piątek, 28 grudnia 2018

Dziecięca radość w ciemne dni.

Wokół tego utworu krążą moje myśli w te święta. Już od pierwszego obrazu i od pierwszych słów wiedziałam, że to piosenka do mnie. A potem tylko dreszcz, bo piękna jest niesamowicie...

I to nowe życie. Moje nowe życie od kilku dni mocno daje znać o sobie i świętuje po swojemu, mocnymi kopniakami. No cóż, skoro Jan Chrzciciel w brzuchu wierzgał, gdy wyczuł obecność Jezusa... Takie maluchy, które niby nic jeszcze nie mogą zrobić, są całkiem bezbronne - a jak wyczuwają to, na co my dorośli nieraz zamykamy serce i oczy. 

Normalne dziecko w życiu nie powie, że nie lubi świąt, że nie ma z czego się cieszyć. A potem się wszystko pierniczy, kiedy dorastamy i nam się wydaje, że ważne jest to, co wypracujemy swoimi rękami, jak się poświęcimy i ile to nagotujemy i nasprzątamy się, licząc, że ktoś to kurna doceni (bo przecież nie robimy tego bezinteresownie). Ile razy wygrywa w nas poważna Marta, a nie zapatrzona w Jezusa jej siostra Maria, wszystko szlag trafia. Bo trochę trudno o dziecięcą radość, gdy wszystko w nas się nadyma z pretensji, że "ja się tyle narobiłam i padam na pysk, a oni nic i jeszcze są zadowoleni!". I ta niedziecięca, smętna ulga, że "uff, już po świętach" (a że kolędy będziemy jeszcze śpiewać przez ponad miesiąc i świętowanie dopiero się zaczęło, to już szczegół), bo wreszcie można spać spokojnie i nie stać przy garach.

Ja przy garach nie stałam :) Ogólnie ostatnio przy kuchence mało stoję, bo jak gotuję, to już raczej z pozycji siedzącej. Święta były ciemne i deszczowe, dzieci oczywiście szalały i co jakiś czas dochodziło do spięć. Okna umyłam jakiś czas przed świętami, więc dziewczynki zdążyły je koncertowo upaćkać. No cóż, było jak było. Ale to, co najważniejsze - złapaliśmy. Była piękna Wigilia. Piękna, bo byliśmy razem. Jedzenia nie nagotowałam zbyt dużo, a i tak wszystkiego nie przejedliśmy, niestety. W sumie to każdy jadł co innego, np. karpia tylko ja ;) a makowe ciasto tylko Krzysiek z Gabrysiem. Choinka ubrana w niedzielę, w poniedziałek już bombki i łańcuchy miała pomieszane, tworzące zaiste artystyczny nieład. Gdzieś obok stołu na podłodze walały się zabawki, choć sprzątaliśmy je kilka razy. Na okładkę wnętrzarskiego pisma byśmy nie trafili zdecydowanie :P Ale naprawdę czułam w powietrzu to coś... To coś, co na pewno aż wibrowało tej nocy, gdy rodził się Jezus. Taką bliskość Boga, pomimo wszystko. I dużą nadzieję, że teraz siedzimy tu, przy stole - ale kiedyś zasiądziemy razem w niebie, a tam nie będzie już smutku, wątpliwości i zmęczenia.

I te piękne wieczory, kiedy oprócz modlitwy śpiewamy z dziećmi kolędy, zaczynając od obowiązkowej "Świeć gwiazdeczko mała, świeć", w (prawie) ciemnym pokoju, patrząc na kolorowe światełka na choince... I wizyty w różnych kościołach (dobrze mieszkać w Krakowie), żeby obejrzeć szopki. Nawet żywą widzieliśmy, z osiołkiem, kucykiem, owieczkami i królikami :)

Święta to naprawdę piękny czas. Na szczęście jeszcze trwają.

piątek, 21 grudnia 2018

O miłości przed świętami.

21 grudnia. Za kilka dni Wigilia. Czas znów przyspieszył.

Mija 10 lat od naszych zaręczyn. Pierścionek z białego złota błyszczy tak samo pięknie, jak wtedy...

Dziś mało ode mnie. Nie mam weny ;) Wrzucam za to tekst, który krąży po sieci i który wysłała mi przyjaciółka. Ja czytając miałam łzy w oczach.

Bożonarodzeniowy "Hymn o miłości"

Choćbym przyozdobiła calusieńki dom świątecznymi girlandami, kolorowymi lampkami i błyszczącymi bombkami, ale nie okazałabym miłości swojej rodzinie, byłabym jeszcze jedną dekoratorką wnętrz.

Choćbym tyrała, piekąc stosy ciast, szykując tradycyjne potrawy i zamieniła świąteczny stół w istne cacko, ale nie okazałabym miłości swojej rodzinie, byłabym tylko kolejną kucharką.

Choćbym gotowała w kuchni dla bezdomnych, śpiewała kolędy w domu opieki i wszystko, co mam, oddała potrzebującym, ale nie okazałabym miłości swojej rodzinie, nic mi to nie pomoże.

Choćbym obwiesiła choinkę świecidełkami i gwiazdkami wydzierganymi szydełkiem, wysłała mnóstwo życzeń i śpiewała w chórze kościelnym, ale nie myślałabym o Chrystusie, zagubiłabym cały sens tych świąt.

Miłość przerywa gotowanie, by przytulić dziecko.

Miłość odkłada świąteczne ozdoby, by pocałować męża.

Miłość jest uprzejma, choć zaganiana i zmęczona

Miłość nie zazdrości sąsiadom porcelanowej zastawy i eleganckich obrusów.

Miłość nie wrzeszczy na dzieci, żeby wyniosły się gdzie pieprz rośnie.

Miłość nie daje tylko tym, którzy mogą się zrewanżować, ale raduje się, dając tym, którzy zrewanżować się nie mogą.

Miłość wszystko znosi, wszystkiemu wierzy, we wszystkim pokłada nadzieję, wszystko wytrzyma. Miłość nigdy nie ustaje.
 
I jeszcze obrazek podpatrzony u Baranki. Piękny. Dobrych świąt kochani. Takich, które są spotkaniem, a nie bieganiem :*
PS. Kaju mój mail: rivulet@poczta.onet.pl. Mam od dłuższego czasu problem z umieszczaniem komentarzy na bloggerze, więc piszę tak :)

piątek, 14 grudnia 2018

Niezwykłej gwiazdy blask...

Słucham sobie w kółko... Jest coś radosnego w tej muzyce i dodającego sił. Dzięki temu czas adwentu jest nie tylko pogłębiającą się ciszą. Wyciszenie jest potrzebne, ale... W tym miesiącu krótkich dni i oczekiwania dobrze też trochę potańczyć, wykrzesać w sobie światło i siłę. To dobry czas, żeby dodawać sobie nawzajem otuchy, a nie zapadać coraz bardziej w zaspę zamyślenia i marazm. 
 
Mnie z otępienia skutecznie wyrywają dzieci, ale ile jest takich osób, którym nikt nie zburzy ich planów? ;) Nikt nie zgubi listy zakupów, nikt nie nabałagani w wypucowanym dopiero co pokoju? Nie wyleje kakao na świeżo pomalowaną na biało ścianę w sypialni? Zgroza :) I chociaż się złoszczę nie raz, to dobrze jest być pozbawianym spokoju, który wcale nie jest taki święty.

Ten Anielskich skrzydeł szum, 
Ten niezwykłej gwiazdy blask 
Świadczą, że przybywa Król 
Miłość, która zbawia świat...

Ta piosenka też piękna... Chyba nawet jeszcze bardziej. Aż mam ciarki... I te gwiazdy - te same, na które patrzył Abraham... Pan Bóg spełnia obietnicę na totalu.

Ostatni tydzień, a właściwie nawet więcej niż tydzień upłynął na martwieniu się. O dzieci głównie, o ich zdrowie. Tu przeziębienie, tu dziwny ból ucha, tu kaszel, tu wysypka... Niby nic takiego, ale nawarstwione powodowało nerwowy trzepot serca przed snem. I nasłuchiwanie, czy śpią spokojnie, czy wszystko ok... Wstawanie w nocy po kilka razy. Takie tam upierdliwości znane każdej mamie, a multimamie to już w szczególności ;)

No ale w tym ucisku, w tym karku bolącym pod koniec dnia z nerwów (bo jeszcze inne supełki problemów, trudnych relacji i czasem odetchnąć ciężko), Pan Bóg przychodzi, by ratować. Żeby pokazać, że sami jesteśmy biedaczkami i wyżej tyłka nie podskoczymy, ale on jest cały czas obok i prowadzi. I nie zostawi, choć czasem jest tak groźnie i wydaje się, że giniemy. A stare rany znowu się otwierają i tracimy nadzieję na to, że kiedyś będzie normalnie. Ale jednak - tylko On ma moc, by to zmienić. Dla Boga nie ma nic niemożliwego. Bez niego - na dłuższą metę nic nie jest możliwe. Tylko dryfowanie bez celu, bez mapy.

I to jest grudniowy skarb. Nie świętowanie zimy i cieszenie się świecidełkami w oknach, nie kolorowe narzutki w renifery na łóżku, czy świece o zapachu cynamonu. Jest coś głębiej, coś na zawsze, a nie tylko na chwilę... Byleby tylko dać się mu porwać i nie uciekać po raz kolejny.

czwartek, 6 grudnia 2018

Mikołaj i inne grudniowe okruszki.

Wczorajszy wieczór był inny niż zwykle. Dzieci bez szemrania poszły spać, ba! Wręcz ścigały się, kto pierwszy zaśnie :P

A dziś wstały szybko i bez marudzenia, jakieś takie dziwnie przytomne od razu.

Mikołaj był ;) Zostawił dla dzieci list i górę prezentów. Dziewczyny bawią się cały dzień swoimi dzidziusiami, używając do tego sterty akcesoriów (ja chyba nie mam aż tylu rzeczy, kiedy opiekuję się żywym maluchem :P). A chłopcy gdy wrócą, mają rozpakować swoje gry planszowe i je przetestować. No i nowe książki czekają. Tu gratka głównie dla Gabrysia, bo z dzieciaków na razie tylko on jest samodzielnym molem książkowym. Pozostali lubią słuchać. Ale co do czytania, to taki Rafałek podchodzi do tego z większym dystansem - starszy w tym wieku już sam dawał radę, a Rafaela ciągle muszę gonić do przeczytania chociaż strony dziennie. Ciężki los dziecka polonistki :P

Rano Gabryś czytał na głos list od Mikołaja: "Kochani Gabrysiu, Rafałku, Elusiu, Saro i Michałku...". Rafał na to: "Przecież Michał się jeszcze nie urodził?". Starszy od razu odparował: "Ale przecież już jest na świecie, no nie?" Właśnie :)
Zresztą on generalnie czuje takie rzeczy. Kiedy Ela biadoliła, że chce siostrę, a będzie Michał, to jej powiedział od razu: "Oj Ela, to nie ważne czy chłopiec czy dziewczynka. Ważne, że mamy nowego dzidziusia!".

