poniedziałek, 31 października 2016

Już jutro...



Już jutro początek listopada. Jedno z moich ulubionych świąt. Kiedy niebo i jego mieszkańcy są bliżej nas. Kiedy się wspomina, modli, przegląda stare fotografie. Żeby pamiętać. Zatęsknić. Pomyśleć, że za jakiś czas wszyscy się spotkamy.

Korzystając z dnia wolnego w przedszkolu, zabrałam się z moją gromadką na Cmentarz Rakowicki już dzisiaj. Jutro i pojutrze mam jeszcze dwa inne do odwiedzenia. Pogoda trochę szarawa, zimno, ale grunt ze nie pada. Resztki złotych liści jeszcze wiszą na sczerniałych drzewach. I my. Chłopcy w ciemnych kurtkach z futerkiem przy kapturze, ja pcham podwójny wózek z różowymi panienkami. Ludzie schowani w domach. Dobrze nam, trochę inaczej niż na spacerze latem, ale też ciekawie. Patrzymy na czerwone krople głogu na zmarzniętych gałązkach. Oglądamy ogryzione przez bobry pnie drzew w zaroślach. Szukamy ostatnich kwiatów w ogrodach. A potem jedziemy do centrum.

W centrum jak to w centrum, tylko trochę straszniej :P O ile do tej pory wystawy z dyniami mi aż tak nie przeszkadzały (choć sama Halloween nie obchodziłam), to jednak w tym roku naprawdę niektórzy przegięli. Gumowe trupy wyzierające zza sklepowych szyb były obrzydliwe. Ale może to dobrze, bo można było pozbyć się złudzeń, o co w tym "święcie" chodzi. I stało się dla mnie jasne, że jak się chce być blisko Pana Boga, to nie można się jednocześnie bawić w trupa. Zwłaszcza że Bóg to samo życie, piękno i dobro. Przebieranie się za skrwawione zwłoki to ewidentny skok w bok w tej sytuacji.

Whatever, nieciekawe wystawy minęliśmy szybko i poszliśmy na cmentarz. A tam już nie było strasznie, ale pięknie. Kolorowe kwiaty, świece... Unoszący się nad grobami zapach nadziei. Kiedy w przyrodzie brakuje już kolorów, listopadową porą zakwitają mogiły. Poszliśmy na grób mojej prababci i cioci. Zapaliliśmy znicze, położyliśmy kwiaty, pomodliliśmy się. Dużo rodzin z dziećmi było. Fajnie, że przekazuje się te listopadowe odwiedziny kolejnemu pokoleniu.

Potem w drodze powrotnej dużo mówiliśmy o umieraniu, o niebie. Że tutaj jesteśmy tylko na chwilę, a po drugiej stronie będziemy już na zawsze.

Jutro kolejna wizyta. Uwielbiam listopad :) Jak śpiewają Dzieci z Brodą,

świat stworzony jest tak
że na ziemi mieszka się krótko
na ziemi się życie zaczyna
a potem do nieba szybciutko...

środa, 26 października 2016

Na słodko. I nie na słodko.

I kto tu jest najpiękniejszy na świecie, hę?

No pewnie, że małe dzieci. Każde :)

(chociaż ja jako mama mogłabym wskazać cztery wyjątkowo urocze :P)

Tak więc, jeśli właśnie zrobiłaś test ciążowy i gapisz się na dwie kreski, to zamiast panikować, pomyśl o uśmiechu, który teraz w Tobie kiełkuje. I który za rok będzie właśnie dla Ciebie, razem z najcudowniejszymi oczyma świata.

Co dziś. Po pierwsze, chciałabym polecić jedną z najlepszych książek, jakie kiedykolwiek przeczytałam. Jeśli mielibyście w życiu przeczytać jeszcze tylko jedną książkę, to polecam tą. Plus, oczywiście, Pismo Święte. Ale to coś więcej, niż czytadełko do poduszki, więc się nie liczy.

(w tle ryk, to Ela próbowała pobawić się z Sarą. No to będę pisać i karmić jednocześnie, hurra)

Książka właściwie jest przeznaczona na czas adwentu, ale w końcu prawdziwy adwent, czekanie na przyjście Boga, trwa bez przerwy - aż do końca świata. Mnie wyjątkowo dobrze czytało się teraz, bo właśnie jesień kojarzy mi się z piciem litrami herbaty z miodem i innymi dodatkami.

