wtorek, 30 grudnia 2014

Koniec roku... czyli o mojej gromadce.

... a u nas wreszcie zima :) Odkąd wróciliśmy do domu, jest biało. Na Śląsku w święta też padało, ale tak jakby ktoś cukrem pudrem poprószył. A tutaj - grube warstwy bitej śmietany. Na dachach, drzewach. Wszędzie biało. W dodatku biel dziś czysta i świeża jak mleko, bo przez całą noc padało. Aż przyjemnie było zasypiać, mając za oknem światełka błyszczące w okolicznych ogródkach i wirujące płatki  (niekiedy przypominające raczej kawałki waty). Wreszcie koniec z szarością, wreszcie mamy cudowny zimowy krajobraz. Drzewka przed domem znowu wyglądają pięknie, a nie jak suche badyle. I świerk jaki dostojny. A teraz wyszło słońce i wszystko jest takie... świetliste. Kryształowe. W ogóle fajny ten rok, co chwilę jest jasno. Pamiętam taką zimę parę lat temu, kiedy przez parę miesięcy było ciemno i pochmurno - ciężko to było przetrwać.

To pewnie ostatnia notka w tym roku, więc wypadałoby napisać, co u nas.

U nas dalej chorobowo. Ale mam nadzieję, że w końcu mróz wybije wszystkie zarazki i staniemy na nogi :P Wczoraj byłam u lekarza z całą trójką, młodsi dostali antybiotyk. Noc była trochę trudna, bo wieczorem Ela i Gabryś gorączkowali. Kaszlą wszyscy i stanowią cudowny Tercet Egzotyczny...

Tak sobie myślę... że to był dobry rok :) Zwłaszcza, że dołączyła do nas nasza mała gwiazdka. Przecież dopiero co był grudzień 2013 i straszyli nas, że dzieciątko jest chore, że coś z główką jest nie tak... Tak niedawno to było. A kwiecień też pamiętam jakby to było wczoraj - te ostatnie badania i dzień, kiedy mała się urodziła. I kiedy okazała się ślicznym, zdrowym dzieciaczkiem (zresztą nawet gdyby była chora - przecież kochalibyśmy ją tak samo. Dlaczego lekarzom wydaje się, że choroba to koniec świata?).

Teraz Elusia jest dużą panienką. Ma osiem i pół miesiąca, a także dwa zęby :) Po długim etapie raczkowania na boki i do tyłu, nauczyła się wreszcie poruszać do przodu i teraz śmiga po pokoju niczym rozjuszony terier. Póki co średnio lubi jeść coś poza mleczkiem mamy, także warzywa, owoce i kaszki traktuje raczej jako przystawkę. Kiedy się ją woła, odwraca głowę i unosi pytająco brwi ^^ Na nasze zagadywania odpowiada "tatatatatata! mamamamama!" i... takie tam. Chyba będzie szybko mówiła, tak jak najstarszy brat. Nie wiem, ile waży i jaka jest duża, bo dawno nie byliśmy na kontroli (zresztą w naszej przychodni teraz "zdrowa strona" zamknięta, bo tyle dzieci chorych, że wszystkie dyżury przeniesione na "chorą"). Ale duża jest i wchodzi już w ubranka z siódemką z przodu (ok. 74 rozmiarówki). No i już jakiś czas temu skończyły się jej problemy ze zrobieniem kupki, teraz jest już normalnie. Także rozwija się super i mam ochotę ja pokazać tym niedowiarkom z oddziału ginekologii.

Pozostałą dwójkę też mam ochotę pokazać, bo też na początku swego życia (czyli w pierwszym miesiącu, później już nie) chłopcy - z różnych przyczyn - byli traktowani jak chore dzieci. Ale to już dawno za nami i zostało tylko w moich wspomnieniach. Zresztą śmiesznie jest pamiętać, że te duże rozrabiaki były kiedyś takimi małymi noworodkami, ważącymi ledwie 2,5 kg.

