd nie byłam w stanie. Do tego Ela w nocy przed Gabrysiowym zabiegiem dostała gorączki i wczoraj cały dzień prawie wisiała mi na rękach. Tej nocy też grzała. Teraz jest już lepiej.

Pogoda jakby dostroiła się do naszych nastrojów i lało jak z cebra. I zimno było. Rafałek był w przedszkolu, a potem na szczęście znajomy mi go przywiózł do domu i nie musiałam wychodzić po niego.

Gabryś czuje się dobrze, trochę tylko marudzi że gardło go boli. I że ma ochotę na ciepłą herbatę, kanapki i parówki. Danonki i lody trochę ratują sprawę, ale tylko trochę. Moje dzieci lubią deserki, ale coś konkretnego do przegryzienia też musi być. A teraz młodego czeka ponad tygodniowa dieta, będzie ciężko. Aż mi głupio dziś było przygotowywać obiad dla nas. Gabryś dostał to samo, tylko zmiksowane i na zimno - to nie to samo. Tak to jest w hobbickiej rodzinie, wszyscy lubią jeść i czują się pokrzywdzeni, kiedy nie mogą :)

Wczoraj młody pół dnia był na czczo (nawet pić nie mógł, żeby żołądek był pusty). Rano miał badanie, a potem czekał na operację kilka godzin. Na salę go wzięli jakoś po 13-tej.

Ja w domu czekałam i też ciężko mi było. Do pewnego momentu miałam pokój na to wszystko, modliłam się przed ikoną archanioła Gabriela (nasz prezent ślubny), żeby bronił Gabrysia. Ale potem, kiedy już wiedziałam, że jest po operacji i czekałam na informację, że się młody obudził, nagle coś mnie zaatakowało okropnymi, czarnymi wizjami. I spanikowałam. To był dokładnie taki moment, jak kiedy Piotr chodził po wodzie i nagle - chlup! Zwątpił.

Na szczęście zaraz potem Krzysiek zadzwonił, że wszystko jest dobrze. Gabrysiowi wycięto migdałek podniebienny i skrócono te boczne. O dziwo potem nawet obrzęku nie było, lekarka była w szoku. Archanioł jak działa to konkretnie ;)

Po wybudzeniu młody dostał leki przeciwbólowe i odpłynął znowu. Wybudził się wieczorem i poprosił o... kiełbaskę z ogniska :) Jak tylko wydobrzeje, to będę musiała mu jakąś wykombinować.

Mam nadzieję, że ta operacja pomoże i Gabryś nie będzie już tak chorował, no i z uchem już takich problemów nie będzie...

Teraz przed nami dwa tygodnie siedzenia w domu. Rafałka też mam nie puszczać do przedszkola, żeby jakiejś choroby nie przywlókł. Gabryś nie może biegać, skakać, tańczyć, przepychać się itd. Oj zabawnie będzie, nie wiem, jak go upilnuję. Zwłaszcza w duecie z Rafałkiem chłopaki preferują typowo męskie zabawy, obowiązkowo z elementami bójki.

Dobra, kończę, bo obiecałam chłopcom bajkę. A potem chyba wcześnie położę ich spać, musimy dojść do siebie po tych wrażeniach. Jedno muszę napisać: Gabryś był bardzo dzielny. I na badaniach kontrolnych, a potem przed i po operacji. Nie sprawia wrażenia twardziela, tylko wrażliwego chłopca - ale w sercu ma smoka. Jestem z niego dumna.

środa, 23 września 2015

O operacji, domu i samodzielnych decyzjach.

Środa. Do operacji dwa dni. Mam nadzieję, że wszystko będzie ok. I że w ogóle do niej dojdzie, bo poranki ostatnio znowu chłodne i większość z nas smarka i kaszle rano. Ja właśnie ratuję się herbatką z miodem...

Plus jest taki, że po zabiegu Gabryś będzie mógł (a w zasadzie nawet musiał) jeść lody w dużych ilościach. Już się na to cieszy :) Minus za to taki, że przynajmniej jeden dzień (i noc) będzie z Krzyśkiem w szpitalu. Ciężko mi będzie bez nich... A potem, jeśli dobrze pójdzie (i nie będzie żadnych krwawień), przez jakieś 10 dni Gabryś będzie mógł jeść tylko jakieś zimne papki... Bleee... No nic, trzeba będzie poeksperymentować z kaszką manną itp, może coś dobrego się uda stworzyć.

