Zaczęliśmy Wielki Tydzień.
Zostało tylko kilka dni na przypomnienie sobie tego, co najważniejsze.
To mało.
I dużo.
W sam raz, by nabrać sił na cały rok i przetrwać – od Niedzieli Zmartwychwstania do Niedzieli Zmartwychwstania.
A potem już tylko siup, do nieba.
I naszego niebieskiego domu, tego prawdziwego.
***
Co wydarzyło się od chwili, gdy niosący w dłoniach palmowe gałęzie tłum wołał: „Hosanna!” i odczytywał starotestamentalne proroctwo o królu jadącym na osiołku, do wieczora, gdy rabbi Jeszua zaprosił swoich uczniów do sali na górze, by umyć im nogi i ukazać istotę Eucharystii? Jezus odliczał godziny. „Uczynił twarz swoją jak głaz”. Szedł w śmierć. To dlatego gesty i słowa Wielkiego Tygodnia można odczytywać jako rodzaj testamentu. Wedle Markowej narracji po wjeździe do Miasta Pokoju, od poniedziałku do środy, Jezus nauczał w świątyni, noce spędzając u przyjaciół w odległej o trzy kilometry Betanii.
Tak pisze Marcin Jakimowicz tutaj.
Jakoś wzrusza mnie to, że na noc wracał wtedy do przyjaciół. Szczególnie że rodzina z Betanii jest mi bardzo bliska. Bo apostołowie – wiadomo, poważna misja, nauczanie, te sprawy. Ale po co Jezus wracał do Betanii? Chyba dobrze się tam czuł.
I tak sobie myślę, że chciałabym, żeby u mnie też lubił być. W naszym domu, któremu daleko do ideału z Instagrama, ale jest w nim coś takiego, że można się w nim poczuć wolnym i odetchnąć.
***
Już za kilka dni najpiękniejsza noc w roku, ta nadająca sens całemu naszemu życiu. Chciałabym się do niej przygotować myśląc o Bogu z sympatią. Jestem kiepska w praktykach typu asceza, post, sprzątanie, uczęszczanie na nabożeństwa. Ale to, co lubię dawać Bogu, to przyjaźń. Może to zabrzmi dziwnie, ale lubię mu mówić, że go lubię. Że naprawdę pięknie stworzył świat i człowieka, że urzeka mnie to, jak o mnie dba. I że nie mogę się doczekać chwili, kiedy będziemy już bardzo blisko i nic nas nie będzie rozdzielać. Tak ręka w rękę.
Tej tęsknoty za nim życzę Wam na początku Wielkiego Tygodnia.