No właśnie. Rafał za to wczorajszą wieczorna modlitwę zakończył oryginalnie, mówiąc nagle poważnym tonem kaznodziei: "święty Mikołaju, módl się za nami". Z miejsca poczułam się jak w kościele i zobaczyłam go w sutannie, myślałam że padnę :D Pewnie nauczył się takiej modlitwy w przedszkolu, ale generalnie znowu pozytywnie mnie zaskoczył. Laicyzacja grudniowego czasu oczekiwania nam nie grozi...

Ela z kolei nie tak dawno zapytała mnie cichutko, gdy już zasypiała: "Mamo, czy Pan Bóg mieszka na chmurce?". "Nie kochanie, on jest tu blisko przy nas. Patrzy na Ciebie i mówi: O kurcze, jak mi się ta Elusia udała, taka piękna i kochana! No jestem z niej dumny!". Rozpromieniona mina Eli mówiła sama za siebie. Dobrze sobie przypomnieć tą prawdę. On naprawdę jest obok i patrzy na nas z miłością.

Adwent. Rozpoczęliśmy go w tym roku w wyjątkowym miejscu, najwyżej chyba położonej wsi w Polsce, z pięknym widokiem na ośnieżone Tatry. Zimno było jak cholera, a my podziębieni, także o dłuższych spacerach nie było mowy. Ale pogoda piękna, było na co patrzeć z okna. Odpoczęliśmy i popatrzyliśmy na wiele spraw z dystansem. Z góry, dosłownie ;)

A ja prezent mikołajowy dostałam wczoraj. Podczas badania mogłam posłuchać bicia serduszka najmłodszego malucha. Jak na razie wszystko jest ok. I nawet dobrze się czuję, mimo dużego już brzuszka. Czasem to zapominam nawet, że jestem w ciąży. Poprzednie ciąże z dziewczynami znosiłam chyba gorzej, trudniej mi się spało, chodziło. Znaczy pewnie, już się nie mogę doczekać, kiedy miną te trzy miesiące i zacznę chudnąć, a nie tyć :P I w ogóle będę mogła biegać, i przytulić się normalnie do Krzyśka, bez tej piłki wystającej pomiędzy nami :P Ale poza tym, to jak na razie jest spokojnie.

Zaczął się siódmy miesiąc. Ostatni trymestr. Do wielkiego dnia coraz bliżej...

W sobotę piękne maryjne święto. Oby nas Miriam prowadziła i razem z aniołami czuwała nad nami i naszymi dziećmi.

piątek, 23 listopada 2018

Przedurodzinowa bohema czyli muzyka i dobre jedzenie ;)

Śnieg był przez chwilkę, poleżał i już stopniał. Ale jeden jedyny spacer wieczorem w narnijskim klimacie zaliczyłam. Co tam że tylko przez chwilę, do sklepu po mleko i bułki na śniadanie ;) Był.

Potem trochę przeziębienie mnie rozłożyło i kilka dni spędziłam w łóżku, obłożona książkami, ze skaczącą po mnie Sarą i maluchem wiercącym się w środku. Najgorszy był kaszel, bo jak zwykle w tym stanie miałam wrażenie, że wykaszlę dzieciaka. Na szczęście nic w tym tygodniu nie było do załatwienie i mogłam bezkarnie poleniuchować i zająć się sobą. Dziś jest już lepiej. Swoją drogą to było zadziwiające, tak sobie nic nie robić cały dzień. Nie mogłam się przestawić i cały czas miałam wrażenie, że jeszcze to i to jest do zrobienia. Ale nie miałam siły wstać z łóżka :P

Także ten, przeczytałam kilka książek Pratchetta i słuchałam w kółko muzyki. Między innymi odkryłam piosenki z drugiej części "Mamma Mia!" - mieliśmy na to iść do kina z Krzyśkiem w wakacje, ale jakoś nie wyszło. Musimy nadrobić i obejrzeć w domu, bo kilka numerów bardzo mnie poruszyło... Zwłaszcza ten:
No i Andy Garcia ;) Z całym szacunkiem dla reszty ekipy, ale miło popatrzeć na aktora, który gra, a nie tylko dobrze wygląda :P Swoją drogą to moja ulubiona piosenka Abby (chyba ze względu na tą muzyczkę na początku, strasznie na mnie działają takie wstawki, no i klimaty meksykańskie), więc wysłuchałam z przyjemnością.
Trochę mi się rytm dnia przestawił, bo w nocy nie mogłam spać od kaszlu i kataru, a potem przysypiałam w ciągu dnia razem z Sarą. Efekt jest taki, że wczoraj o północy, kiedy wszyscy już dawno spali, ja dalej tłukłam się po domu. A że czułam się już lepiej, to wysprzątałam kuchnię (oczywiście efektów już nie widać), ogarnęłam porcję prania i... zrobiłam pączki. Tia, wiem że to raczej czas na pierniczki i do karnawału jeszcze daleko (oj, będę mieć w tym sezonie karnawał, być może na porodówce :P). Gabryś już się zapytał, czy to tłusty czwartek. No ale fajnie było w piątkowy ciemny i zimny poranek wcinać ciepłe, podgrzane w piekarniku domowe pączki z gorzką czekoladą. Te domowe zawsze są o niebo lepsze... Nawet jeśli nie miałam w lodówce wszystkich składników do ciasta i musiałam improwizować. Dały radę :)

W ogóle w kwestii przepisów - pytałaś Ervisho o pizzę - to nie umiem się trzymać tych wszystkich miarek itp. Podobnie jak moja babcia robię "na oko". I wiem jakie to wkurzające, bo sama nie raz chciałam przepis od babci (dobrze że na obiadki chodzimy do niej niezbyt często, bo inaczej byłabym dwa razy grubsza, tam nie da się powstrzymać od jedzenia - te kluski śląskie z bitkami, sałatkami i ciasta na deser, ech...) i nic z tego, mogła tylko mniej więcej powiedzieć, jak to się robi. No więc u mnie to samo, w dodatku zależy, co mam akurat w domu, bardzo lubię łączyć nowe smaki i nie trzymać się tej samej listy składników. 

Tamta pizza była na zwykłym cieście drożdżowym (czasem robię ciasto bez drożdży, z dodatkiem jajka, wychodzi wtedy takie kruche),  posmarowana passatą pomidorową z przyprawą do pizzy (tu najbardziej lubię Prymat, inne Kamisy mogą się schować), a na to chyba skrojona cebulka, bakłażan (najlepszy byłby zgrillowany, ale wtedy chyba na szybko wrzuciłam surowy i skropiłam oliwą). Do tego świeży szpinak i posypka serowa. U mnie w piekarniku na obiegu pizza robi się szybko, a że mam kamień do pizzy, to ciasto też wychodzi od razu i nie muszę składników typu ser czy szpinak wrzucać na końcu i dopiekać. Btw ostatnio podczas spotkania z mamami z klasy Gabrysia zamówiłam sobie w pizzerii Cztery Sery ze szpinakiem i orzechami włoskimi, smak był tak rewelacyjny, że też muszę powtórzyć to w domu ;) Może jutro?

Ten weekend to ostatni przed poniedziałkowymi urodzinami (33!), mam zamiar podziałać z dziećmi w kuchni i dobrze się bawić :) I książki razem poczytamy, o! Wczoraj czytaliśmy razem okrojoną, dziecięcą wersję "Małej Księżniczki" (coś w niej było takiego, że cała czwórka słuchała z zapartym tchem) i Ela się popłakała w momencie, gdy tatuś Sary umarł. A ja widząc łzy Eli też się wzruszyłam, bo mi się przypomniało, jak sama płakałam w tym wieku (np. nad Jezuskiem w żłóbku), a i dziś mi się nieraz zdarza poryczeć nad książką. Dobrze jest nie udawać i czasem popłakać...

Na koniec piosenka, którą znalazł mi ostatnio Krzysiek i która mnie oczarowała. Mogłabym słuchać w kółko :)

poniedziałek, 19 listopada 2018

Czekamy na śnieg :)

Leniwy szary poniedziałek po długiej ciemnej niedzieli. Za oknem zimno, w domu też bywało lepiej... Ściany mamy jeszcze nieocieplone i przy mrozach piecyk musi działać co chwilę. 

Rano, po wyprawieniu starszych, na długo zakopujemy się z Sarą pod kołdrą. Nie ma do czego wstawać. Na spacer i tak nie pójdziemy. Sprzątanie i góra prania do poskładanie nie uciekną. A wewnętrzny policjant musi dać sobie czasem spokój. Poza tym, tak sobie myślę - teraz, z coraz większym maluchem w brzuchu, to chyba jest ten czas, kiedy mogę odpuścić?... W ubiegłym tygodniu miałam tak napięty grafik, że nawet na smsy znajomych nie było kiedy odpisać.

Jemy późne śniadanie, pizzę z bakłażanem i szpinakiem. W lodówce mamy jeszcze połowę zrobionego wczoraj tiramisu. Akurat starczy dla każdego po porcji, kiedy dzieciaki z Krzyśkiem wrócą do domu.

Pijemy herbatę z imbirem i cytryną i patrzymy za okno. Coś tam już wiruje nieśmiało. Marzy mi się biała puchowa kołderka, która trochę rozjaśni szarość za oknem. Razem z dziećmi czekam na ten pierwszy śnieg niecierpliwie. Tylko Krzysiek zrzędzi, że lepiej bez śniegu, że korki będą jeszcze większe, no i poranne skrobanie szyb. Taaak... Ale to nie ja jeżdżę po mieście :P Ja co najwyżej wezmę dzieci i ulepimy bałwana w ogródku. Can't wait ;)

Póki co słuchamy sobie zimowej składanki i czekamy na roztańczone białe płatki. Za niecałe dwa tygodnie zaczynamy adwent i odliczanie. W tym roku znów szczególne, jak zawsze w ciąży.  Chociaż pierwszy raz ten czas przypadnie na ostatni trymestr, do tej pory był dwa razy w pierwszym i dwa razy w drugim. Także ten, coś nowego dla mnie :)

Sara zawija się w kocyk i wpełza mi na kolana. Kiwamy się do muzyki. Chris Rea w tle... Shakin' Stevens...

Dobrze jest się czasem nie spieszyć.

środa, 14 listopada 2018

Dzieci niepodległej.