"Plaster miodu" o. Adama Szustaka. Czyli zapis internetowych rekolekcji. A że mnie się lepiej czyta, niż słucha (więcej potem pamiętam, bo jestem wzrokowcem... no i nie rozpraszają mnie myśli typu "kurde, ale fajny facet, jaki głosss..."). Czytałam, czytałam codziennie ostatnio i ciągle mi było mało. Niesamowicie piękna książka. Ze smakowitą okładką ;)
A przy okazji dzięki zamieszczonym w niej ilustracjom mogłam porozmawiać z dziećmi na temat miodu i tego, jak się go wyciąga z ula :P

Nie wiem, czy też tak macie, ale kiedy czytam Pismo Święte, to aż czuję na języku słodko-gorzki smak. Jak migdały z miodem. To naprawdę daje kopa, daje życie, jeśli się na nie otworzyć. Tu pocieszy, tam postawi do pionu. Ale przede wszystkim da pewność, że obok teraz jest Pan Bóg. Siedzicie na jednej gałęzi jak zakochani (pamiętacie drzewo z "Foresta Gumpa"?), gapiąc się na horyzont. I on Cię przytula. Tak to czuję :)

No, miało być na słodko, to było.

A na koniec jeszcze o przesłodzeniu.

Byliśmy w weekend u rodziców Krzyśka. Bardzo fajnie było, mimo paru zgrzytów. Na koniec teściowa zapakowała dzieciom cały wór słodyczy na podróż. Mówiłam że za dużo, ale kto by tam słuchał. Wracaliśmy pociągiem dwie godziny i oczywiście dzieciaki podjadały ciągle z tego wora. Efekt był taki, że Rafałka brzuch rozbolał i wymiotował.

Cóż, dla mnie to nawet dobre było paradoksalnie, choć żal mi było małego. Ale Rafałek się szybko pozbierał, a ja się jakoś pewniej poczułam jako mama. Wiem, że teściowa chciała dobrze i nie mam do niej pretensji. Niemniej przy mnie dzieci nie cierpią z powodu nadmiaru słodkości. I nie mam tu na myśli tylko cukierków. 

Są takie kobiety, które wręcz zalewają nadmiarem swojej miłości. Czujesz się przy nich, jakbyś nie mógł oddychać. Wszystko robią super, całe są dla rodziny, poświęcają się całkowicie - ale gdzieś przekraczają granicę zdrowego rozsądku. Jeśli jesteś dzieckiem takiej supermamy, to masz wrażenie, że mieszkasz w pokoju obitym poduchami. Nie masz prawa zrobić sobie krzywdy, ani się przewrócić - mamusia zawsze czuwa. Zaplanuje ci dzień, będzie dbała bez przerwy i traktowała cię jak swoją życiową misję. Twoje niepowodzenia będą tak naprawdę jej porażkami. Będzie na każdym kroku przypominała, ile dla ciebie zrobiła. Zawsze zwróci uwagę, kiedy krzywo chwycisz talerz i rozlejesz rosół na stole.

Różnie się czuję jako mama. Czasem, patrząc na mamy w stylu mojej teściowej (tona przetworów w spiżarni, wypucowany dom itede, a mnie się czasem nie chce zrobić spaghetti na obiad...no ale ona nie ma czwórki dzieci, o czym zapominam i katuję się samoobwinianiem) - niezbyt pewnie. Mówiąc krótko, wychodzi ze mnie masa kompleksów. Właśnie dlatego nie zabroniłam dzieciakom jeść tych słodyczy - bo gdzieś tam miałam wrażenie, że może właśnie sama powinnam zapakować im taką torbę słodkości, że jestem zbyt niedbała jako mama (więcej tego błędu nie powtórzę).

A może właśnie to jest dobre dla mojej rodziny? Może w moich słabościach jest pole do działania dla Pana Boga? Niestety (stety?) ja perfekcyjną mamą i żoną nigdy nie będę. Czułabym się wtedy jak marna kopia mamy swojej albo Krzyśka i źle by mi z tym było. Ważne, żeby być sobą. Moje dzieci nie potrzebują mamy, która gorączkowo próbuje dogonić jakiś dziki ideał i mieć najczystszy kibel okolicy, ale zero własnego życia.

