poniedziałek, 25 listopada 2019

9 miesięcy Michałka i przedurodzinowo.

A ku ku! :)

No i zleciało. Misiek jest dłużej po tej stronie brzucha niż w środku. 9 miesięcy patrzenia na zmieniającą się małą buźkę <3 Jeszcze 3 i będzie torcik. Mknie dzień za dniem...

Po tym czasie Michaś dalej jest maskotką drużyny i cała starsza czwórka uwielbia go przytulać.

Jest coraz bardziej silny. Trzeba uważać, bo jak chwyta łapkami, to trudno się wyplątać. Najgorzej, jak uczepi się włosów :P Moich to pół biedy, bo mocne, ale dzieciaków... Jest wrzask.

Dalej nie chce mu się raczkować. Siedzi, bawi się w skupieniu, obraca na wszystkie strony. Ale żeby ruszyć swoje cztery litery? Pff. No chyba że mu na czymś bardzo zależy :P

Prawidziwy Misiek z niego. Taki Kubuś Puchatek nasz domowy :) A jak go ubiorę w żółtą puchatą bluzę z Kubusiem i spodenki z namalowanym miodkiem, to już w ogóle :D

Sara dziś była na ściąganiu szwów. Siedzimy sobie w trójkę w domku. Za oknem szaro i zimno. I smog. Niedługo muszę wybyć po pozostałą trójkę. A potem obejrzymy sobie razem jakąś bajkę i zrobimy ciasto. Trzeba jakoś się rozgrzać.

Jutro za to mój dzień. 34 na koncie. Chciałabym go spędzić w domu na spokojnie, ale nie ma takiej opcji - obowiązki wzywają, będzie jeżdżenie po mieście i powrót późno...

Wzięło nas właśnie z Sarunią na świąteczne piosenki. Tak, wiem, adwentu nawet jeszcze nie ma. Ale niech tam - już za parę dni będzie. Zaczynam myśleć o Mikołaju... Nawet mam pomysł, co zrobić, żeby cała piątka była zadowolona, a my nie spłukani na długo przed Wigilią :P

piątek, 22 listopada 2019

Zbuduj mi dom.

Dwie różne piosenki o takim samym tytule. Obie jakoś ostatnio mi się kołaczą po głowie. Ta pierwsza nawet spodobała się Sarze i podśpiewuje ją pod nosem często ;)

Kolejne dni za nami, aż gęste od wydarzeń. Dużo dobrego, wiele takiego, które chcę zatrzymać tylko dla nas.

Ale pochwalę się jednym - wczoraj Sara była pasowana na przedszkolaka :) Mega przeżycie! Moja mała myszka z jasnym ogonkiem tańczyła, śpiewała i powtarzała słowa przysięgi. A potem wspólny poczęstunek w sali, razem z rodzicami i rodzeństwem. Było pięknie. Do tej pory Sarenka oglądała starszych na scenie, teraz po raz pierwszy wystąpiła sama. Na widowni tym razem pozostali i zdziwiony zamieszaniem Misiek.

Michaś przedszkole i szkołę zna dobrze, bo bywa tu od małego, więc mieliśmy spokój - podczas poczęstunku po prostu posadziłam go w kąciku, dałam klocki i jakieś biszkopty. Dziecko zniknęło na godzinę, zajęte swoimi sprawami i innymi dziećmi :) Kolejny po Rafiku i Sarci nie absorbujący dzieciak.

Co do Sary jeszcze, to miała przyjemność być pasowana ze szwami na czole :P W poniedziałek rano wychodząc do przedszkola miała mały wypadek na schodach... Skończyło się na dwóch supełkach, choć mało nie dostałam zawału - ranki na głowie są paskudne i dają efekt krwawej fontanny...

Ja dziś ze zdartym gardłem, infekcja jakaś plus skutek mówienia do większej liczby osób przez godzinę. Pewnych rzeczy nie da się przełożyć i trzeba powiedzieć. Chociaż czułam, że tak to się skończy. Dzieciaki dziwią się, czemu mówię szeptem albo skrzeczę jak żaba.

Ale po męczącym, choć dobrym tygodniu - piątek.  Należy nam się odpoczynek. Jakoś ciężko mi uwierzyć, że mogę położyć się w łóżku z kubkiem herbaty, czytać książkę i nic nie robić. Dalej mam w głowie tryb roboczy. Cóż - dla własnego dobra trzeba go zaraz wyłączyć.

Pstryk. :)
No to zaczynamy imprezę ;)

wtorek, 12 listopada 2019

Dzieci i my.

Pan Misiosław podczas podróży... Jak Miś, to Miś. W całej futrzastej okazałości :)
A tu domek w Dębowcu pod Jasłem - tam byliśmy kilka dni temu. Kręte wąskie uliczki między drewnianymi, starymi domkami - było pięknie. Czerwone jabłuszko na schodach dostrzegła Sarunia. Musiałam zrobić zdjęcie. Kto je tam postawił? W pobliżu nie było żadnej jabłoni.

Czas mija nam szybko...

Zęby rosną - Misiek ma już dwie dolne jedynki. Wyszły w miarę bezboleśnie. Na początku długo badał językiem, co mu to w paszczy wykiełkowało.

Zęby wypadają - Rafciowi wreszcie wyleciał pierwszy mleczak. Długo chodził z dyndającą jedynką i w końcu zgodził się na wyrwanie nitką. Teraz jest dumny, bo większość jego kolegów już dawno ma z przodu stałe uzębienie.