Weekend spędziliśmy u teściów. W domu, gdzie jest telewizor (u nas nie ma i nie będzie, ale raz na jakiś czas u rodziców męża oglądamy to dziwo :P). Akurat dobrze się złożyło, bo mogliśmy parę ciekawych rzeczy zobaczyć. Między innymi koncert z okazji setnej rocznicy odzyskania niepodległości. I o ile całość średnio mi się podobała, to przy powyższym utworze miałam świeczki w oczach. Tak, to jest właśnie odpowiednia pieśń i odpowiednie wykonanie na ten czas... I te dzieci... Uderzyło mnie to, że dużo dziewczynek miało włosy splecione w warkoczyki - i od razy pomyślałam o pewnym warkoczyku za muzealną szybą obozu. Pokój dla dzieci i normalne dzieciństwo bez wojny, niczego więcej nie trzeba...

Nasze dzieciaki świętowały w ubiegłym tygodniu w szkole i przedszkolu. Gabryś brał udział w grze miejskiej "Śladami Niepodległej". Ela i Rafał mieli specjalne zajęcia w przedszkolu, śpiewanie hymnu i patriotycznych pieśni, tańce (polonez! no to ćwiczenia przed studniówką zaliczone :P) i konkursy. Bardzo ich to cieszyło :) Kiedy jechaliśmy do teściów na Śląsk, nie trzeba było włączać radia - mieliśmy cała listę [bardzo głośnych] przebojów z tyłu, od "Psybyli ułani" po "Jesce Polska nie zgineeeełaaaa"...

W setną rocznicę urodziła się też mała Klara <3 Oby zgodnie z imieniem była światełkiem dla wszystkich ;)

A Sara ogląda zdjęcia Klary i dwutygodniowego Eliaszka (tego widziała już na żywo i często o nim mówi), no i widzę że chętnie by miała takiego dzidziusia w domu. Ja też... Nie mogę się doczekać. Wszyscy czekamy. Oby wszystko dobrze poszło, oby do wiosny... No, przedwiośnia w zasadzie tym razem. Prawdopodobnie maluch, choć piąty, będzie zaczynał nasz wiosenny urodzinowy korowód. Taki bonus na starcie ;)

Póki co kopniaki w brzuchu coraz wyraźniejsze, rośnie nam pociecha. Mi już ciężko spać w nocy, zgada, duszności, ból kręgosłupa i te sprawy... Ale warto! W sumie to niewiele jest w życiu rzeczy tak pięknych jak danie nowego życia. Nawet jeśli wiąże się z wieloma trudnościami. No i z trudami wychowania, czasem też spędzającymi sen z powiek... A tu każde dziecko inne, jedno ma problem z atakami histerii, drugie z agresją; jedno jest zbyt pewne siebie, inne trzeba dowartościować; jedno jest towarzyskie, a inne nieśmiałe; jedno jest nadwrażliwe, a drugie ma wrażliwość czołgu (piszę tu ogólnie, nie konkretnie o własnych dzieciach). Każdemu chciałoby się pomóc, ale czasem trudno znaleźć mądry sposób, bo rodzic też ma swoje ograniczenia i zranienia wyniesione z domu (ech, jak często sama tego doświadczam, jak bardzo złą mamą nieraz się czuję, jak brakuje mi cierpliwości i wyrozumiałości). Ale próbować trzeba...

Dzisiaj rano mieliśmy próbę przed Sarusiowym przedszkolem, a konkretnie próbę wstawania. Krzysiek musiał jechać z naszym autem do mechanika, bo coś tam szwankuje. A ja z czwórką [i piątym w brzuchu, spał na szczęście i nie wierzgał] w drogę... Jedno nie mogło znaleźć czapki, drugie marudziło przy butach, trzecie zrzędziło, że nie chce jeść kanapki z masłem orzechowym. Tylko Sara zachwycona, bo marzy o przedszkolu i jeżdżeniu z rodzeństwem. Potem oczywiście był zawód, że trzeba wracać do domu po odstawieniu starszych ;) Ale jeszcze trochę i się doczeka. Ciekawe, czy jak codziennie będzie musiała się zrywać rano, to nadal będzie tak pełna entuzjazmu :P Chwilowo do ubierania się i wychodzenia z plecaczkiem jest pierwsza. No i ten awans społeczny, gdy można iść ze starszą siostrą za rękę wczesnym rankiem, jak duży przedszkolak ;) Ela też zachwycona i już się cieszy na wspólne zabawy na przedszkolnym podwórku. Jak tak dalej pójdzie to się złamiemy i poślemy małą na wiosnę, a nie we wrześniu...

I tak to w naszym Hałasowie (kto kojarzy nazwę, hę? :)).  Zrobiła się połowa listopada. Tygodnie pędzą... 25-ty w toku :)

poniedziałek, 5 listopada 2018

W świetle świec.

Dziś imieniny naszej Eli :) Wszystkiego najlepszego Elusiu! Obyś umiała dostrzec schowanego w drugim człowieku Jezusa, tak jak Twoja piękna patronka...

Listopad nam się zaczął. Miesiąc dla wielu dołujący, a ja tak go lubię. Te nagie drzewa, ciemność - jeszcze nie nużącą. Potem, w styczniu, wszystko się we mnie wyrywa do wiosny, ale takim listopadem można się jeszcze podelektować. Świece zapachowe, kawa z cynamonem i herbata z goździkami, tony książek. I cmentarze tonące w kwiatach, one zakwitają o tej porze. Ostatnio wracaliśmy do domu z dziećmi późną nocą i przejeżdżaliśmy koło cmentarza - morze migotliwych światełek. Piękny widok. A tęsknota za latem mniej dojmująca, bo teraz już nic go nie przypomina. Jesteśmy po drugiej stronie kręgu, obsypanej gwiazdami i ciszą.

W czwartek kaszlący Krzysiek został z Sarą i Gabrysiem w domu, a ja wzięłam pozostałą dwójkę i pojechaliśmy z plecakiem wypełnionym zniczami na groby bliskich. Rafał pomagał nosić kwiaty i omiatać płyty z liści, Ela dzielnie dreptała obok. Tłum ludzi, w autobusach tłok, nawet się cieszyłam, że nie jesteśmy całą gromadą. A tak, to jakoś przemknęliśmy we trójkę (a właściwie czwórkę :)). Widzieliśmy cmentarnego kota i wiewiórkę. Pomodliliśmy się za zmarłych i późnym wieczorem wróciliśmy do domu. W te pierwsze dni listopada dni przejazd po Krakowie to cała wyprawa.

W piątek dowiedzieliśmy się o odejściu bliskiej osoby. Dobry dzień na przejście do nieba teraz, kiedy wszyscy się modlą za zmarłych i pamiętają jakoś tak... bardziej. Ale też pogoda i cała przyroda pomagają teraz uświadomić sobie, że tutaj jesteśmy tylko na chwilkę.

W sobotę odwiedziłam w szpitalu narodzonego w dzień Wszystkich Świętych synka Renfri, no i ofkors jego mamę. I tak w krótkim czasie przeżyliśmy oprócz tajemnicy odejścia cud narodzin. Trzymałam owiniętego w kocyk maluszka, wąchałam znajome zapachy na oddziale noworodkowym i tylko mi się wzdychało - oby do marca! Ale doczekamy wszystkiego... Wszystkiego...

W niedzielę pojechaliśmy do moich rodziców, tata miał urodziny. Jest listopadowy, tak jak ja :) (w sumie to głównie ze względu na te nasze urodziny mam aż taki sentyment do tego miesiąca). No a przy okazji zagłosowaliśmy na prezydenta miasta - tym razem wzięłam ze sobą Gabrysia, Elę i Sarę, bo Krzysiek z Rafałkiem musieli pojechać i kupić młodemu nowe buty na trening piłki nożnej. Urna była wysoka, więc to Gabryś musiał sam wrzucać kartkę z głosem, a nie razem z Elą, jak było umówione. Ja już Eluli wolę nie podnosić, obiecałam jej, że się ponosimy na wiosnę...

A teraz jest poniedziałek. I dopiero jak to piszę, to do mnie dociera, ile w tych pierwszych dniach miesiąca mieliśmy emocji :) Nic dziwnego, że korzystam z nieobecności starszej trójki i bezczelnie sobie odpoczywam z Sarą w domku. Choć coś mnie ciągnie do mycia okien w kuchni. Syndrom wicia gniazda w szóstym miesiącu?! Bez jaj... A tu dzidziuś kopiący w brzuchu już całkiem mocno, bolący kręgosłup i zadyszka po byle wysiłku. Równo za trzy tygodnie kończę 33 lata. Mam nadzieję na spokojne urodziny z mężem i dzieciakami, przy czekoladowym torcie... i jakiś film wieczorem. Zwalniam...

Przyjdą grudniowe radości, Wigilia w ostatnim trymestrze, a po nowym roku czekanie na przebiśniegi i bociany :) Powolutku...

A ta piosenka mi się przypomina o tej porze:

poniedziałek, 29 października 2018

Moje pocieszenie :)

Takie tam nutki chodzą po głowie, a gdy zamknę oczy, to widzę znowu Tatry. Napatrzyłam się przez te kilka dni na górskie szczyty. I na piękny jak zawsze Zalew Czorsztyński. I przytulający naszą wioskę gorczański las. Gorce już poszarzały i zapadły w sen, obudzą się na wiosnę. Nie one jedne... Może w maju pójdziemy na Turbacz z najmłodszym maluszkiem i czwórką starszych wilczków?

Maluszek został podpatrzony w czwartek. Wszystko wskazuje na to, że jest zdrowy (Bogu dzięki!), pięknie się ruszał i pokazywał śliczne ciałko. Ciałko małego chłopczyka :))

Tak, tak, obraz nie pozostawiał miejsca na wątpliwości - to Michałek :)

Za tego małego Michałka pojechaliśmy na te kilka dni z Krzyśkiem dziękować Panu Bogu. Na takich rekolekcjach dla dorosłych byliśmy, choć słowa rekolekcje nie lubię, bo kojarzą mi się ze szkołą i takim hmmm... delikatnie rzecz ujmując, niezbyt dojrzałym podejściem do wiary (no pamiętam, co sama robiłam na szkolnych rekolekcjach, cieszył mnie wtedy tylko brak lekcji :P).

A to przecież na Podhalu właśnie, u stóp Tatr, dotarło do mnie te naście lat temu, jaki głupi, dziecinny obraz Boga mam w głowie. Odległego, zdziadziałego sędziego skrzyżowanego ze spełniającą życzenia złotą rybką. O ile dziecięca ufność jest piękna i dobrze ją zachować, o tyle z innych rzeczy dobrze wyrosnąć, rozwijać się... Ruszyć tyłek i poszukać.