O chłopcach mogłabym pisać dużo... Ale tak to właśnie jest, że własnie wtedy trudno jakoś to ująć :) Rosną, bawią się, biją się, lubią budować z klocków i malować (tu Gabryś dzięki przedszkolu wyraźnie skoczył do przodu i rysuje naprawdę piękne rzeczy). Rozmawiają ze sobą, co nieraz doprowadza mnie do ataku śmiechu :D Dziś, kiedy karmiłam Elę, słyszałam szepty dwóch budowniczych z drugiego pokoju: "Ja będę kopał tunel z tej strony, a ty z drugiej. Jeśli się spotkamy, to znaczy, że zbudowaliśmy namiot!" - to Gabryś, swoim tonem myśliciela. A zaraz potem słodki głosik Rafałka: "Taaak! Tulen bydujemy! Bedzie ładny namiot!". Jak podkreślają, to że się biją nie znaczy, że się nie lubią ("My się lubimy!" "Taaaak! My się lubimy baldzo! Ja lubie Plaplysia!"). No i dalej są wobec Eli opiekuńczymi (i szarmanckimi - "Bo dziewczyny maja pierwszeństwo, mamo. Tak pani w przedszkolu mówiła.") starszymi braćmi. 

Rafałek najbardziej lubi ratować kogoś lub być ratowany ("Mamusiu, latunku, pomocy! Pomóz mi ploseee!!!"). A Gabryś lubi rozkazywać (co potrafi być dużym minusem, ale pierworodni tak już mają...) i dowodzić swoją małą armią ("Mamooo! Kazałem Rafałkowi budować zamek, a on nie chce! Niech on buduje!"). Czasem są naprawdę nieznośni i mam ochotę ich wyrzucić przez okno, przyznaję. Gabryś przynosi teraz z przedszkola - oprócz dobrych rzeczy - różne głupiutkie zachowania i tekściki czterolatka, które od razu podchwytuje Rafałek. Teraz na przykład wszystko jest "głupie". Nie wiadomo, co to znaczy, ale jest głupie i już :P ("Gupia mamusia!" "Rafałku, tak nie wolno mówić! Co się mówi?" "...plose! Dziekuje!!!" - no nie o to mi chodziło, ale zawsze coś ;)). No i robią różne dziwne rzeczy, zwykle kończące się mega bałaganem (na przykład przed chwilą przyszedł do mnie Rafałek z buzią zalaną mlekiem - "Buzie mam bludną i ucho tez"). I nie chcą sprzątać (zwłaszcza młodszy, starszego łatwiej zachęcić do współpracy).

Lubią bawić się w rycerzy i piratów. Walczyć ze smokami. Budować maszyny i statki. Robić długie pociągi z mnóstwem wagoników. Skakać z wysokich mebli. Bawić się w kapitana statku i bosmana, walczących ze sztormem. I  generalnie zachowywać się tak, że zwolennicy gender zemdleliby na sam widok :P

Dobra, będę kończyć, bo czas na obiad. Miało być jakieś podsumowanie tego roku... I w sumie jest. Bo najłatwiej określić mi teraz miniony czas i jego owoce, kiedy patrzę na dzieci. Po nas tak nie widać zmian,  a one - na razie - z roku na rok są zupełnie inne.

Wszystkiego dobrego w nadchodzącym roku :) Oby był szczęśliwy! Jak dzieci, oglądające po raz enty ten sam filmik z kolędą (to ich ulubiona):

sobota, 27 grudnia 2014

Niech święta trwają :)


Święta w tym roku inne niż zwykle... Brakowało mi świątecznych przygotowań, brakowało domowej atmosfery. Brakowało kolęd i takiego poczucia, że jestem na swoim miejscu.

W Wigilię weszliśmy z biegu... Rano pakowanie jeszcze i załatwianie spraw, potem podróż, po której rozbolała mnie głowa i było mi po prostu niedobrze. Kiedy przyszedł wieczór, nie miałam ochoty nic już jeść i niczym się cieszyć.

Pewnie było tak w dużej mierze dlatego, że wizyta w domu rodziców Krzyśka zawsze mnie stresuje. I chociaż obie strony się starają, żeby było dobrze, to zwykle wychodzi na wierzch nasze niedopasowanie. Pozostaje dziękować Bogu, że mieszkamy osobno.

No i dzieci niestety w trójkę zasmarkane i kaszlące, co jakoś mnie dobiło, bo ileż można... Boję się o nie, chciałabym, żeby były już zdrowe. I żebyśmy mogli wyjść razem na spacer, a nie kisić się w domu.

W zasadzie podczas tych kilku dni były dwa takie momenty, kiedy do mnie dotarło, że są święta. Pierwszy - kiedy poszliśmy wreszcie na eucharystię do tutejszego kościoła, rozświetlonego lampkami na choinkach. Jednak widok szopki i śpiewane kolędy zrobiły swoje. A drugi moment był wtedy, kiedy przez przypadek zaczęłam oglądać film, z którego zdjęcie zamieściłam powyżej. Jakiś taki piękny był i prawdziwy, obejrzałam do końca.