Jutro mamy przygotowanie do Pierwszej Komunii Gabrysia. Nasza pierwsza Pierwsza Komunia dziecka. Kolejny debiut... Nie mam planów, nie mam nawet pomysłu na obiad po "imprezie". Wolałabym, żeby to był spokojny dzień i skupienie na istocie wydarzenia. Ale patrząc na formację naszych dzieciaków jestem raczej spokojna. Błaganie o quada czy tablet nam nie grozi ;)

Dziewczyny - przytulisie. Muszę na nie szczególnie uważać, bo obie teraz potrzebują naszej obecności, bliskości. Mam wrażenie, że są zmęczone tym brakiem czasu na powietrzu. Bo ciemno, bo smog. Nosi je. Dobrze, że mają przedszkole. Tyle że wracają do domu zmęczone. Ale lepsze to, niż kiszenie się w czterech ścianach. Wieczorem nadrabiamy bycie razem łaskotaniem, przytulaniem i czytaniem książeczek.

Nawet najstarszy nie pogardzi łaskotkami i wspólnym kotłowaniem się na podłodze/w czyimś łóżku. Tyle że na niego muszę uważać, bo jak się za długo śmieje, to ma duszności :P Ale to znam z własnego doświadczenia, więc rozumiem i mam dystans.

A my jak nie biegamy z jakimiś plakatami po mieście, informując o bliskim nam wydarzeniach, to przerzucamy deski i belki na strychu. Takie mam wrażenie, że to nasze główne ostatnio czynności. Przynajmniej mamy czas dla siebie. Nie ma to jak wspólne chwile na pięterku, przy wyrzynarce :P Aż wióry lecą... xD

Zaliczyłam też pierwszą od długiego czasu wycieczkę po Krakowie z przewodnikiem ;) I z trzecią klasą. No i Miśkiem w wózku - był grzeczny i w zasadzie przespał całość. Fajnie było tak się poplątać z samego rana po Rynku i okolicach. Nawet na ciacho i kawkę w Sukiennicach się załapałam :)

Już prawie połowa listopada... W sklepach - Mikołaje i renifery. Przestało mi to przeszkadzać, cieszę się jak dzieciak razem z resztą stada.

wtorek, 5 listopada 2019

Listopad.

I zaczął się ten ciemny miesiąc, który trzeba rozświetlać lampkami i świecami. Szukać ognia i ciepła...

Zanim wpadniemy w grudniowe oczekiwanie na podchoinkowe przyjemności, czas utyka w listopadzie. W sumie nie dziwię się, że wiele osób łapie depresja w tym miesiącu. Zmiana czasu na zimowy daje w kość (ja nie mogę się przyzwyczaić). Początek miesiąca to spacery po cmentarzach i wspominanie. Sytuacje są różne, ale może to być moment rozdrapywania ran i przypominania sobie o tęsknocie...

Ale ja ten listopad lubię. Pewnie głównie dlatego, że to mój miesiąc urodzinowy. Bo tak normalnie to kocham przecież wiosnę i lato... Kwiaty, szelest traw i liści, zapachy... Nie ma już tego wszystkiego. Przyroda została goła i nic już nie pachnie. A ciemno robi się o piątej - i wtedy od razu chce mi się spać. W lecie o piątej to jeszcze pół dnia niemal było przed nami...

Jednak jest coś cudownego w tym odartym z przyjemności czasie. Przychodzą do głowy myśli, które wcześniej były spychane na margines. Jest więcej czasu na książkę i posiedzenie przy ciepłej herbacie - bo godzinne spacery wieczorami nie wchodzą raczej w grę. Zwłaszcza gdy z nieba leje się zimny deszcz.

I właśnie teraz dobrze jest poszukać tego prawdziwego światła... Nie tego z ikeowych lampek (choć te wszystkie świecące duperele strasznie mi się podobają) czy świeczek pachnących cynamonem. Iść na katechezy, poszukać rekolekcji w necie, gdy dzieci chore i trudno wyjść z domu. Wyrwać się na moment na wieczorną mszę... Jest światło, które nie podlega zmianom czasu czy porom roku. Zawsze takie samo i tak samo kochające.

Nie mam jeszcze takiego doświadczenia palącej tęsknoty za kimś, kto po drugiej stronie - najbliższe osoby są w komplecie przy mnie. Ale jeśli nie odejdę pierwsza, to prędzej czy później trzeba się będzie z tym zmierzyć. I chociaż to trudne, a ja jestem osobą, która w takich sytuacjach wyje po nocach i nie kryje łez - to też w sumie dobrze wiedzieć, że tu jesteśmy tylko na chwilkę. Nie da się wiecznie być w ciąży, bóle porodowe muszą w końcu nastąpić. Podobnie jest z życiem tutaj. Wieczność i brak bólu - są dopiero tam.

Kilka dni temu odszedł (wróć, złe słowo - poszedł) tam bliski nam starszy pan. Zasnął, słuchając w radiu transmisji mszy świętej.

Tak chciałabym odejść. Bo boję się bólu, tego przejścia, nie jestem bohaterką. Ale może Pan Bóg da wersję easy, tak jak dał błyskawiczne przyjście na świat dzieci. A jeśli nie - to da siłę w odpowiednim czasie, by znieść to, co trzeba.

O tym wszystkim raczej nie myślę w lecie, grzejąc się w lipcowym słońcu czy pijąc wieczorami bezalkoholowe piwko z sycylijską pomarańczą. A czasem warto do siebie dopuścić i takie refleksje. Nie żeby się dołować, ale żeby żyć bardziej świadomie. Dobrze, że jest listopad.