Pamiętam za to, kiedy czytałam "Na Szkarłatnych Morzach" Lyncha (takie dość krwawe fantasy o świetnej fabule), jak bardzo zachwyciła mnie postać pani kapitan, piratki i mamy dwójki dzieci. Jak była w stanie dowodzić okrętem i brać udział w bitwach morskich, mając jednocześnie czas dla swoich smyków pałętających się po pokładzie (którym podawała mleczko makowe, żeby dobrze spały, kiedy pozostali będą walczyć - genialna scena). Czytałam i wiedziałam już, że - obok Miriam - znalazłam właśnie swój ideał matki. Wiem, ryzykowne to połączenie, ale dla mnie w sam raz. A przecież każda z nas musi znaleźć taki model macierzyństwa, jaki będzie do niej pasował. I raczej nie znajdzie go w słitaśnych gazetkach z różowymi bobasami na okładce.

Tak zostałam modelem mamy o nazwie: "zakochany w Bogu kapitan okrętu". Koniecznie w wysokich butach. I z bronią w ręku. Yeah :)

wtorek, 18 października 2016

Niebieska księżniczka. I reszta bandy.

Dzisiaj trochę o moim niebieskookim szczęściu. A raczej drugim niebieskookim szczęściu, bo już jedno takie mam, sześcioletnie. I tak jak kilkumiesięczną śniadą Elę wszyscy porównywali do Rafałka, tak Sarunia jest nazywana drugim Gabrysiem. Taka sama podłużna buzia, uśmiech, jasne oczy i włosy. Pewnie z czasem się zmieni, tak jak starsza siostra i nabierze własnych cech. Ale póki co patrząc na nią mam wrażenie, że już gdzieś widziałam takie dziecko - sześć lat temu....

Sara ma już ponad cztery miesiące. Duży z niej klocek :) W dalszym ciągu jest najspokojniejsza z całej czwórki. Pogodna, chichocząca i zasypiająca sama w łóżeczku (potrafi leżeć nawet godzinę spokojnie i gadać wesoło do sufitu :P a potem przytulić się do kocyka i usnąć). A w oczach ma coś takiego, że przypomina mi Łucję z Narni. Zwłaszcza kiedy na głowie ma berecik, to już w ogóle miniaturowa filmowa Łusia jest :)

Starsza trójka dalej się nią fajnie opiekuje, biorą ją na ręce, zabawiają... Dzięki niej mogą się poczuć starsi i odpowiedzialni ;) Wbrew strachowi mam jedynaków (też się obawiałam, co to będzie, przy pierwszym dziecku), dzieci lubią móc się opiekować młodszym rodzeństwem. Oczywiście jeśli nie są przy tym odstawione na boczny tor. Ale staram się dzielić równo uwagę i każdemu poświęcać codziennie trochę czasu "ekstra", tylko dla niego. W końcu każde kocham tak samo mocno i o każde tak samo się martwię... Co ja bym bez nich zrobiła?

Sarulek od pewnego czasu ślini się straszliwie. Ciekawe, kiedy wyjdą pierwsze ząbki? (zębowe never ending story, jednym rosną, innym wypadają...). I kiedy zacznie siadać... Silna jest. Pewnie na Boże Narodzenie już ją posadzimy na krzesełku przy stole i będzie próbowała niektórych potraw. Nie mogę się doczekać :)

A teraz co? Chłopaki w przedszkolu, niedługo wrócą. Pewnie rzucą plecakami i zaczną grać w piłkę w swoim pokoju, ostatnio ciągle rozgrywają mecze między sobą. Ela bawi się z synkiem znajomych, który chwilowo u nas pomieszkuje (jego brat w szpitalu z mamą i do piątku mam pięcioro dzieci na stanie). Coraz więcej mówi skubana, już wiem czemu taka trudna we wrześniu była - kolejny skok... Powtarza wszystko jak papuga, nawet słowa zasłyszane podczas czytania książki o piratach (czytaliśmy Wyspę Skarbów i teraz Ela chodzi po domu wykrzykując "Talal, talal!" [talar]). Oby do weekendu, zostawimy domek i wyskoczymy pociągiem do dziadków. Przyda się trochę odmiany i odpoczynku, ostatnio dużo się dzieje (zresztą kiedy u nas dzieje się mało?...).

Na koniec zdjęcia Saruni z zeszłego miesiąca, czyli: piękne oczy, piękne stópki i piękny uśmiech ;)

A do porównania - podobne do pierwszego zdjęcie Gabrysia. Btw czytam tamtą odległą w czasie notkę i się śmieję - dziś też miałam fazę na tosty z kawą :) I w ogóle większość rzeczy napisałabym tak samo - a niby tyle się zmieniło... Trochę tylko spokojniejsza jestem i tyle, kierunek ten sam. Zwłaszcza odkąd są Krzysiek i dzieci. No i - haha, teraz widzę! - wspomniane tam mecze już się rozgrywają. W naszym domu, którego wtedy nie znałam. Z naszym drugim synkiem, o którym już wtedy marzyłam, choć urodził się dwa lata później. Pan Bóg to wszystko prowadzi najlepiej.

wtorek, 11 października 2016

Karmelowa zaduma.