I może własnie dzięki temu filmowi zrozumiałam, jak bardzo Boże Narodzenie jest wtedy, kiedy nam coś nie pasuje. Kiedy się czujemy nie na swoim miejscu i plany runęły. Jak bardzo własnie w momencie, gdy jesteśmy wyrwani z domowego (swojego) ciepełka, może do nas mówić Bóg. I jak jest dobrze przebywać wtedy w towarzystwie ludzi, za którymi się (delikatnie rzecz biorąc) nie przepada. Bo trudno się wtedy okłamywać, że się jest  "w gruncie rzeczy dobrym i porządnym człowiekiem". Serce widać jak na dłoni. Wszystkie iluzje pryskają jak bańki mydlane. Nie ma już lampek i świątecznych świecidełek, a zostaje tylko chropowate i zimne drewno żłobu.

Także mogę powiedzieć, że dla mnie było to bardzo udane Boże Narodzenie.

Tuż przed tym słuchałam internetowych rekolekcji adwentowych "Plaster Miodu". I mimo że adwent się skończył, to jednak polecam przesłuchać szczególnie jeden odcinek. Tak jak pozostałe - jest nadal aktualny. Zwłaszcza teraz.

Niech te święta trwają dalej... Chyba nic mnie bardziej nie mierzi, niż stwierdzenie "już po świętach" w momencie, kiedy dopiero się zaczynają. To, że karpik zjedzony, nie oznacza, że Bóg przestał działać ;)

niedziela, 21 grudnia 2014

Nadchodzi :)


Wreszcie cicha i spokojna niedziela. Ostatnia niedziela adwentu. Zwalniamy... Ostatnie cztery tygodnie były jak bieg z przeszkodami. Teraz powoli wchodzimy w ciszę. Jeszcze tylko jutro muszę iść z Rafałkiem do lekarza, bo oboje kaszlemy jak gruźlicy, a ja znowu się duszę i boli mnie coś w płucach. Dobrze, że ten tydzień - mam nadzieję - będzie okazją do wypoczynku i się w końcu doleczymy.

W środę już Wigilia... Kocham ten czas. Od kiedy mam dzieci, znowu przeżywam go jak dziecko, ciesząc się z narodzenia... Wzruszają mnie kolędy i szopka. I to, że w ludziach jakoś dobroć wypływa wtedy na wierzch. Zazwyczaj.

Choinki jeszcze nie mamy, pewnie znowu będziemy kupowali i ubierali na ostatnią chwilę. Czasem mam wrażenie, że żyjemy jak wariaci albo cyganie :)

Chłopaki właśnie kończą robić gofry z bitą śmietaną (mniam!), a i obiad już zaraz się ugotuje. Siadłam tylko, żeby skrobnąć te parę słów... Żeby mieć pamiątkę.

Przed nami pierwsze święta w piątkę, z Elą po tej stronie brzucha. Ciekawe, jak zareaguje na choinkę ;) No i już się cieszę na wspólne kolędowanie, na życzenia. Rok temu Rafałek jeszcze nie mówił, teraz będzie gadał i śpiewał razem z nami. A Gabryś - też tak bardzo się zmienił przez ten rok. W przedszkolu przygotowują się do jasełek, teraz chodzi po domu i rzuca różnymi cytatami, śpiewa kolędy tak fajnie. Ech :) 

Odkąd mamy dzieci, święta są naprawdę niesamowite. Dlatego urzekł mnie ten obraz z Maryją powyżej. To, z jaką czułością i uwagą owija swoje dziecko w pieluszki. Jak bardzo to przeżywa, jak narodził się w niej kawałek Nieba...

Rozumiem ją doskonale. Mimo że moje dzieci poczęły się w normalny sposób ;) to jednak też są dla mnie darem z góry. Nigdy bym nie przypuszczała, że będę mieć taką rodzinę. I że w moim domu będzie taki pstrokaty, zasypany zabawkami i obrazkami pokój dziecięcy. Dobrze jest móc wdepnąć w ciastko albo kawałek puzzla (w kanciasty klocek nieco mniej).

Ela na tropie ciastek.
Życzę Wam wszystkim świąt radosnych i spokojnych. Takich, w których góra ciast i innych sałatek (choć nie mam nic przeciwko nim, oj nie ;)) nie przysłoniła postaci w żłóbku. I żeby ta gipsowa figurka w szopce nie została tylko zabawką. Żeby stała się znakiem, że Jezus - urodzony wtedy - jest dziś żywy i chce się narodzić też w Twoim sercu. A sam wiesz najlepiej, że to serce bardzo przypomina ubogą stajenkę. A jednak On znowu woli stajnię od wystrojonego pałacu... Od lat.