Co poza tym? Pomalowaliśmy nasze drzwi wejściowe na zielono. Kolor taki, jak ten z hobbiciej chatki. Szkoda tylko, że nie są okrągłe. Nad złotą gałką musimy popracować :P Próg tez jest zielony. Mam Dom o Zielonych Progach :))
W ogóle tak sobie myślę, że mam dom, o jakim zawsze marzyłam. Stary, z kilkoma schodkami. Ze starymi  (ale nie zabytkowymi... po prostu starymi i może, z boku patrząc, niezbyt ładnymi) meblami, którym daleko do mebli z Ikei. Ze starymi podłogami. Z dużymi oknami (nowymi, ale brązowymi od zewnątrz :)). Z ogródkiem. Z figurkami i obrazkami aniołów, rozsianymi (razem z bibelotami z Home&You) po całym mieszkaniu. I niezwykle dekoracyjną stertą zabawek, przemieszczającą się niczym wydma po dużym pokoju, który jest pokojem dziecięcym (salonu u nas nie ma, gości przyjmuję w kuchni). Zawsze dobrze się czułam w takich domach. Bo właśnie w takich chatkach spędzałam wakacje, gdzieś w górach. I wtedy czułam się najszczęśliwsza. Brakuje mi tu tylko drewnianej werandy. I studni. Ale tej ostatniej to może dobrze, że nie ma, bo bym się ciągle bała, że mi dzieci powpadają.

Ktoś inny pewnie na taki dom kręciłby nosem, zburzył chałupę i postawił nowy, odpicowany domek. Ale ja jestem tu szczęśliwa.

No. Muszę jeszcze wspomnieć o ostatniej poważnej rozmowie z Gabrysiem. A właściwie poważnej rozmowie Gabrysia ze mną. Otóż mój pięciolatek przyszedł ostatnio do mnie i zakomunikował stanowczym głosem: "Mamo, mam już ponad pięć lat i sam chcę decydować o swoim życiu. Nie będę już chodził do przedszkola."

Ding... No ja byłam przygotowana na takie rozmowy, ale kurcze za jakieś dziesięć lat :D Jak już przywołałam mimikę do porządku :P i przypomniałam sobie o odgłosach bardziej inteligentnych niż "Yyyy", to powiedziałam młodemu, że żeby decydować o swoim życiu, trzeba się najpierw nauczyć, jak to mądrze robić - a przedszkole i szkoła w tym pomaga.

W ogóle moje towarzystwo ostatnio bardzo stanowcze się zrobiło w wyrażaniu poglądów. Rafałek też strzela tekstami typu "Ja mówię! Cicho bądźcie!", a Ela po prostu wrzeszczy wniebogłosy, kiedy coś jej się nie podoba (chłopcy AŻ takich tonów nie osiągali w jej wieku...).

Ciekawe, po kim oni to mają? xD

Oki, kończę i idę zjeść śniadanie wreszcie... A potem zaczynamy domowe przedszkole :) (Gabryś z powodu zabiegu odsiadkę domową zaczął już wczoraj, do przedszkola wysyłam tylko Rafałka). Na razie towarzystwo wstało i zajęło się sobą, puszczając w pokoju bańki mydlane. Ale widzę, że już im się znudziło :)

Dobrego dnia!

piątek, 18 września 2015

Dobrze, że szpital blisko :P

Ano dobrze... Jak wrzesień zaczęliśmy z przytupem od Rafałkowych szwów, tak go skończymy - operacją Gabrysia. To znaczy, jeśli dobrze pójdzie, za tydzień w piątek Gabryś będzie miał usuwany migdałek i robiony drenaż ucha...

Problemy z uchem zaczęły się rok temu, po serii pierwszych przedszkolnych przeziębień, no i tak trwały. Ciągłe zapalenia, niedosłuch.... Specjalnie zadawałam wredne pytania typu "chcesz lody?", "chcesz czekoladę?". No nie ma siły, żeby takie zagajenie pozostało bez reakcji. A jednak Gabryś nawet się nie odwracał. Na jedno ucho nie słyszał wcale, na drugie średnio :/

Myśleliśmy, że może to minie, pani doktor nas pocieszała, że może po wakacjach będzie lepiej. I nawet było, podczas wakacji ucho niedziałające działać zaczęło i zalegającego płynu było mniej. Już się cieszyłam, że się obejdzie bez poważniejszych ingerencji. I kiszka. W środę na wizycie kontrolnej okazało się, że znowu jest źle i trzeba działać. Także termin operacji mamy, jeszcze tylko badania wcześniej trzeba zrobić.