No więc ruszyliśmy swoje tyłki, choć jak zwykle można było znaleźć mnóstwo wymówek, i spędziliśmy piękny czas, a Bóg oczyścił to, co było do wyczyszczenia (zawsze coś jest) i przytulił mocno. Nawet w pewnym momencie o archaniołach była mowa, a zwłaszcza o Michale - co poruszyło mnie szczególnie. Takie drobne prezenty, o których tylko ja wiem :) Takie wzruszają mnie najbardziej, bo widzę wtedy, jak dobrze zna mnie Tata, lepiej niż ja sama.

Przed nami listopad i święto wszystkich tych, co już w niebie.

Jestem spokojna.

poniedziałek, 22 października 2018

Krakowskie mgły i nieprzespane noce.

Poniedziałek. Pół godziny temu minęło południe. Mam ochotę się położyć i iść spać :P

Noc upłynęła na doglądaniu zaatakowanego rotawirusem Gabrysia (Ela i Rafał zaliczyli go w tygodniu, takie domowe domino) i gorączkującej Sary. Znaczy Sara spała dość ładnie, pilnowałam tylko żeby temperaturę zbijać. A młody jest już na tyle duży, żeby sam biegać do łazienki i nie brudzić wszystkiego wokół. Ale martwiłam się i tak, widząc jak się męczy, więc takie czuwanie do świtu było. A z tym świtem to też... Poranek szary, mglisty i zimny. Pobiegłam do pobliskiego bankomatu, korzystając ze snu młodych, więc mogłam podziwiać iście angielskie klimaty. Brakowało tylko psa Baskerville'ów.

O 11 przyszedł pan skontrolować i wyczyścić nasz piecyk. Chyba wyglądałam jak zombie :P ale wycofałam się do kuchni z Sarą i kubkiem kawy, mając nadzieję, że Gabryś w drodze do łazienki nie zwymiotuje panu na buty. Obyło się bez katastrofy. Pan wyszedł bogatszy o 300 zł (czemu nie poszłam na studia piecykowe zamiast polonistyczne swego czasu?), ja znalazłam i zamówiłam na bonito.pl nowe części "Tappiego" oraz dwie książeczki Shirley Barber dla dziewczynek (o królicy Marcie i kotce Tabicie, uwielbiają je, a ja mogłabym kontemplować piękne ilustracje bez końca - taki przytulny, lekko staroświecki domek jak z tej bajki chciałabym mieć).

Mam nadzieję, że do czwartku wszyscy będziemy wykurowani. W planie mamy wyjazd i odpoczynek. A wcześniej, koło czwartkowego południa, będę podglądać najmłodszego malucha. Tym razem chcę podpatrzyć, czy to synek czy córka - pozostałe dzieci są ciekawe i pytają. Chciałyby też wybierać imię, ale tu jestem stanowcza - to zadanie mamy i taty, oni będą mogli wybierać imiona swoim dzieciom ;) (btw słyszałam jakiś czas temu pogląd, że dziadkowie też powinni mieć w tej sprawie coś do powiedzenia i się bardzo zdziwiłam :P). Tak w tym temacie jeszcze - dowiedziałam się ostatnio od Eli, że ma nowe marzenie. Chce zostać babcią! Etap zabawy w mamę ma już za sobą, czas na nowe wyzwania :D

...Marzy mi się wypad do kina, do restauracji, na kawkę - wszystko jedno, potrzebuję odmóżdżenia ;) Ktoś chętny?

Heh właśnie mi się przypomniało, że dziś w środku nocy obudziła się z krzykiem Ela (coś jej się śniło), przybiegła do mnie do łóżka i z rykiem zaczęła się domagać: "Ja chcę do przedszkoooooolaaaaa! Telaz!". Długo nie przyjmowała do wiadomości, że dzieci i panie z przedszkola pewnie teraz śpią. W końcu udało mi się z nią dogadać, zgodziła się, że po prostu boi się zasnąć i dlatego chce już wyjść z domu, a potem uspokojona poszła do siebie i zaraz potem odpłynęła. Ale mina Krzyśka, gdy w środku nocy usłyszał o przedszkolu - bezcenna :P

Ok, trzeba się zebrać i pomyśleć o jakimś obiedzie. Kawa nie działa, marzę o drzemce. Ale z drugiej strony (ha! zawsze są jakieś plusy!) to nawet dobrze, że co jakiś czas (często..) zarywamy noce - pojawienie się noworodka, które ongiś stanowiło domową rewolucję, w tych warunkach powinno przejść w zasadzie niezauważone :P

A za tą piosenką w sumie nie przepadam, ale jakoś dzisiaj mi się przypomniała ;)

wtorek, 16 października 2018

Połóweczka. Mamą być.

Tak, 20 tygodni za nami. W przyszłym tygodniu usg, podglądniemy maluszka. Póki co czuję wyraźnie, że urósł w ostatnim czasie. Widać to po tym, że powiększa się jego mieszkanie :P Ale też i po tym, że ruchy ma na tyle silne, by mnie tym przestraszyć... Muszę się przyzwyczaić, że to już ten etap, a przecież będzie coraz wyraźniej. Niemniej trochę się zdziwiłam ostatnio, gdy coś wierzgnęło mi w brzuchu już ponad pępkiem, a nie tak jak dotychczas - na dole. Rosną dzieci...

Ja w głowie też już się przestawiłam i nie myślę o sobie "mama czwórki". Żegnaj, czterolistna koniczynko! Przypomina mi się stary wpis (sprzed 8 lat! trafiłam na niego potem przypadkiem i się zachwyciłam) Matki Czworokątnej o pięcioramiennej gwiazdce - doczekałam się i ja gwiazdki :) Z nieba.

W byciu mamą oprócz trudu i nieprzespanych nocy jest coś niezwykle bajkowego.

No bo tak, dziś wstawanie co chwilę do rozgorączkowanej Eli i kaszlącej Sary (załatwiły mi się księżniczki, a i mnie coś już kręci w nosie), rano wyprawianie chłopców z tatą, robienie im śniadania i pakowanie prowiantu do plecaków... Gdy przyłożyłam głowę do poduszki z nadzieją odespania, w pokoju obok usłyszałam całkiem już przytomny głosik Sary. Chwilę później skakała mi po łóżku radośnie, w jakiś czas później dołączyła do niej Ela. Później taki rozmemłany dzień, bo wyjść nie możemy, więc tylko patrzę tęsknie na błękitne niebo za oknem i osypujące się z orzecha żółte liście.

A jednak mam czas, żeby poczytać książkę, pomodlić się, zatęsknić za Krzyśkiem, pobawić z dziećmi, pomyśleć na spokojnie, co porabiają chłopcy, wzruszyć kopniakami najmłodszego, a zaraz będę robić naleśniki z dwóch litrów mleka. Takie nieoczywiste, ważne rzeczy, których bym nie robiła, gdybym się "realizowała zawodowo" od rana, wbita w garniak i szpilki. (i nie, nie oceniam mam realizujących się zawodowo :P to musi być super odskocznia, móc wyjść z domu i odpocząć. Po prostu cieszę się tym czasem, który teraz mam, zamiast narzekać na monotonię itd.).

Dziewczynki bawią się w pokoju i co chwilę robią dla mnie prezenty z plasteliny. Wyglądają jak dwie różyczki, ciemna pąsowa i jasna herbaciana. Zupełnie rożne, a tak idealne. Piękne.

Dziś dużo w internecie o Janie Pawle II, świętym walczącym o normalność. Zwłaszcza o rodzinę, o małżeństwo, o otwarcie na nowe życie. Tak na co dzień nawet chyba nie zdaję sobie sprawy, jakie mam szczęście, że mam rodzinę teraz, gdy on już po drugiej stronie może wstawiać się za nami i pomagać nam z góry. Pewnie dopiero w niebie zobaczę, ile mu zawdzięczamy. Nawet pomijając taki drobny szczegół, że spotkaliśmy się z Krzyśkiem po raz pierwszy na katechezach, w miesiąc po jego odejściu. Gdyby nie te wydarzenia wtedy i powszechne poruszenie, pewnie nie poszłabym wtedy do kościoła, nie szukałabym czegoś więcej. A tak, to poszłam i znalazłam... wszystko.

wtorek, 9 października 2018

Imieniny Sary :)

Tak, to dziś, 9 października, wspomina się Sarę i Abrahama. Trzeba się trochę naszukać, żeby znaleźć tą informację (to problem w przypadku większości postaci ze Starego Testamentu), ale da się :) A my przecież chcemy wiedzieć, kiedy nasza Sarenka o sarnich oczach ma swoje drugie po urodzinach święto.

Wypada ciekawie, tuż po wrześniowych archaniołach, a niecały miesiąc przed św. Elżbietą i Zachariaszem (5 listopada). Także tego, na wiosnę kombo urodzinowe dzieci, a na jesieni imieninowe... Nie myśleliśmy o tym, wybierając imiona dla dzieciaków, ale w sumie fajnie wyszło ;)

Pogoda za oknem wymarzona, słońce świeci na całego, także zaraz biorę moją księżniczkę na spacer. Popatrzymy na błękit nieba i opadające liście - wino jest już czerwone, a klony złote. Pozrywamy mimozy i ułożymy w puchaty bukiet, który po drodze nam odfrunie (to ostatnio stały element spacerów). A potem pójdziemy na huśtawki :)

Lubię ten moment października... Początek, kiedy jeszcze można usłyszeć szum liści na drzewach, a jednocześnie jest już tak jesiennie, sennie. I to miodowe światło padające na srebrzyste pajęcze nitki. Ostatnio cały trawnik pod kościołem pokryty był taką siateczką, a że padały na niego promienie słońca - staliśmy długo i wpatrywaliśmy się, urzeczeni.

Za jakiś czas muszę wywołać zdjęcia z naszych mimozowych sesji i uzupełnić album. Dzieci wyszły pięknie z bukietami w rękach.

A teraz się zbieramy. Sara siedzi cierpliwie na moich kolanach (dalej jest moją przylepką), ale trzeba korzystać ze słońca. Jest go coraz mniej... Szybko nadchodzące wieczory ciągle mnie zaskakują.

I myślę sobie o tamtej Sarze... Miała trudne życie, wypełnione oczekiwaniem, ale chyba piękne. W końcu sam Bóg nazwał ją swoją księżniczką i dał jej powód do śmiechu. Musiała być dla niego ważna.

Oby wstawiała się tam z góry za nami, wraz z ojcem wiary.

czwartek, 4 października 2018

Jesień - przy dzieciach depresja nie ma szans ;)

Czas pędzi, zrobił się październik. Coraz bardziej żółto za oknem. Szybko mija dzień za dniem, więc jest nadzieja, że przemkniemy przez jesienno-zimowy czas bezboleśnie. To jest dobre przy dzieciach - że nie ma się czasu, żeby popaść w depresyjne myśli, patrząc na szybko zapadający zmrok. Czy to wiosna, czy jesień - jest wesoło.