Dobrych świąt, kochani! Jest się z czego cieszyć.

PS. Dziś szósta rocznica naszych zaręczyn ;)



środa, 17 grudnia 2014

Coraz bliżej święta...

... a ja w ogóle tego nie czuję. Może przez to, że jedziemy w tym roku do teściów i z kwestii organizacyjnych zostało mi tylko kupienie choinki, ubranie drzewka w asyście chłopaków... I spakowanie rzeczy na wyjazd.

Szczerze mówiąc odkąd mamy swoją rodzinę, wolę święta spędzać w domu. Ale jeszcze nigdy nie byliśmy na Wigilii u rodziców Krzyśka, więc wypadałoby w końcu... Zwłaszcza że nie wiadomo, co będzie za rok :)

Ledwo się uporałam z jedną korektą, dostałam zlecenie na następną. Także zamiast spokojnie myśleć o adwencie i nadchodzącym Bożym Narodzeniu, spinam się, żeby ze wszystkim zdążyć i ciągle jestem zdenerwowana. To tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że "siedzenie w domu z trójką dzieci" to jak bycie szefem dużego koncernu i nie ma sensu brać dodatkowych zajęć... Uwinę się z tym i koniec.

Za nami dobry (choć baaardzo aktywny) weekend. Wróciliśmy z nowymi siłami. I dodatkowymi zębami :P

Eli wykluł się w piątek pierwszy ząbek! Teraz ma w buzi małą igiełkę i ciągle wystawia język, żeby wybadać, co to. Czekamy na kolejne i piękny efekt kasownika.

O dziwo - ja też wróciłam z dodatkowym zębem. Chyba żeby lepiej rozumieć młodą... dokładnie tego samego dnia przebiła mi się ósemka, czyli ząb mądrości. Hm. Dziwne. Niedługo będę wyglądać zmarszczek na twarzy, a nadal ząbkuję...

Dostałam trochę pieniędzy na zakupy dla dzieci i zamówiłam ciuszki z rycerskiej kolekcji Endo, w której się zakochałam. Ubranka wymiatają :) Dzieciaki będą eleganckie na święta, a co!

Dobra tyle w temacie, bo czas śmiga, a ja mam masę rzeczy do roboty... I nie jest to pieczenie pierniczków ani przygotowywanie świątecznych potraw, niestety. W dodatku za oknem w miarę ciepło i albo jest słońce, albo pada deszcz - jak w jakimś marcu, czy coś :P Z grudniowych akcentów zostaje mi muzyka...

poniedziałek, 8 grudnia 2014

Przepustka.

Pieśń nad pieśniami

1.

Pod starą lipą w zmurszałym ogrodzie
zdarzyło nam się to co się nie zdarza
spłynęły lody zakwitły begonie
ręce skrzyżowane na twoich kolanach
tren wystukały dla chwastów i malin
które tu rosły ubiegłej jesieni
zanim zdążyłem je wyrwać i spalić
grunt odkrywając czy raczej tę ziemię
która się wkrótce okazała świętą
siódmego ranka posialiśmy trawę
i może nawet nam było zbyt ciężko
wtedy i później gdy przędliśmy marnie
nie mogąc znaleźć wspólnego języka
i przechadzając się z dziećmi na plecach
albo – pamiętasz – lękając się przyznać
do chronicznego braku pieniędzy
który doskwierał nam bardziej niż trzustka
– lub wcześniej kiedy wracałem z kliniki
a ty musiałaś w niej zostać i uznać
przewagę bólu nad siłą modlitwy
(trzy dni – ostatni higieniczny zabieg
i odpowiednia nota w karcie ciąży)
– i wreszcie całkiem niedawno gdy nasze
dziecko w szpitalu na kilka dni złożył
niewprawny lekarz – nie było nam lekko
ale czy ktoś obiecywał nam szczęście
nie okupione wysiłkiem i nędzą

2.

Chłopcy na drodze po chudym obiedzie
(w piątek zazwyczaj są śledzie w oleju)
czas na bieganie i czas na dreptanie
na przewracanie się co pięć sekund
przez kocie łby albo w mokrą trawę:
Mógłbyś uważać na spodnie, naprawdę!

wieczorem wszystko się uspokoi:
przed ósmą dzieci do łóżek położysz
w świętej ciemności miłosnym językiem
będziemy z sobą rozmawiać – przed świtem
zbudzą nas wrzaski chorego Marcinka
nie mniej miłosne od tego języka

3.