Dzisiaj pojechaliśmy do szpitala na badanie krwi (grupa, krzepliwość, morfologia). Żeby nie było nam za dobrze, na przystanku tramwajowym Gabrysia użądliła osa... No comments. Weszliśmy pod laboratorium jak skazańcy, młody smętny, zawodzący, ze spuchniętą lewą ręką. Wyszedł za to trzymając się za prawą ;P Żal mi go było strasznie, więc po wszystkim poszliśmy do sklepu z zabawkami i wpatrzyliśmy zabawkę - gumowego smoka. Nazywa się Szczerbatek i na razie towarzyszy Gabrysiowi bez przerwy.

Przed nami badanie kontrolne we wtorek, a potem operacja w piątek... Trochę mam schiza, jak to wszystko będzie, no ale Pan Bóg nas najlepiej przeprowadzi przez to.

Potem jeśli wszystko dobrze pójdzie, młody będzie musiał dwa tygodnie siedzieć w domu. Z czego na jeden tydzień przypada remont łazienki (nie będziemy go już przesuwać, czas najwyższy na niego) i będziemy mieszkać u moich rodziców. Ech, marzę żeby to przetrwać i obudzić się w drugim tygodniu października :P

Tyle w temacie. Dobrze, że do szpitala mamy blisko i jazda tam to dla nas taki dłuższy spacer.

Teraz czekam na wieści, bo może dziś przyjdzie na świat córeczka znajomej, mała Kornelia <3

A jutro zawozimy całą trójkę do dziadków i idziemy balować na weselu. Trzeba się odstresować i wreszcie pobyć trochę we dwoje ;)

wtorek, 15 września 2015

Dzieci z wolnego wybiegu.

Na szczęście deszczowe dni za nami i wrzesień postanowił dać nam trochę letnich klimatów. Siedzę właśnie z kompem na kolanach w pokoju i grzeję się w słońcu :) A Ela coś kombinuje na dywanie. Suszone jabłka rozsypuje. I takie tam.

Niech się bawi. Dziś poszłam z nią po długiej przerwie do kontroli i nawet na szczepienie zaległe się załapałyśmy (jak się z nią wybierałam wcześniej, to akurat wszyscy złapali ospę, no i nie wyszło). Posiedziałyśmy godzinę w przychodni, bo dużo maluchów było. Była też dziewczynka w wieku Eli, taka żywa i ogarnięta. Jej mama ciągle za nią biegała, zbierała po niej zabawki i co chwilę coś zagadywała, próbowała sterować. Zwykle się nie czepiam innych modeli wychowawczych, bo ile kobiet (i dzieci), tyle strategii. Ale tutaj jakoś mnie to wyjątkowo irytowało i wcale nie byłam zdziwiona, kiedy mała w końcu zaczęła się po prostu drzeć i dokuczać. Też by mnie nosiło, gdyby biegała za mną nadgorliwa mamuśka i przeszkadzała w poznawaniu świata. No ale nic to, siedziałam cicho. Wiem z doświadczenia, jakie wkurzające są uwagi innych i mądrzenie się w kwestii wychowywania. Może to pierwsze dziecko tej kobiety, może sama z czasem dojdzie do wniosku, że nie tędy droga i nie można bawić się za dziecko.