Jesiennie już i - niestety - deszczowo i szaro. A tak liczyłam na schodzenie do zimy powoli, w złocie i szkarłacie, przy względnie ciepłych temperaturach. Nic z tego. No ale dopóki mam w domu kawę z mlekiem i jakimś syropem, nic mnie nie załamie :P

Dziś od rana do wieczora na zmianę zbożowa i cappuccino z karmelem. To ostatnie to, jak stwierdziłam po paru łykach, prawdziwy zakonny mezalians (bo kapucyni i karmelici w jednym kubku). Ale bardzo smaczny. Misja i mistyka z pianką.

I tak dzięki temu kubkowi przypomniało mi się "cyckanie karmelu" w wydaniu Białoszewskiego. I to, jak dziewięć lat temu dostałam temat pracy magisterskiej, w której miałam porównać twórczość wyżej wymienionego i św. Jana od Krzyża. Zgodziłam się... Zastanawiając się w duchu, kim, do cholery, jest św. Jan od Krzyża. 

Przypadków nie ma, Pan Bóg ma zabawne metody wychowywania i kształcenia. Magisterkę napisałam, obroniłam i więcej do niej nie wracam. Ale do Karmelu myślami - często. Od tamtej pory uwielbiam św. Jana, obie Teresy :) no i oczywiście proroka Eliasza (nawet czytałam o nim ostatnio książkę Bruno Secondina "Droga Eliasza", ale jakoś nie zachwyciła - za dużo męskich rozkmin, za mało intuicji, mam wrażenie że autor zna jakiegoś innego Eliasza niż ja). Efekt domina, jak już się zachwycę jednym klockiem, to ten zaraz mnie prowadzi do drugiego. I tak Eliasz zaprowadził mnie na Górę Tabor, do sceny Przemienienia. O której ostatnio słyszę zbyt często, by o niej nie myśleć. I o tym, że ostatecznie, wszyscy kiedyś będziemy przemienieni (no, może poza tymi, którzy nie będą chcieli). Nowi. Szczęśliwi. Na zawsze z Bogiem.

Tak swoją drogą to naprawdę zabawne, jak Pan Bóg prowadzi. Tak to zorganizował, że mogę się nim coraz bardziej zachwycać. Ja, która jeszcze niedawno nie miałam o niczym pojęcia. Na pytanie na pierwszym roku studiów: "Za jakim miastem tęsknili Żydzi?" po długiej chwili milczenia odpowiedziałam, strzelając: "Yyyy... Jerozolimą?". Teraz jak sobie to przypomnę, to śmiać mi się chce. Tak po ludzku patrząc, to Bóg powinien mnie przekreślić i zająć się "swoimi" ludźmi - jakąś oazą, teologami... A on uparcie idzie też właśnie do takich debili, jak ja. Do nałogowców, nieudaczników, oszustów. Zatwardziałych realistów, którzy próbują wszystko zrobić swoim rozumkiem, a religii do szczęścia nie potrzebują. I boją się, że ktoś ich uzna za "nawiedzonych" (cała ja, jeszcze trochę religijna mogłam być, byle nie za bardzo! i nie przy ludziach, bo to obciach i dewocja, od tego antenka na berecie rośnie).

Jeszcze kilka lat wcześniej, przed strzałem o Jerozolimie, będąc na wakacjach w Beskidzie Sądeckim, znalazłam na drodze piękny różaniec. Taki złotawy, błyszczał w słońcu. Pamiętam, że znajoma powiedziała wtedy, że pewnie świętą zostanę. A ja się ucieszyłam - choć to był czas, kiedy nie chodziłam w ogóle do kościoła, nie przyjmowałam Pana Jezusa, do spowiedzi chodziłam może raz w roku, jak nie rzadziej. Tylko modliłam się codziennie wieczorami, z przyzwyczajenia. Teraz się zastanawiam, czy to przyzwyczajenie mnie nie uratowało. Kiedy się jest przyzwyczajonym do oddychania, łatwiej wrócić do życia. 