Patrzyły na nas zastępy umarłych
mój brat mój ojciec i twoja babcia
z politowaniem kiwali głowami
słuchając naszych hipotez i planów
(podwyżka w pracy kolejny Marcinek
dom i następna książka w wydawnictwie
które zapewnia kolportaż) żyliśmy
u Pana Boga za piecem nie mając
o tym pojęcia – szamocąc się z losem
bocian zawracał nad dachem kostnicy
kiedy huk dzwonów potrząsał Matarnią
jak błyskawica różowym obłokiem
i wszystko działo się po coś – i nawet
w jądrze chaosu nie mieszkał przypadek
spójrz: umieramy i już nas nie będzie
za lat czterdzieści albo za dwa lata
lecz przyda nam się co było w nas święte:
miłość – przepustka do lepszego świata


To wiersz Wojciecha Wencla. Podkreślenie ostatnich wersów moje. Dziś rano je przeczytałam i bardzo mnie dotknęły.

Za nami wizyta Mikołaja i przyjemny weekend, po uszy w prezentach.

A teraz znikam. Dom czeka na ogarnięcie, ale w tym tygodniu oprócz zwykłych zajęć muszę zrobić korektę dużego tekstu i nauczyć się katechezy. Dobrze czasem popracować głową ;)

poniedziałek, 1 grudnia 2014

Zima przyszła. Trzy perełki.

Pierwszy raz w tym sezonie siedzę w kuchni z podkurczonymi nogami. Marznę. Nawet zjedzony na kolację odgrzany obiad i ciepła herbata mało pomagają. Nie ma co, zima przyszła :)

Śniegu wprawdzie jeszcze nie ma, ale lód owszem, już jest. Ostatnie liście dawno sfrunęły z drzew. I to mroźne, szczypiące policzki powietrze. Echhh, zima. Tylko się zakopać pod kołdrą, popijać herbatkę i czytać książkę.

Tylko jak to zrobić, kiedy wszystkie łóżka są w tym momencie zawalone śpiącymi osobnikami?

Jedynym pustym łóżkiem jest łóżeczko Eli, która w tej chwili śpi spokojnie koło swojego taty. Nie będę jej ruszać, bo się obudzi i znowu będę musiała ją usypiać przez godzinę. A do jej łóżeczka nie mam zamiaru się wciskać.

Tak więc zostało mi siedzenie w kuchni. Pisanie bloga, popijanie herbaty... A potem - książka. Tylko zostawię sobie ją na koniec, bo niewiele jej już zostało, kilka stron. Ech, szybko się czyta Cejrowskiego.

Krzysiek kupił mi na urodziny "Wyspę na prerii". Marzyłam o niej, odkąd zobaczyłam plakat w księgarni. Cóż, odkąd przeczytałam w podstawówce "Winnetou", jestem nieuleczalnie chora na indiańsko-kowbojskie klimaty. W każdej odsłonie, tej bardziej hmm zmyślonej (May, Cooper, Curwood) i tej realistycznej (Szklarscy, Sat-Okh, Fiedler, Yackta-Oya, Cejrowski i inni). I muzykę country :) Także znowu dzięki tej książce poczułam się "bardziej sobą". A przydało mi się to po ciężkim, stresującym tygodniu z chorą na zapalenie oskrzeli Elą, dławiącą się flegmą i plującą antybiotykiem. Ciężki ten czas, z niemowlaczkiem, maluchem i świeżo upieczonym przedszkolakiem, wymieniającymi się hojnie zarazkami i częstującymi też nas, rodziców... Ale przynajmniej mam książki i muzykę, a to pomaga wytrwać.

I Adwent się zaczął. Kiedy w niedzielę wieczorem w końcu dotarłam na miękkich nogach do kościoła, kaszląc i smarkając - od razu się uspokoiłam. coś wlewało się we mnie powoli, a wyszłam zupełnie inna, spokojna i silniejsza. Dobrze być u Boga na kolanach. Wtedy nic nie jest ZBYT straszne, nie do uniesienia. Na niedzielnych laudesach tłumaczyliśmy chłopcom, co to Adwent - i sami poczuliśmy się przez chwilę jak dzieci. Lubię ten czas czekania na święta... Kiedy JESZCZE nie ma choinki, ale coraz bardziej przypominają się świąteczne zapachy, kolędy. I coraz częściej myśli się o malej postaci, która niedługo będzie leżała w żłóbku.