Tak w tym temacie, przeczytałam ostatnio fajny artykuł w jednej z gazetek (kupiłam sobie, żeby coś poczytać, czekając na chłopaków wracających z przedszkola). O dzieciach z wolnego wybiegu (TUTAJ trochę o tym, choć nie ten tekst czytałam wtedy). I takim nurcie wychowania, w którym nie biega się cały czas za dzieckiem, ale pozwala mu na samodzielność. Wracanie samemu do domu, jeżdżenie po mieście bez obstawy itp. Oczywiście wszystko w granicach rozsądku, dopasowane do wieku i charakteru dziecka. Ale sama ostatnio o tym myślę. Pamiętam nasze zabawy na podwórku. Przecież najfajniejsze były te, o których nasi rodzice nic nie wiedzieli. Te, kiedy wyruszaliśmy na rowerach na drugą stronę osiedla, albo na łąkach bawiliśmy się w pochody. Teraz coraz mniej dzieciaków bawi się w ten sposób. Zauważyłam to dopiero niedawno, jeszcze kiedy się zastanawialiśmy nad wyborem przedszkola dla dzieci. Pytałam sąsiadki gdzie są fajne przedszkola w okolicy i jakoś w rozmowie powiedziałam, że chciałabym, żeby dzieci miały kolegów w sąsiedztwie i mogły razem się bawić i odwiedzać. Popatrzyła na mnie jak na ufo, a potem powiedziała, że teraz nikt tak się dzieciom bawić nie pozwala i że po zajęciach siedzą w domu, albo idą na wizytę kontrolowaną ;)  gdzieś do znajomych. I faktycznie, kiedy jeżdżę po okolicy spacerując z dziećmi, to prawie nie widujemy bawiących się luzem dzieci. Jeśli już, to w prywatnych ogródkach. Albo na placach zabaw, gdzie prawie zawsze są pod opieką dorosłych. Hmm.

Pytanie, co wyrośnie z takich nadmiernie zaopiekowanych dzieci? Z doświadczenia wiem, jak ciężko jest czasem mieć nadopiekuńczych rodziców (choć wiem, że mogło być gorzej :P). I że to podcina skrzydła. Czasem tak samo rani, jak brak opieki i zainteresowania. Mały człowiek potrzebuje mieć swoją przestrzeń, w którą dorośli nie ingerują. I w późniejszym wieku dokonywać wyborów życiowych zgodnych z własnymi marzeniami i predyspozycjami, a nie wizjami rodziców, choćby najbardziej "życiowymi".

Tyle w temacie. Nie uważam się za super mamę (raczej mamę-czarownicę, chociaż mam nadzieję, że jestem wystarczająco dobra dla moich dzieci) i raczej nie widzę siebie w roli kogoś dającego dobre rady w kwestii wychowania (w ogóle wkurza mnie ten cały "parenting", kurde posiadanie dzieci to normalna sprawa, a nie jakaś filozofia, czy batalia do wygrania, można przeżyć bez sterty poradników i wielogodzinnych rozkmin typu "czy warto karmić piersią?" i "jak przeżyć bunt dwulatka?"... tak jakby nie istniało coś takiego, jak intuicja, ewentualnie pomoc bliskich osób z doświadczeniem) ale akurat to warto przemyśleć...

O, Ela właśnie usiadła obok mnie, położyła mi głowę na nodze i zasnęła. Jak słodko wygląda... Do schrupania jest moja królewna :)

A teraz dylemacik, wypić spokojnie herbatę z miodem i poczytać książkę (taka okazja!!!), czy uporać się ze stertą prania? Ech... Może zdążę zrobić jedno i drugie, zanim młoda się obudzi. Chociaż wątpię. Nic to, idę. Pralka mnie woła :P

Na koniec piosenka z "Dzwoneczka" - chłopaki ostatnio oglądają jedną część za drugą, a ja się delektuję muzyką. Nawet nie wiedziałam, że śpiewa tam Loreena McKennitt! Delicje... W sam raz na tą porę roku, kiedy wszędzie kwitną mimozy, a światło ma kolor miodu.


Come away with me now to the sky
Up o'er the hills and the sea
Far beyond where memories lie
To a place where I'm free to be me


Oh, gather ye now one and all
No what matter what all ye may do
Where the stars fill your soul
When the moon cradles all
So to yourself be true

The blanket of snow is o'ercome
Each flower waits for the sun
And the whispering tears of the rain
Holds promise for everyone

Then come away with me, friends
No matter where you call your home
With a light in our hearts, we will never part
No matter how far we roam


Deep in the forest we go
Creatures are all fast asleep
With a kiss and a wink we will waken our souls
Love is the safety we'll keep

And then we'll dance through the night
Till the sun will sparkle at dawn
And up way we will go like last winter's snow
Soon our work will be done

Oh, gather ye now one and all
No what matter what all ye may do
Where the stars fill your soul
When the moon cradles all
So to yourself be true

wtorek, 8 września 2015

Jesienna zaduma.

Wrzesień... Wieczory już chłodniejsze. Dzieciaki złapały pierwsze katary (cała trójka). Zamiast zwykłej herbaty albo soku, pijemy znowu wszystko z miodem i cytryną. Zaczyna się klimat jesienny...