Niemniej to wszystko dobrze pokazuje, że najważniejsza jest chęć bycia z Bogiem. Choćby się nie wiem jak daleko było od niego i zazdrościło innym, że "mają taką wspaniałą wiarę, nie to, co ja" (albo nie zazdrościło, tylko uważało wierzących za naiwniaków) - zawsze jest odpowiedni czas, żeby do Niego wrócić. Tu nie trzeba wielkich słów i dzikich wyrzeczeń. Wystarczy jedno zdanie: "Chcę być z Tobą, ale nie wiem jak, pomóż". On już zadba, żeby wszystko się ułożyło. I da taką radość i pokój w sercu , o jakich się nie śniło. Tego nie warto odkładać na później. Teraz jest dobry moment.

sobota, 1 października 2016

Wycinki życiodajne.

Na początku proszę o zajrzenie do Dominika Młynkowiaka i parę słów otuchy, choćby w komentarzu. I modlitwę. Czasem nie można zrobić wiele, trudno nawet mówić. Ale dobrze jest być razem, wtedy mniej boli....

Teraz trochę o Józiu. Zapraszam do czytania i wrzucam fragment.

– Mój syn naprawdę niewiele mówi. Wypowiada proste słowa, krótkie zdania opowiada Ola. Kiedyś w czasie spotkania wspólnoty wziął do ręki mikrofon i zaczął „nauczać”. Po swojemu. Grupa usłyszała dwa słowa, które nieustannie wracały w tej opowieści: „krew” i „łaska”. Ludzie byli bardzo poruszeni. Mówili potem świadectwa, że te słowa ukazały im kwintesencję chrześcijaństwa: zostaliśmy zbawieni dzięki łasce przez krew Jezusa. Józio intuicyjnie wyczuwa to, co się we mnie dzieje. Kiedyś byłam bardzo smutna. Przytłoczyły mnie trudności życia codziennego. Stałam w kuchni, coś przygotowywałam. I wtedy wszedł Józio, wyciągnął swą małą zabawkową gitarkę i powiedział: „Mamo, uwielbiamy!”. Zaczął brzdąkać i po swojemu śpiewać pieśń, w której wyraźnie przewijały się dwa słowa: „Hava nagila”. Więc śpiewaliśmy „Hava nagila”. Przez dwadzieścia minut. Wzięłam tamburyno. Zostawiłam za sobą smutek. Zmieniła się atmosfera. Wiedziałam, że przez niego mówił Bóg.

 Kilka słów o Matce Teresie i kolejny cytat, który chciałabym zapamiętać:

– Jak Siostra sądzi, dlaczego nie mieliśmy jeszcze w Białym Domu kobiety jako prezydenta? – zapytała 
Hillary Clinton. Matka Teresa 
nie podniosła głowy znad lunchu. 
– Bo pewnie
 ją Pani abortowała 
 – odparła.

 W przemówieniu przed Norweskim Komitetem Noblowskim w 1979 r. albańska zakonnica stwierdziła, że to właśnie pozbawianie życia nienarodzonych jest największym zagrożeniem dla pokoju na świecie. – Wielu ludzi bardzo martwi się o dzieci z Indii, dzieci z Afryki, gdzie wiele ich umiera wskutek niedożywienia, głodu i tak dalej, ale miliony dzieci umierają zabijane celowo, z woli matek – tłumaczyła. – Dlatego właśnie aborcja jest największym niszczycielem pokoju. Bo przecież jeśli matka może zabić własne dziecko, czymże jest dla mnie zabić ciebie, a dla ciebie – zabić mnie? Nic już nie stoi nam na przeszkodzie.
Zamiast mówić o wyzyskiwaczach, którzy powodują biedę krajów Trzeciego Świata, założycielka Misjonarek Miłości krytykowała kraje wprowadzające aborcyjne ustawodawstwo. – Dla mnie te narody, które zalegalizowały aborcję, są najbiedniejsze ze wszystkich. Boją się małych dzieci, lękają się jeszcze nienarodzonych. I dziecko musi ginąć, dlatego że go nie chcą – ani jednego dziecka więcej – i dziecko musi umrzeć. Błagam was w imieniu tego dziecka: uratuj nienarodzone dziecko, rozpoznaj w nim obecność Chrystusa!

Kocham Matkę Teresę :)

I tekst "Roosevelt wiecznie żywy". Bardzo na czasie.

W sumie to tyle. O nas pisać mi się dziś nie chce. Piękny weekend mamy, dobrze nabrać sił i od poniedziałku znów wrócić do pracy. W ten poniedziałek nie chcę brać L4.

Dobrze mieć przy sobie dużo ukochanych ludzi...