Ojej, tyle już napisałam... A włączyłam bloga tylko, żeby zapisać trzy cytaty. I zapamiętać trzy artykuły, które ostatnio mocno mnie dotknęły - w tym pozytywnym sensie. Dobrze czytać o prawdziwej miłości.

Cytat nr 1:

Jérôme Lejeune, odkrywca przyczyny syndromu Downa, pierwszy przewodniczący Papieskiej Akademii Życia, powołany na to stanowisko przez Jana Pa- wła II, nieformalny patron obrońców życia, lekarz pediatra, genetyk, był też świetnym ojcem, dziadkiem i – jak przekonuje mnie jego żona – świętym mężem. – Mój mąż dał mi szczęście – mówi ze łzą w oku wdowa po słudze Bożym, którego proces beatyfikacyjny trwa od 2007 r.
„Choć sprzeczki i trudne chwile wcale ich nie ominęły, moi rodzice zafundowali nam bajeczne dzieciństwo” – wspomina Clara. „Nie mam wątpliwości, że byli świętym małżeństwem”. (Mąż dał mi szczęście)

Cytat nr 2:


„Najdroższy Piotrze, jak mam dziękować Ci za ten przepiękny pierścionek zaręczynowy? W zamian oddaję Ci moje serce (…). Wiesz, jak bardzo pragnę widzieć Cię szczęśliwym. Powiedz proszę, jaka mam być i co mogę zrobić, byś to Ty był szczęśliwy? Ufam tak bardzo Bogu i jestem pewna, że Pan pomoże mi być godną ciebie żoną” – napisała przyszła święta 9 kwietnia 1955 r. 
Nie zdarzyło mi się jeszcze doczytać tego listu do końca. Wzruszenie, a często zakłopotanie biorą górę. Bo czy w małżeństwie nie staję dziś bardziej w roli prokuratora, walczę o swoje racje, a nie o szczęście męża? – To zupełnie inna perspektywa miłości, niż ta serwowana dzisiaj. Najpierw „ty”, a „ja” na końcu. Miłość pełna, czysta, jak u św. Pawła, bezinteresowna. Uczę się tego od mamy do dziś, jako mąż i ojciec – mówi Pierluigi. 
„Powiedz, co mogę zrobić, by uczynić Cię szczęśliwym” – to zdanie powraca jak mantra w listach Gianny do Pietra. „Odpowiedź, jedyna, jakiej można udzielić na taką miłość, brzmi: skoro Ty pragniesz mojego szczęścia, ja będę walczył o Twoje – podkreśla Pietro Molla. – I tak odpisywałem Giannie, tak żyliśmy, walcząc o szczęście dla drugiego. (Miłość (nie) z tego świata)

Cytat nr 3:


– Co to jest być 66 lat razem? – zastanawia się, patrząc na swoją ślubną fotografię. – Jak się pokłócisz, to trzeba się przeprosić przed nocą – podaje krótką receptę na udany związek małżeński. – Ja się bardziej lubiłam dąsać, ale mąż przychodził i pytał: „Co ci jest, kochana?”. Szkoda dnia, żeby się gniewać. Myśmy się bardzo kochali, ale jak w każdym życiu były niedociągnięcia. Stale na nowo trzeba było dbać o miłość. Mąż był moją największą radością i do dzisiaj jest. „Idę spać, kochany. Chciałabym, żebyś do mnie przyszedł i przytulił, jak zawsze. Śpij ty moje kochanie, z Bogiem” – kończyła inny list. (Żelazne obrączki)

Trzy teksty, które tak bardzo pomogły mi nie bać się tego, co w moim życiu dobre. Bo czasem aż nie chce mi się wierzyć, że Bóg zechciał nam (mnie i Krzyśkowi) dać siebie, że życie może być tak piękne... Że można kochać, mieć dzieci, modlić się razem. I chcieć razem dożyć starości. Czasem odżywają we mnie nonsensowne wyrzuty sumienia - bo czemu ja mam mieć, skoro tak wielu tego nie ma? Ale to - te myśli - na pewno nie przychodzi z góry. Bóg daje wiele poruszająco pięknych rzeczy i nie trzeba się ich bać. Trzeba brać i być wdzięcznym. I pamiętać, kto je dał.

Dobrej nocy!