My dalej bez sprawnego komputera, więc odpisuję na komentarze tu :) Dziękuję za polecane książki. "Bliznę po ważce" muszę w końcu kupić i przeczytać, bo bardzo lubię styl autorki, a przy serii "Blask Corredo" zawsze odpoczywam. Kaszubko, "Mamoko" znamy oczywiście, jest świetne! :)

Co do badań prenatalnych - za trzy tygodnie mam umówione usg "połówkowe", to megadokładne, także ten... Może podejrzymy, kto tam mieszka w środku. I mam nadzieję, że wyniki będą ok, bo przy dziewczynkach po tym usg miałam dużo nerwów. Wprawdzie potem wszystko dobrze się skończyło, ale jednak... Nie lubię się użerać z lekarzami, którzy teraz powszechnie reagują na jakiś niepokojący ich widok nieprzyjemnymi minami i sugestiami, że w razie czego można coś z tym jeszcze zrobić. Niech spadają na bambus i sami coś ze sobą zrobią. Dobrze że lekarka, która prowadzi moją ciążę nie ma takich pomysłów. Tyle że nie ma też dobrego sprzętu i sama wysyła pacjentki na usg do innych gabinetów. Ale mimo to jestem z niej zadowolona i nie zamieniłabym na inną :)

Póki co cieszę się coraz wyraźniejszymi ruchami malucha. I myślę o wiośnie, która przyniesie kolejne zmiany w naszym życiu. Jak zwykle w ciąży, cały ten czas oczekiwania wydaje mi się jakiś nierealny. Jakby życie poza życiem. Pewnie, będzie jesień, święta (i fajnie!), nowy rok, ale ja w głowie cały czas jestem już na przełomie lutego i marca - nie mogę przestać o tym myśleć. Pomaga widok czterech buzi - one też kiedyś były wspaniałą tajemnicą czekającą na odkrycie, a teraz są obok, rosną, uśmiechają się. Cierpliwości i odwagi... To już piąty miesiąc, prawie połowa... Wytrzymaj, maluszku, pracuj tam nad sobą spokojnie.  Wszyscy już za tobą tęsknią.

A co u starszaków... Sara przyswaja nowe słowa w zadziwiającym tempie i jak na swój wiek mówi bardzo dużo i poprawnie W zasadzie spokojnie mogłabym ją już puścić do grupy maluchów, bo dużo śpiewa, rysuje i chętnie przebywa z innymi dziećmi, ale chcę ją jeszcze potrzymać w domu - co ja bym tu robiła sama?!. Długonoga Ela śmiga co rano w nowym płaszczyku do przedszkola, gdzie cieszy się nowymi koleżankami (kilka osób doszło we wrześniu, a nasze dziewczę oczywiście starało się nimi zaopiekować i ułatwić adaptację). Rafał jest zachwycony treningami piłki nożnej i tym, że w zerówce są zadania domowe (no tak, bo może się poczuć już prawie jak poważny uczeń szkoły ;) w końcu już za rok dołączy do brata). A Gabryś, jak to Gabryś, spina się i próbuje wszystko robić perfekcyjnie (jak nauczyć dzieciaka luzu? to chyba problem z większością pierworodnych), boi się niepowodzeń - ale cieszy go szkoła i jest dobry w tym, co robi. Generalnie chłopcy nie raz zadziwiają kreatywnością. 

To plus braku telewizora w domu - wystarczy zostawić dzieciaki obłożone książkami, ze stertą bloków rysunkowych, kredek, a do tego nożyczkami i klejem... A potem patrzeć (najlepiej z drugiego pokoju, żeby nie rozpraszać), jak powstają niezwykłe dzieła, tym ciekawsze, że pozbawione wpływu dorosłych. Rysunki, komiksy, księgi, modele (i to jakie!), gry, figurki... Ewentualnie można dać im grę planszową albo szachy i też się wycofać - wieczór mija  niepostrzeżenie, bez narzekania na nudę... Za to ile jest zrzędzenia, że już trzeba kłaść się spać, a tu jeszcze tyle ciekawych rzeczy do zrobienia :P

Oczywiście zimna, deszczowa pogoda robi swoje - pierwsze przeziębienia już za nami. Chwilowo mam w domu kaszlącego Gabrysia. Właśnie razem z Sarą wyjęli z lodówki kawałki plastra miodu (prezent od znajomych) i wysysają miód z wosku. Hmmm... chyba do nich dołączę :)

czwartek, 27 września 2018

Zaszyci w domku czytamy książki...

Ziiiiimno... Jeszcze tydzień temu gotowaliśmy się w krótkich rękawkach, a teraz bez zimowej kurtki i czapki rano można zamarznąć. Rozumiem, że przyszła jesień, a za jesienią lubi dreptać zima, ale jednak trochę to zbyt gwałtowne, jak dla mnie. Zmiany...

Z dzieciaczkiem wszystko ok, rośnie obywatel. Wczoraj podglądałam go na usg i słuchałam bijącego serduszka. Mały buziak. Machał rączką. Teraz trochę mniej się o niego boję, bo od czasu do czasu czuję już jego podrygiwania. Delikatnie, ale są. W sumie to nawet wolę tak delikatnie, jak sobie przypomnę, jaki mocny potrafi być kopniak w żebra od środka... No, wszystko przede mną :P Znam tą drogę już aż za dobrze, w tym momencie odpoczywam po paśmie mdłości (dałam radę po raz piąty, hahaha!) i zbieram siły na etap wieloryba, drętwiejących nóg i bolącego kręgosłupa. Ciekawe, że dawanie życia boli nie tylko w momencie porodu, ale też długo przed, a jeszcze dłużej po Hm, po to się w zasadzie chyba nie kończy? Nie wiem, może kiedyś się dowiem. Może jak dociągnę do 90-tych urodzin, to zamieszczę tu stosowny dopisek :P

W sobotę imieniny chłopaków (może w przyszłym roku będą tego dnia potrójne? zobaczymy :)). Mamy parę pomysłów na świętowanie. A w ramach prezentu dla obu chłopaków - książki. To się u nas sprawdza najlepiej, może nie licząc klocków Lego. Gabryś czyta już chyba szybciej ode mnie (serio, a ja czytam bardzo szybko, także ten...), a Rafał właśnie się uczy, więc przyda mu się. Kupiłam trzecią i czwartą część przygód rodzinki z ośmiorgiem dzieci, z serii "8+2" Anne-Cath. Vestly. W wakacje wciągnęły nas dwie pierwsze (Aniu, wielkie dzięki! ;)), zwłaszcza w "Domku w lesie" zaczytywaliśmy się podczas pobytu w górach, bo było jak o nas. Naprawdę świetna seria, przypomina mi stylem trochę książki Astrid Lindgren lub "Narnię" Lewisa (tyle że to nie fantastyka), także zaiste nasze klimaty. Baaardzo polecam!

No, wiadomo, co będziemy czytać od soboty :) Póki co na tapecie mamy drugą część "Solilandii" Beaty Kołodziej - też świetna książka dla dzieci, opowiadająca o wielickich skrzatach. Jak skończymy, to pożyczymy z biblioteki kolejną, bo warto :) Jak już mam czytać na głos, to coś, co samej mi się podoba :P A nie da się ukryć, zaczęliśmy ostry sezon czytelniczy. W wakacje to jakoś mimo wszystko było tyle rzeczy do zrobienia, tyle planów od rana do wieczora, że czasem na książkę brakowało czasu - tylko te kilka chwil przed spaniem. Teraz po powrocie dzieci do domu i odrobieniu zadań nie ma raczej mowy o wyjściu na podwórko, niestety. Więc siadamy i czytamy, czytamy... Aż w końcu mama chrypi jak stary gramofon :P Ale czytam póki jest to potrzebne, pewnie za jakiś czas (choć póki co jest to odległa przyszłość) każdy będzie się zaszywał w pokoju w własną książką i czytał sam. Pewnie wtedy będzie mi takich momentów brakowało. Chociaż... może wtedy będziemy sobie nawzajem czytać zabawne fragmenty i polecać nowinki. Oby :)

A Wy zachwyciliście się ostatnio jakąś książką? :)

czwartek, 20 września 2018

Awaria komputera i jesień.

Bardzo dziękuję za ciepłe słowa pod ostatnią notką :) Niestety nie dam rady odpisać osobiście, bo dzieciaki zepsuły naszego laptopa - a na starym komputerze, z którego teraz piszę, jakoś się komentarze z konta googlowego nie chcą wysyłać. Więc lipa. No ale pozdrawiam, zwłaszcza te mamy, które też teraz czekają na narodziny swoich dzieci :)

U nas już jesień od jakiegoś czasu. I chyba po raz pierwszy w życiu się nią cieszę tak naprawdę, a nie dołuję tęsknotą za latem. Bo lato w tym roku było tak długie i piękne (wszak letnie wdzianka zakładaliśmy już końcem kwietnia...), że jakoś się czuję wyhasana ;) No i teraz z rosnącym brzuszkiem lżej mi iść w takim słabszym, jesiennym słońcu. Wprawdzie dalej daje z siebie wszystko, ale moc już nie ta. I wietrzyk wrześniowy taki przyjemny, niosący ze sobą słodki zapach opadłych liści. Kwiaty w ogrodach jeszcze kwitną, w moich ukochanych kolorach - czerwień, dużo filetu i złoto. Pięknie jest. W nocy budzi mnie trzask orzechów spadających na ziemię. Obrodziły w tym roku i są naprawdę pyszne.

Dziś rano odszukałam cynamon i dodałam do kawy, po raz pierwszy w sezonie. Jakiś czas temu na obiad podałam zupę dyniową (dzieci nie lubią, ale nie mogłam się powstrzymać ;) zjedliśmy z Krzyśkiem cały gar od razu). Muszę jeszcze zrobić coś grzybowego. Takie tam jesienne zachcianki... Aha, miodek do herbaty! Tylko że czekam, kiedy będę się mogła jej napić, bo do tej pory przez ciążowe mdłości mnie odrzucało (jak zwykle, a normalnie to ja przecież herbatki uwielbiam...). No ale czas mdły powoli mija, jeszcze coś tam doskwiera, ale to nie ten odjazd, jaki miałam w wakacje. Bleee. Ale że było lato, to jakoś łatwiej mi było to znieść. 

W ciąży z Sarą, gdzie pierwszy trymestr przypadał na jesienne miesiące, myślałam że umrę :P Z zimna i w ogóle, depresji. Pamiętam jak dziś, jaki to był zgon... Nawet przez telefon nie byłam w stanie pogadać. Przeszło mi jakoś przed Bożym Narodzeniem.

