I kto tu jest najpiękniejszy na świecie, hę?
No pewnie, że małe dzieci. Każde :)
(chociaż ja jako mama mogłabym wskazać cztery wyjątkowo urocze :P)
Tak więc, jeśli właśnie zrobiłaś test ciążowy i gapisz się na dwie kreski, to zamiast panikować, pomyśl o uśmiechu, który teraz w Tobie kiełkuje. I który za rok będzie właśnie dla Ciebie, razem z najcudowniejszymi oczyma świata.
Co dziś. Po pierwsze, chciałabym polecić jedną z najlepszych książek, jakie kiedykolwiek przeczytałam. Jeśli mielibyście w życiu przeczytać jeszcze tylko jedną książkę, to polecam tą. Plus, oczywiście, Pismo Święte. Ale to coś więcej, niż czytadełko do poduszki, więc się nie liczy.
(w tle ryk, to Ela próbowała pobawić się z Sarą. No to będę pisać i karmić jednocześnie, hurra)
Książka właściwie jest przeznaczona na czas adwentu, ale w końcu prawdziwy adwent, czekanie na przyjście Boga, trwa bez przerwy - aż do końca świata. Mnie wyjątkowo dobrze czytało się teraz, bo właśnie jesień kojarzy mi się z piciem litrami herbaty z miodem i innymi dodatkami.
"Plaster miodu" o. Adama Szustaka. Czyli zapis internetowych rekolekcji. A że mnie się lepiej czyta, niż słucha (więcej potem pamiętam, bo jestem wzrokowcem... no i nie rozpraszają mnie myśli typu "kurde, ale fajny facet, jaki głosss..."). Czytałam, czytałam codziennie ostatnio i ciągle mi było mało. Niesamowicie piękna książka. Ze smakowitą okładką ;)
A przy okazji dzięki zamieszczonym w niej ilustracjom mogłam porozmawiać z dziećmi na temat miodu i tego, jak się go wyciąga z ula :P
Nie wiem, czy też tak macie, ale kiedy czytam Pismo Święte, to aż czuję na języku słodko-gorzki smak. Jak migdały z miodem. To naprawdę daje kopa, daje życie, jeśli się na nie otworzyć. Tu pocieszy, tam postawi do pionu. Ale przede wszystkim da pewność, że obok teraz jest Pan Bóg. Siedzicie na jednej gałęzi jak zakochani (pamiętacie drzewo z "Foresta Gumpa"?), gapiąc się na horyzont. I on Cię przytula. Tak to czuję :)
No, miało być na słodko, to było.
A na koniec jeszcze o przesłodzeniu.
Byliśmy w weekend u rodziców Krzyśka. Bardzo fajnie było, mimo paru zgrzytów. Na koniec teściowa zapakowała dzieciom cały wór słodyczy na podróż. Mówiłam że za dużo, ale kto by tam słuchał. Wracaliśmy pociągiem dwie godziny i oczywiście dzieciaki podjadały ciągle z tego wora. Efekt był taki, że Rafałka brzuch rozbolał i wymiotował.
Cóż, dla mnie to nawet dobre było paradoksalnie, choć żal mi było małego. Ale Rafałek się szybko pozbierał, a ja się jakoś pewniej poczułam jako mama. Wiem, że teściowa chciała dobrze i nie mam do niej pretensji. Niemniej przy mnie dzieci nie cierpią z powodu nadmiaru słodkości. I nie mam tu na myśli tylko cukierków.
Są takie kobiety, które wręcz zalewają nadmiarem swojej miłości. Czujesz się przy nich, jakbyś nie mógł oddychać. Wszystko robią super, całe są dla rodziny, poświęcają się całkowicie - ale gdzieś przekraczają granicę zdrowego rozsądku. Jeśli jesteś dzieckiem takiej supermamy, to masz wrażenie, że mieszkasz w pokoju obitym poduchami. Nie masz prawa zrobić sobie krzywdy, ani się przewrócić - mamusia zawsze czuwa. Zaplanuje ci dzień, będzie dbała bez przerwy i traktowała cię jak swoją życiową misję. Twoje niepowodzenia będą tak naprawdę jej porażkami. Będzie na każdym kroku przypominała, ile dla ciebie zrobiła. Zawsze zwróci uwagę, kiedy krzywo chwycisz talerz i rozlejesz rosół na stole.
Różnie się czuję jako mama. Czasem, patrząc na mamy w stylu mojej teściowej (tona przetworów w spiżarni, wypucowany dom itede, a mnie się czasem nie chce zrobić spaghetti na obiad...no ale ona nie ma czwórki dzieci, o czym zapominam i katuję się samoobwinianiem) - niezbyt pewnie. Mówiąc krótko, wychodzi ze mnie masa kompleksów. Właśnie dlatego nie zabroniłam dzieciakom jeść tych słodyczy - bo gdzieś tam miałam wrażenie, że może właśnie sama powinnam zapakować im taką torbę słodkości, że jestem zbyt niedbała jako mama (więcej tego błędu nie powtórzę).
A może właśnie to jest dobre dla mojej rodziny? Może w moich słabościach jest pole do działania dla Pana Boga? Niestety (stety?) ja perfekcyjną mamą i żoną nigdy nie będę. Czułabym się wtedy jak marna kopia mamy swojej albo Krzyśka i źle by mi z tym było. Ważne, żeby być sobą. Moje dzieci nie potrzebują mamy, która gorączkowo próbuje dogonić jakiś dziki ideał i mieć najczystszy kibel okolicy, ale zero własnego życia.
Pamiętam za to, kiedy czytałam
"Na Szkarłatnych Morzach" Lyncha (takie dość krwawe fantasy o świetnej fabule), jak bardzo zachwyciła mnie postać pani kapitan, piratki i mamy dwójki dzieci. Jak była w stanie dowodzić okrętem i brać udział w bitwach morskich, mając jednocześnie czas dla swoich smyków pałętających się po pokładzie (którym podawała mleczko makowe, żeby dobrze spały, kiedy pozostali będą walczyć - genialna scena). Czytałam i wiedziałam już, że - obok Miriam - znalazłam właśnie swój ideał matki. Wiem, ryzykowne to połączenie, ale dla mnie w sam raz. A przecież każda z nas musi znaleźć taki model macierzyństwa, jaki będzie do niej pasował. I raczej nie znajdzie go w słitaśnych gazetkach z różowymi bobasami na okładce.
Tak zostałam modelem mamy o nazwie: "zakochany w Bogu kapitan okrętu". Koniecznie w wysokich butach. I z bronią w ręku. Yeah :)