Trochę mi smutno. Bo chociaż lubię herbatkę z miodem, podoba mi się to złociste światło o tej porze roku, mimozy kwitną tak pięknie, a do moich urodzin (30!) coraz bliżej... to jednak coraz bardziej oddalam się od tego wszystkiego, co kocham najbardziej. Od łąk pełnych kwiatów, zielonych sadów, szumu drzew w lesie, śpiewu ptaków w dzień i grania świerszczy wieczorami... Od jedzenia lodów gdzieś w cieniu, żeby nie spłynęły w upalny dzień. Od świadomości, że w każdej chwili możemy się spakować i jechać gdzieś na wycieczkę. No sorry, żadne dekoracyjne żółto-pomarańczowo-czerwone aranżacje liściaste tego nie przebiją. Dyni nie lubię, a kasztany i orzechy są super, ale tylko na chwilę.

Dla jednych to czas romantyzmu i zadumy... Dla mnie raczej nieuchronnego wchodzenia w świat, gdzie brakuje światła i ciepła. A taki ze mnie typ, że lubię się wygrzewać na słonku i 30 stopni ciepła to dla mnie w sam raz. Pewnie, za jakiś czas wynurzymy się znowu z mroku i na wiosnę będziemy świętować Paschę. Ale do tego jeszcze dużo czasu... Dobrze chociaż, że w środku tego wszystkiego jest Adwent i Boże Narodzenie :) No i śnieg ładnie wygląda...

Whatever. Moje dwie ulubione książki mówiły o jesieni jako o czasie tęsknoty za wędrówką, za zmianą... I faktycznie, kiedy wieczory coraz dłuższe, myśli jakoś same kierują się ku temu, co po drugiej stronie. I ku tym, którzy odeszli. Naprawdę wspominanie świętych i bliskich zmarłych na początku listopada ma głęboki sens.

Ja ciągle wracam myślami do naszego przyjaciela. Odszedł do Pana, kiedy my byliśmy nad morzem. Zmagał się z rakiem wiele lat. Zostawił po tej stronie żonę. Pierwszego sierpnia świętowali szóstą rocznicę ślubu, tak jak my. Następne rocznice będą świętować trochę osobno... do czasu, kiedy znowu się ze sobą połączą w Niebie.

Był niewiele starszy od nas. Znaliśmy się dość długo. Odkąd pamiętam, zmagał się z chorobą. I nagle koniec.

Wiem, że jest w Niebie, co do tego nie mam wątpliwości. I że po tych wszystkich cierpieniach, tam dostał nagrodę. Jest szczęśliwy, choć pewnie czeka na swoją żonę (bardzo podobało mi się usłyszane gdzieś stwierdzenie, że święci w Niebie nie są w pełni szczęśliwi, dopóki jesteśmy rozdzieleni i część z nas jest jeszcze tu, na ziemi). Jest już z Bogiem. Już wie, dlaczego tak miało być.

Ale tęsknota jest. Za nim i za innymi, co już są po tamtej stronie. I te coraz bardziej senne, jesienne dni są nią podszyte.

Pozostaje pewność, że któregoś dnia wszyscy się spotkamy. Wystarczy poczekać. I dobrze przeżyć ten czas, który jeszcze jest nam tu dany.

piątek, 4 września 2015

Rafałek. Pierwsze zajęcia w przedszkolu i pierwsze szwy.

Piątek. Za nami pierwsze dni w przedszkolu w tym sezonie. Jak nam minęły?

We wtorek chłopcy pojechali razem. Gabryś zrzędził od rana, że nie chce mu się wstawać i że ma już dość przedszkola. Rafałek był przejęty, trochę przestraszony, ale jechał chętnie. Wieczorem przyjechał zachwycony. Cały rok czekał na to, żeby tak jak Gabryś mieć swój plecaczek, zeszyt z pochwałami i naklejkami, swoich kolegów i panią. I wreszcie jego marzenia sie spełniły :) Tak więc nasz nowy przedszkolak zachowuje się zupełnie inaczej, niż jego starszy brat. Gabryś w zeszłym roku przez pierwszy tydzień siedział przy swoim stoliku i nie odzywał się do nikogo. Cóż, każdy z nich jest inny. Starszy potrzebuje się przyzwyczaić do nowej sytuacji i z boku obserwować ludzi, żeby potem się już dobrze czuć i bawić. Młodszy wchodzi w nieznane jak w masło, a poznawanie nowych osób sprawia mu przyjemność. Ciekawe, że dwoje braci tak bardzo może się różnić. 