A teraz wszystko przesunięte o te trzy miesiące. Mam nadzieję, że będzie ok z dzidziusiem. Bo w przyszłym roku chcemy sobie odbić wakacje i pojechać razem (z Krzyśkiem!), w siódemkę. Kierunek, mam nadzieję, Bałtyk. Akurat w pół roku powinnam w miarę zrzucić brzuszek - chyba, bo po każdej ciąży trudniej schodzi. No ale cóż, warto. Poza tym, grunt to spłaszczający brzuch kostium kąpielowy :P Zdecydowanie jestem za wakacjami nad morzem :D

Za tydzień idę na badanie i już się zastanawia, co tam. Czy usłyszę stukot bijącego małego serduszka? Takie tam ciążowe czekanie, od badania do badania. I tak teraz będzie do marca... Albo lutego :) Pewnie zleci szybko. Każda kolejna ciąża mija jakoś tak... inaczej. Mimochodem. Coraz mniej czasu na zastanawianie się i czarnowidztwo, bo trzeba się zająć pozostałymi dziećmi. I dobrze, jakoś tak... zdrowiej, spokojniej. A zaangażowanie dzieci i tęsknota za najmłodszym dodają otuchy. Gabryś co chwilę pyta, kiedy mam następną wizytę u lekarza, Rafał modli się, żeby dzidziuś się urodził zdrowy, a Ela zrzędzi, że do wiosny jeszcze tyle czasu i jej się nudzi bez dzidziusia :P Sara nic nie mówi w tym temacie (chociaż poza tym pytluje jak nakręcona), ale wiem jak lubi małe dzieci i na pewno się ucieszy z towarzystwa w domu. Przy czwartym dziecku jakoś nie mam obaw, jak przyjmie kolejnego członka rodziny (w sumie to miałam tylko przy pierwszym). W końcu dla niej to normalne, że się ma braci i siostry, z którymi można się bawić i trzeba dzielić... Nudzi jej się trochę, gdy pozostali wybywają na cały dzień. A gdy wracają, to opowiadają nam, rodzicom, co robili, co się działo ciekawego - ale potem idą bawić się we czwórkę w pokoju lub na podwórku, nadrabiając zaległości towarzyskie. Dobrze, że siebie mają...

Pozdrawiamy jesiennie! :)

środa, 12 września 2018

Po dłuuugiej przerwie :) Czyli o górach, szkole i... o Kimś.

Witajcie :))

Długo mnie tu nie było. Najpierw miesiąc z dzieciakami w górach, szczęśliwie bez internetu (wspaniały detoks, polecam!), a potem zwariowany czas wchodzenia w nowy rok szkolny. Wyprawki, spotkania, myślenie co jeszcze trzeba załatwić, a do tego układanie sobie na nowo rzeczy w domu po remoncie - no nie miałam czasu usiąść przed kompem. Krzysiek tylko sprawdzał moją pocztę i donosił, czy na coś ważnego trzeba odpisać ;)

Także tego, pewnie przez najbliższy czas będę nadrabiała zaległości i podczytywała, co u Was. Już teraz gratuluję Marcie urodzenia maluszka, wspaniała wiadomość :))

A co u nas się działo przez ten czas. Ano dużo :) Zacznę od tego pobytu w górach, w Beskidzie Wyspowym. Miały być dwa tygodnie, zrobiły się cztery, bo to domek znajomych. Tak więc Krzysiek szalał w Krakowie remontując naszą chałupę, a ja i dzieciaki siedzieliśmy sobie pod lasem i każdego dnia budziliśmy się w pokoju z widokiem na Śnieżnicę i Mogielicę. Na początku byłam sama z dzieciakami, potem dojechali nasi znajomi Boliwijczycy, czyli Renfri z rodziną. Obie części pobytu miały swoje plusy. Najpierw mogłam się wyciszyć i pobyć trochę wreszcie sama z własnymi myślami (dzieci mi w tym jakoś nie przeszkadzają ;)), a później mogliśmy razem poszaleć, wybrać się w góry, pograć w planszówki itp.

Od półtora tygodnia jesteśmy w Krakowie, a ja nadal mam przed oczami tamte krajobrazy i strasznie tęsknię. Pogodę mieliśmy wymarzoną, więc spacerowaliśmy codziennie. Do lasu, nad rzekę, nad strumień, nad leśne jeziorko... Przydrożne drzewa uginały się od owoców, więc nawet nie trzeba było brać prowiantu na drogę - pytałam gospodarzy w pobliskich domach, powiedzieli, że to niczyje i żeby się częstować. Ile się najedliśmy podczas tych wakacji jabłek (w naszym sadzie też było ich pełno, a dzieci pokochały wspinanie się na jabłonki), śliwek, gruszek, wiśni i winogron, to nasze... 

Mieliśmy też swoje miejsca w lesie, gdzie można było zaczerpnąć wody ze strumienia, czystej i zimnej, bo źródło w pobliżu. Ech... Oglądaliśmy pasące się krowy. Widzieliśmy sarny. Chodziliśmy prawie każdego dnia na dół do wsi na lody i mrożoną kawę (to ja ;)) do kolorowej i przytulnej lodziarni, która powaliła mnie mega niskimi (jak na nasze krakowskie standardy) cenami. A lody biły jakością na głowę nawet te sycylijskie z Siennej :P 

Gdy było bardzo gorąco, szliśmy do zapuszczonego wiśniowego sadu (pełno drzewek których nikt nie doglądał, owoce gniły - no nie mogliśmy na to pozwolić :P), żeby wynurzyć się potem z krwistym makijażem (dzieci uwielbiały się malować w barwy wojenne ;)). A później - nad rzekę. Dzieciaki świrowały w ciepłej, płytkiej wodzie i obserwowały rybki pływające im miedzy stopami, a ja sobie siedziałam na jednym z głazów, słuchałam szumu wody i czułam się jak w niebie.

Wieczorami robiliśmy ogniska i smażyliśmy kiełbaski. Słuchaliśmy świerszczy grających w trawach i obserwowaliśmy pojawiające się gwiazdy. Dokoła było ciemno, żadnych świateł, więc widok był rewelacyjny - caaałe niebo osrebrzone. Może dla kogoś mieszkającego na wsi to norma, ale mnie tego w ciągu roku bardzo brakuje. Świerszczy, gwiazd i tej świadomości, jaka jestem malutka wobec ogromu wszechświata. Miasto skutecznie zagłusza takie zdrowe odruchy i wmawia, że jesteś pępkiem świata i wszystko ci się należy. A tu guzik.

I tak to zleciało... Cały miesiąc, od 2 sierpnia do 2 września. Piękny czas i żal było odjeżdżać.

Teraz żyjemy już w trybie roboczym. Wstawanie rano, zaganianie dzieci do ubierania i śniadania, robienie im herbatki do kubków termicznych, pakowanie prowiantu, pilnowanie czy mają wszystko, czego im trzeba. Zostajemy potem z Sarą same w domu i nam dziwnie. Panienka też by chciała wyjść z rodzeństwem, ale jeszcze z rok musi poczekać. Zresztą, jeszcze pół roku i jak dobrze pójdzie, to nie będzie jedynym dzieckiem w domu. Czekamy wszyscy niecierpliwie na najmłodszego dzidziusia, który ma się urodzić na początku marca (czyli znając nas, równie dobrze może to być koniec lutego). Na przedwiośniu w każdym razie. Na razie mamy 15 tydzień. Cieszymy się strasznie, dzieci szaleją i nie mogą się doczekać. W sumie to fajnie być wyczekiwanym przez tyle osób. Maluch jeszcze nie zdaje sobie sprawy, ile wzbudza emocji. Przyjdzie na świat, a tu dwóch doświadczonych bodyguardów i dwie opiekunki ma na dzień dobry w pakiecie :P O rodzicach nie wspominając, mam nadzieję, że się do niego dopchamy przez ten tłum entuzjastów...

Staram się dbać o siebie i być dobrej myśli, bo wiadomo, co ciąża, to różne niespodzianki. Ale kurczę, Pan Bóg prowadzi, więc co ja się będę martwić. Znowu pracowity rok przed nami - i tak do kolejnych wakacji :)

sobota, 28 lipca 2018

Jak wspaniałe...

PSALM 8

Potęga Imienia Bożego

O Panie, nasz Boże,
jak przedziwne Twe imię po wszystkiej ziemi!
Tyś swój majestat wyniósł nad niebiosa.
Sprawiłeś, że [nawet] usta dzieci i niemowląt oddają
Ci chwałę, na przekór Twym przeciwnikom,
aby poskromić nieprzyjaciela i wroga.

Gdy patrzę na Twe niebo, dzieło Twych palców,
księżyc i gwiazdy, któreś Ty utwierdził:
czym jest człowiek, że o nim pamiętasz,
i czym - syn człowieczy, że nim się zajmujesz?

Uczyniłeś go niewiele mniejszym od istot
niebieskich, chwałą i czcią go uwieńczyłeś.
Obdarzyłeś go władzą nad dziełami rąk Twoich;
złożyłeś wszystko pod jego stopy:
owce i bydło wszelakie,
a nadto i polne stada,
ptactwo powietrzne oraz ryby morskie,
wszystko, co szlaki mórz przemierza.

O Panie, nasz Panie,
jak przedziwne Twe imię po wszystkiej ziemi!
 
 
I znowu mamy piękne lato. Korzystamy.

Zaraz wybywamy z dzieciakami na spacer, 
a potem będziemy się moczyć w basenie do wieczora.

Za nami imieniny moje i Krzyśka. 
Przed nami, w tym tygodniu, dziewiąta rocznica naszego ślubu.

Lipiec powoli ma się ku końcowi. Połowa wakacji minęła.
Ale został nam sierpień, który spędzimy prawie w całości poza domem.
Internetu nie będzie, także tego... Wspaniały detoks. 
Może odezwę się jeszcze przed wyjazdem. Ciao!


poniedziałek, 16 lipca 2018

Długi deszczowy tydzień.

Trzy tygodnie wakacji za nami. Deszczowe i raczej zimne, zwłaszcza ten ostatni. Dobrze, że nigdzie nie pojechaliśmy i tradycyjnie wyprawy odłożyliśmy na sierpień. Mam nadzieję, że jak zwykle nas nie rozczaruje.

Nie chodzimy na lody, nie pijemy hektolitrów soków. Sandały odpoczywają, za to powodzeniem cieszą się kalosze i kurtki przeciwdeszczowe.

Ale co tam! Dzieciaki i tak kolekcjonują wakacyjne wspomnienia. Wyprawę do Ojcowa i Pieskowej Skały z dziadkami, wypad do Puszczy Niepołomickiej i długi spacer po lesie (trochę padało, ale dzięki temu - jakie zapachy!), a przede wszystkim wspólne kitraszenie się w domu, leniwe poranki, ustalanie menu ;), no i atrakcja tego sezonu - długie zabawy w ogromnych kałużach na podwórku. Deszcze mamy tak gwałtowne, że chwilowo cieszymy się posiadaniem kilku małych akwenów :P Po co nam morze czy jeziora - niech żyje własne błotko!

Gdy po takich zabawach dzieci wracają do domu, mam jeszcze jeden zbiornik wodny - w przedpokoju. Czasem w łazience gratis. Proszę, żeby ściągali kalosze już na ganku, ale wychodzi różnie... I to czarne błocko na jasnych łazienkowych płytkach. Poezja...

Dodam jeszcze informację, że aktualnie połowa naszego domu jest wyłączona z użycia z powodu generalnego remontu i w przedpokoju mam wiecznie warstwę białego pyłu.

I jak tu zachować porządek? Lubię artystyczny nieład, ale fajnie jest móc wypić kawkę  przy książce, mając przed oczyma czystą kuchnię, jasny przedpokój i w miarę ogarnięty, z niewielką tylko stertą zabawek na środku (nie wymagam cudów) pokój dzieci. A tu lipa. Drażni mnie to już, no ale muszę przetrwać. Remontowy huragan potrwa w takiej formie pewnie do września, a później w mniej inwazyjnej, ale jednak, przez resztę jesieni i zimę. Trochę do zrobienia jest, bo chcemy już dopiąć wszystko i nie musieć już więcej dłubać. Tak wiem, przy domu zawsze trochę dłubania będzie, ale nie tego kalibru...

Może gdyby pogoda była lepsza i pozwoliła na dłuższe wypady z domu, łatwiej byłoby to znieść. A tak, kiedy większą część dnia siedzimy w domu... Uwiera.

Przetrwać! Za miesiąc o tej porze będziemy w górach, jeśli wszystko pójdzie dobrze. I oby chmurki poszły sobie wtedy straszyć gdzie indziej.

A tego sobie słucham dla rozgrzewki:

czwartek, 5 lipca 2018

Horyzont.

Powyżej widok na Kraków z kopca Krakusa. Byliśmy tam wczoraj.

Fajnie czasem wyjść gdzieś i popatrzeć na wszystko z góry. Poczuć wiatr we włosach, zobaczyć bliskie sercu miejsca z lotu ptaka. Pomarzyć, wytyczyć kolejne szlaki.

Ciągnie mnie w Beskidy, po całym roku tęsknię coraz bardziej. Mam nadzieję na jakiś wyjazd któregoś weekendu, a w sierpniu jak Bóg da - dwa tygodnie w pewnym domku pod lasem.

Póki co włóczymy się po okolicy. 

Nasz dom wkroczył w kolejną, w zasadzie ostateczną fazę remontu. Jeśli wszystko dobrze pójdzie, to po kilku etapach dłubania będziemy mieć przytulną, poszerzoną o poddasze chatkę. Dla wszystkich starczy miejsca...

Mam nadzieję, że lipiec i sierpień będą tak słoneczne, jak tegoroczny maj i czerwiec. Potrzebuję się wygrzać i nabrać sił przed kolejnym obrotem.

Jak co roku o tej porze słucham sobie jednej z najbardziej "moich" piosenek. Boże, dziękuję za lato i łąki w kwiatach.

wtorek, 26 czerwca 2018

Wakacje :))

Zaczęliśmy wakacje.

Dni płyną zupełnie innym rytmem. Możemy robić, co chcemy. Spacery, książki, filmy, dobre jedzenie, wysypianie się.

Dobrze nam :) Tylko czasu na pisanie brak. I w sumie dobrze. Wolę przeżywać, niż pisać. Z całym szacunkiem dla wszystkich pisarzy :P Kiedyś książki darzyłam niemal uwielbieniem. Teraz nadal lubię czytać, ale jednak - to tylko jeden ze sposobów spędzania wolnego czasu. Są ważniejsze rzeczy... Powiedziała polonistka i roześmiała się z satysfakcją. Uff, dobrze móc mieć w nosie literaturę. Wszystkich, którzy czytając ostatnie zdania dostali zawału, przepraszam :P

Wrzucam parę fotek z niedzielnego Pikniku Lotniczego (jak widać, było pochmurno i klimatycznie :)) i zmykam. Chociaż już wieczór, za oknem błękit. A może by tak na spacerek?...

Dobrego odpoczynku wszystkim!

poniedziałek, 18 czerwca 2018

Pourodzinowo i kerygmat dla ośmiolatka.

Langusta pod palmą. Yyy, księżniczka znaczy.
I już, ostatnie urodzinki za nami. Zleciało. Kolejny dobry dzień. I Sarenka zdmuchująca świeczki na ozdobionym srebrnymi perełkami torcie.

Teraz przed nami ostatni tydzień "szkolny", a potem - laba. Nie wiem, czy w tym roku gdzieś wyjedziemy, ale nawet jeśli nie- będziemy odpoczywać i dobrze się bawić. Trochę przeraża mnie wizja kolejnych remontowych zmian. No zobaczymy, jak i kiedy to zrobimy...

W ostatnim czasie mam wrażenie że... nie wiem jak to napisać, ale że bardziej musimy się przykładać do wychowywania dzieci. Znaczy wiadomo, proces wychowania to taka sinusoida, jest źle, pracujemy nad czymś, jest dobrze, a potem pojawia się kolejne wyzwanie. I tak w kółko, a dzieci rosną... Jednak ostatnio tak się jakoś skumulowało, że każdy jest w tym momencie "pod górkę" i przy czwórce... muszę pamiętać, na co przy którym zwracać uwagę, co komu powtarzać do znudzenia itd. Przy młodszych chodzi głównie o nawyki. Nie uciekamy w sklepie, jemy to, co mama poda, takie tam. Sara żegna się z pieluchami, więc bywa mokro :P 

A z najstarszym przerabiamy trudne tematy. Okej, w sumie często rozmawiamy o rzeczach związanych z wiarą, z moralnością, jakoś tam zmagając się z tym, co to znaczy być człowiekiem i po co żyjemy. Nie boję się też pokazać dzieciom, że nie na wszystko znam odpowiedź i sama mam problem z wieloma rzeczami. Ale ostatnio często powraca w rozmowach kerygmat w czystej postaci. No bo tak, ośmiolatek ma problem z własną złością, której nie umie powstrzymać. Wybuchy agresji, wredne słowa, które wtedy mówi, takie tam. I to, że ktoś (kolega, brat) go strasznie wkurza. Dobry punkt wyjścia do rozmowy, zwłaszcza jak osobnik telepie się z wściekłości i ma ochotę komuś przywalić. A jednak słucha (ze zdziwieniem) o tym, że te irytujące osoby są obok po to, żebyśmy mogli się nawrócić i iść do nieba. Chce kochać, przebaczyć, a sam przyznaje, że nie potrafi i że to trudne. I już w tym wieku próbuje zrozumieć (nie wiem, z jakim skutkiem, ale się stara) że sam o własnych siłach nie da rady, że o to trzeba się modlić i że to Pan Bóg daje siłę do kochania wkurzających osób. I że krzyż na ścianie to nie religijna ozdóbka, tylko znak, że my mamy tak kochać jak Jezus, umierając dla innych, rezygnując z siebie. Bo on umarł za nas wszystkich nie dlatego, że jesteśmy super, ale pomimo tego, że jesteśmy słabi i ciągle robimy złe rzeczy - pokonał śmierć i otworzył nam niebo. Szczerze mówiąc fajnie się o takich rzeczach rozmawia się dziećmi. Nie udają, tylko nazywają rzeczy po imieniu. Jestem zły, mam ochotę mu przywalić, mam przeprosić, a nie umiem tego zrobić... Ale słuchają. Patrząc na to zaczynam jakoś bardziej rozumieć, czemu mamy się stać jak dzieci, żeby iść do nieba. Nie chodzi o powrót do niedojrzałości, bo te dzieciaki muszą nad sobą ostro pracować (my zresztą przecież też). Za to ta swoboda w przyznawaniu się do własnej słabości, brak maski (jeszcze) - są bezcenne. Taki mały jest w stanie przyjąć, że sam nie da rady i że chociaż nie wiadomo, jak to możliwe, to Pan Bóg może pomóc. I pomaga.

No dopsz, był kerygmat, to teraz coś do potańczenia. Teledysk trochę z czapy (choć ta czerwona sukienka jest super!), ale do tej muzyki ostatnio wywijamy z Sarą każdego dnia ;) Mamy z czego się cieszyć.

poniedziałek, 11 czerwca 2018

Dwa latka Sary i imprezka Gabrysia.

No, to już dziś :) Najmłodsze z dzieci już nie jest takie małe ;) Brawo Saruniu, wszystkiego najlepszego dla ciebie!

Jest siódma rano. Starsze dzieci już wyszły z Krzyśkiem, Sara jeszcze śpi, a ja sobie piszę. Przyjemny poranny chłodek, po którym będzie kolejny upalny dzień. Ogarniemy się i pojedziemy odwiedzić prababcię małej, a moją babcię. Mamę mojego taty. Lubię ją, bo jestem do niej trochę podobna. Nie tylko z wyglądu, ale sposobu bycia. Trochę, bo generalnie to mam coś i z mamy i z moich babci i prababci, ale tak w 100% to do nikogo nie jestem podobna. To trochę niezwykłe, bo u nas w rodzinie bardzo widać, kto ma po kim urodę czy temperament. A tu wyszedł miks wyjątkowy :P

Od końca kwietnia codziennie mamy upały. Lato. Od kwietnia! Szok, takiego roku nie pamiętam. Ciekawe, jaka pogoda będzie w wakacje. Mam nadzieję, że podobna :P Tylko mogłoby choć trochę popadać, bo nawet burze nas omijają i trawnik mi wysechł, mimo podlewania. Zresztą nie tylko mnie, wszędzie jest żółto jak na ściernisku. Człowiek marzy tylko o kolejnej porcji lodów i zimnej lemoniadzie. I wodzie. Szkoda, że w tym roku nie pojedziemy nad morze... Liczę na to, że uda się chociaż zaliczyć jakiś górski strumień i się pomoczyć.

Przed nami jeszcze dwa tygodnie zajęć, a potem wakacje!