Swoja drogą, tylko ze względu na charakter Rafałka posłałam go tak wcześnie do przedszkola. Gdyby nie był taki otwarty na innych, posiedziałby w domu jeszcze rok, tak jak Gabryś. I tak mi dziwnie, że nie ma go ze mną w domu. Myślę, że nie ma co wypychać dzieci na siłę do przedszkola - takie maluchy dobrze się czują i rozwijają w domu, z bliskimi. Nie potrzebują dodatkowych bodźców - co nieraz niektóre osoby próbują wmawiać (dodam, że najczęściej są to osoby, które dzieci nie mają, albo dawno je odchowały i już nie pamiętają, jak to jest - bez komentarza).

Następnego dnia, w środę, kiedy odebrałam chłopców i zapytałam, jak było, Rafałek odpowiedział ze łzami w oczach: "Płakałem...". "A jednak - pomyślałam - w końcu na niego tez przyszedł kryzys i tęsknił za domem". Zapytałam więc, dlaczego płakał. Na to odezwał się Gabryś: "Zrobił awanturę przy wyjściu, że nie chce jechać do domu, tylko woli zostać w przedszkolu".

Także tego... Mam nadzieję, że nikt nie pomyślał, że nasz dom to jakaś patologia i dlatego młody nie che wracać :D

W czwartek Rafałek chętnie pojechał sam, bez brata. Gabryś miał w tym czasie zajęcia z logopedą i też ładnie sobie radził, pani go pochwaliła. Po południu czekaliśmy na Rafałka i byłam ciekawa, jak sobie poradzi w przedszkolu bez pomocy braciszka. Ale też było dobrze. Także chrzest bojowy młody ma za sobą :)

Dzisiaj za to Gabryś pojechał sam...

Wczoraj wieczorem podczas zabawy na podwórku Rafałek upadł do tyłu tak nieszczęśliwie, że rozciął sobie głowę. Ja w tym czasie z Elą siedziałam w kuchni i przygotowywałam obiad. Nagle usłyszałam okropny płacz, wybiegłam na schody. Rafałek podszedł do mnie jakoś dziwnie, cały zapłakany. Objęłam go i zobaczyłam, że z tyłu głowy leci krew. Wzięłam go szybko do kuchni, żeby przemyć ranę i zatamować upływ krwi. Po chwili wszystko było czerwone... Ale udało się powstrzymać strumień krwi i Rafałek pojechał z Krzyśkiem szybko do szpitala. Oczywiście nie obyło się bez szycia. Także młody ma pierwsze szwy, do zdjęcia za tydzień. Na szczęście poza tym czuje się dobrze.

W ogóle Rafałek reaguje inaczej na takie zranienia, podobnie jak inaczej reaguje na ludzi. Gabryś chyba by się zapłakał (ma ewidentnie inny próg bólu i bardziej wszystko przeżywa). Rafałek wrócił do domu ze szpitala tanecznym krokiem i zabrał się za jedzenie kolacji, a potem poszedł spać. Tak jakby szycie głowy było codzienną, normalną czynnością i nie było się czym przejmować. Trochę niecodziennym widokiem była jego zbryzgana krwią koszulka (wyglądał, jakby wrócił z planu "Wiedźmina", albo czegos takiego...). No i my na samo wspomnienie zakrwawionej głowy mieliśmy miękkie nogi :P Rano Rafałek też się dziwił, kiedy pytałam go, jak się czuje. Młody ewidentnie ma w sobie coś z Rambo i nie będę zaskoczona, jeśli wystąpi w kolejnej części "Expendables"...

Tak więc pierwszy tydzień za nami. Ja póki co dochodzę do siebie po wczorajszych emocjach i czuję się, jakby mnie kombajn przejechał :P Ale ogólnie poza tym było ok.

Ela nawet nie marudziła, że braci nie ma i berz problemu na nich czekała. Tylko mnie w pierwszych dniach trochę się nudziło. Już we wtorek po kilku godzinach pobytu w domu z jednym dzieckiem napisałam do Krzyśka: "Musimy się chyba postarać o bliźniaki, bo umrę tu z nudów". No ale jak widać śmierć z nudów mi nie grozi. Nawet chodząc do przedszkola, chłopcy potrafią nam dostarczyć niezłych emocji :)