Ale do końca czerwca grafik napięty. Na szczęście przed nami fajne wydarzenia, takie jak przyjęcie urodzinowe Sary w tą niedzielę czy Piknik Lotniczy za 2 tygodnie. I wianki, może tym razem uda się podjechać pod Wawel późnym wieczorem i zobaczyć sztuczne ognie. Dzieciaki nalegają ;)

Urodziny Sary... Moja mała różyczka (w tym roku róże zakwitły wcześniej niż wtedy, pachną już od jakiegoś czasu) jest teraz opaloną przytulisią z wesołym chochlikiem w dużych, ciemnych oczach. Lubię robić jej blond irokeza z krótkich włosków. Jest (jak na razie :)) najspokojniejszym z dzieci. Podobnie jak Rafał, potrafi długo zajmować się sama sobą. I jak na te dwa latka jest bardzo samodzielna. Cóż, uczy się od starszych dzieci. Na przykład sama potrafi rozładować zmywarkę i robi to bardzo chętnie. Chyba czuje się wtedy starsza ;) Sama robi sobie kanapki (choć wolę je przygotować osobiście, bo jest wtedy mniej sprzątania - ale często pozwalam, niech się wyrabia). Kiedy ktoś płacze, podchodzi i pociesza. Gdy biegnie za rodzeństwem, wymachuje pulchnymi (nie grubymi - ale przy patyczkach Eli...) rączkami jak pingwinek. Bardzo lubi śpiewać i zna już dużo piosenek. Chyba żadne z dzieci w tym wieku samo sobie nie śpiewało kołysanek. Nie, na pewno nie. Gabryś mówił równie dużo jak ona, ale nie miał możliwości powtarzania zachowań starszych dzieciaków. To ten minus bycia jedynakiem, niby uwaga rodziców skupiona tylko na tobie, ale co z tego. A Sara może się w domu uczyć aż od pięciu osób, w tym trzech takich bardziej na jej poziomie - i chodzi nie tylko o wzrost ;) Co ciekawe, cała starsza trójka bardzo chętnie się z nią bawi i opiekuje. Nawet z Gabrysiem ma bardzo fajną relację, mimo 6 lat różnicy. Może pomaga to, że pomiędzy nimi jest jeszcze dwójka dzieci, jak most. Gdy są razem, działają po prostu jak zespół i każde coś z siebie daje. Nawet to najmłodsze :)

No właśnie, Gabryś. Za nami niedzielna imprezka urodzinowa. Szczerze mówiąc - było super! Fajnie mieć urodziny w czerwcu. Na stole oprócz tortu (z bohaterami Lego Ninjago) i przekąsek mogły się pojawić truskawki, maliny, arbuzy i agrest. Laaaato! Po rozpakowaniu prezentu i zdmuchnięciu świeczek Gabryś mógł zabrać swoich gości na podwórko. A potem poszliśmy cała gromadką na spacer, pokazać okolicę i pobawić się na placu zabaw. Krzysiek zorganizował dzieciakom konkurs strzelecki przy pomocy nerfa :P Rafał uratował sytuację i poszedł pokopać w piłkę z jednym z chłopców, zapalonym piłkarzem, rozczarowanym niechęcią pozostałych do biegania po boisku. A Ela szła za rękę z innym z kolegów i przejęta coś mu opowiadała. Ta dwójka to zawsze wie, jak się znaleźć :P Sara poszła sobie do piaskownicy i dobrze się bawiła sama ze sobą. Każde z dzieci znalazło coś dla siebie. Po powrocie do domu robiliśmy eksperymenty, bo jednym z prezentów był jakiś zestaw małego chemika ;) Nic nie wybuchło, ku rozczarowaniu niektórych.

O tym, jak dobrze się bawiliśmy najlepiej chyba świadczy fakt, że... zapomniałam zrobić zdjęć :D Nie było na to czasu. I w sumie mnie to cieszy, bo choć fajnie sobie pooglądać fotki i powspominać, to drażni mnie współczesna maniera robienia zdjęć wszystkiemu (nawet jedzeniu :P) i wrzucania na blogi. Wiem, że to czasem bardzo artystycznie wygląda, ale gdy mam przed sobą ładnie zastawiony stół, to wolę chwycić za łyżkę/widelec, niż aparat ;) I oby tak zostało.


A na koniec piosenka dla Saruni. Pamiętam, że słuchałam jej w radiu tego lata, gdy urodziła się Ela - słowa pasowały idealnie. Byłam mamą dwóch biegających smyków i maleńkiej córeczki, nuciłam i myślałam o nich. Ale dopiero ostatnio trafiłam w necie na teledysk. Patrzę, a tam idzie mała blondyneczka. Nawet zdmuchuje dwie świeczki na torcie. Tym razem - dla Ciebie, Saruś :* Jesteś naszym słoneczkiem. Niech Ci Pan Bóg błogosławi, zawsze prowadzi i strzeże.

poniedziałek, 4 czerwca 2018

Osiem lat :)

Był post o byciu mamą. I nie wiem, co mam dziś napisać :)

To osiem lat temu po raz pierwszy patrzyłam w oczy swojego dziecka. Po tygodniu strachu na patologii ciąży Gabryś urodził się szczęśliwie. Pamiętam półmrok panujący w naszej sali porodowej. Lekko odrapane ściany i sprzęty, bo pokój był jeszcze przed remontem. Krzyśka, który włączył cicho radio, żebyśmy mogli cieszyć się sobą i nie słyszeć odgłosów z innych sal. I małego, pomarszczonego krasnoludka zawiniętego w nowiutki rożek. Cieniutkie paluszki, ciemna ze zmęczenia buzia. I te granatowoniebieskie, niesamowite oczy...

Minęło trochę czasu. Dziś te oczy są jaśniejsze, szaroniebieskie. Duże. Lubię patrzeć, kiedy się śmieją. Choć czasem patrzą z pretensją i trzeba im tłumaczyć, że nie ma się o co fochować :P

Gabryś poszedł rano do szkoły. Gdy ubierał się w przedpokoju, dotarło do mnie dziś jakoś szczególnie, jak bardzo już wyrósł. W niebieskim plecaku niósł worek cukierków dla dzieci. Wieczorem kupimy prezent. A w niedzielę będziemy świętować przy torcie :)

Swoją drogą dziś właśnie śniło mi się, że mam w szpitalu urodzić dziecko i grozi mi cesarka, bo nie czuję skurczy. A ja nie wiem, czy się martwić, czy cieszyć, że ominie mnie ból :P Często mi się to śni, wspomnienie tego pierwszego porodu musiało mi mocno utkwić w głowie. Ale ciekawe, że dziś też mi się śniło.

Czytam sobie, jak to było wtedy. I wzruszam się, czytając opis porodu i tych pierwszych dni w domu. Tak to się zaczęło...

Jeszcze 10 lat i będę mieć pełnoletnie dziecko :D

Brzmi kosmicznie, ale jak znam życie, zleci szybciej niż myślę...

To nasz dzień :) 100 lat Gabrysiu i niech Cię zawsze Bóg prowadzi i patroni Gabriel z Józefem wspierają. Jesteś wspaniały, taki jaki jesteś. I jestem z Ciebie bardzo dumna :*

piątek, 25 maja 2018

Mama. Trudne słowo.

Wigilia Dnia Matki. Jutro taki tam dzień. Trochę słodki, trochę gorzki. Dla mnie trudny i chyba już na zawsze podszyty melancholią. A może i tą ranę Bóg uleczy całkowicie? Czy zawsze będzie blizna?

Mama. Słowo kojarzy mi się z tęsknotą. Za akceptacją. Zainteresowaniem. Przytuleniem. 

Z próbą kochania. Tak po ludzku, niedoskonale,  na ile się potrafi.

Z trudną historią. W rodzinie wszystkie mamy miały pod górkę i wychodziły z rodzinnych domów jakoś tam (bardzo!) poranione. Potem próbowały kochać, ale nigdy nie obyło się bez kolejnych zranień. Przecież moja mama bardzo nas kochała (i kocha :)). Czasem za bardzo, czasem dziwnie nadopiekuńczo, ale starała się bardzo. To skąd ten ból we mnie? W niej? W babci?

Kiedy po raz  pierwszy w życiu  zobaczyłam na teście ciążowym dwie kreseczki, serce skurczyło mi się ze strachu. Będę taka sama, zranię to dziecko.

I pewnie ranię dzieci. Nie raz i nie dwa. Niecierpliwością, niedoskonałą miłością, brakiem akceptacji. Na  pewno mogłabym być lepsza. Nie jestem idealną mamą i nigdy nie będę. Czasem  pod koniec jakiegoś trudnego dnia robię rachunek sumienia i jestem jak sparaliżowana. Znowu zawiodłam. Miałam być inna. Wieczny poligon...

Życie to nie bajka. Jest ktoś, kto zrobi wszystko, żeby zniszczyć nas i nasze dzieci. Komu bardzo zależy, żebyśmy czuły się przegrane i już nie wstały do kolejnej walki. Żeby nasze dzieci rosły przy coraz bardziej sfrustrowanych matkach, pozbawionych nadziei.

Ale jest jeszcze coś. Wtedy, w pierwszej ciąży, zaczęłam prosić inną mamę o pomoc. Mamę Jezusa. Wtedy wydawało mi się to kosmosem, bo była to dla mnie prawie obca osoba. No ale co miałam do stracenia? W takiej sytuacji?

I rzeczywiście, ona ratuje. Tak jak w Kanie Galilejskiej widzi problem i angażuje swojego syna. Tam, gdzie ja mdleję ze strachu i niepewności, oni działają i dają radę. My z Krzyśkiem robimy ile możemy, ale to ktoś inny prowadzi, buduje nasz dom. Patrzę na naszą rodzinę ich oczami i widzę piękno. Mimo naszych niedoskonałości tworzy się coś bardzo dobrego. A dzieci są szczęśliwe i często mówią mi, że jestem najlepszą mamą na świecie. I wtedy zaczynam widzieć, że faktycznie - dla nich jestem. Potrzebują mnie, a nie ideału. Bo to ja wiem, jak mało mogę i ja polecam ich opiece Góry. Pan Bóg jest zdecydowanie bardziej skuteczny niż Superniania :P I nie robi wokół siebie tyle szumu...

Za mną wzruszające przedstawienia w przedszkolu. Rafał i Ela dali z siebie wszystko, a ja patrzyłam ze łzami w oczach. Dziś Gabryś przyniósł mi prezencik, zrobiony podczas jednej z lekcji. A Sara jak zwykle wyściskała swoimi miękkimi ramionkami i dała mnóstwo mokrych buziaków.

Tak, mimo wielu trudności i lęku o dzieci, pięknie jest być mamą.

Kochani, każdego dnia dziękuję Bogu, że mi Was postawił na drodze i że możemy iść razem. Obyście zawsze czuli się kochani i mieli w sobie i nas, rodzicach, wsparcie. A przede wszystkim wiedzieli, że pomoc przychodzi z Góry. I obyśmy wszyscy cieszyli się kiedyś tam po drugiej stronie. Bez Was nie ma nieba.