wtorek, 30 grudnia 2014

Koniec roku... czyli o mojej gromadce.

... a u nas wreszcie zima :) Odkąd wróciliśmy do domu, jest biało. Na Śląsku w święta też padało, ale tak jakby ktoś cukrem pudrem poprószył. A tutaj - grube warstwy bitej śmietany. Na dachach, drzewach. Wszędzie biało. W dodatku biel dziś czysta i świeża jak mleko, bo przez całą noc padało. Aż przyjemnie było zasypiać, mając za oknem światełka błyszczące w okolicznych ogródkach i wirujące płatki  (niekiedy przypominające raczej kawałki waty). Wreszcie koniec z szarością, wreszcie mamy cudowny zimowy krajobraz. Drzewka przed domem znowu wyglądają pięknie, a nie jak suche badyle. I świerk jaki dostojny. A teraz wyszło słońce i wszystko jest takie... świetliste. Kryształowe. W ogóle fajny ten rok, co chwilę jest jasno. Pamiętam taką zimę parę lat temu, kiedy przez parę miesięcy było ciemno i pochmurno - ciężko to było przetrwać.

To pewnie ostatnia notka w tym roku, więc wypadałoby napisać, co u nas.

U nas dalej chorobowo. Ale mam nadzieję, że w końcu mróz wybije wszystkie zarazki i staniemy na nogi :P Wczoraj byłam u lekarza z całą trójką, młodsi dostali antybiotyk. Noc była trochę trudna, bo wieczorem Ela i Gabryś gorączkowali. Kaszlą wszyscy i stanowią cudowny Tercet Egzotyczny...

Tak sobie myślę... że to był dobry rok :) Zwłaszcza, że dołączyła do nas nasza mała gwiazdka. Przecież dopiero co był grudzień 2013 i straszyli nas, że dzieciątko jest chore, że coś z główką jest nie tak... Tak niedawno to było. A kwiecień też pamiętam jakby to było wczoraj - te ostatnie badania i dzień, kiedy mała się urodziła. I kiedy okazała się ślicznym, zdrowym dzieciaczkiem (zresztą nawet gdyby była chora - przecież kochalibyśmy ją tak samo. Dlaczego lekarzom wydaje się, że choroba to koniec świata?).

Teraz Elusia jest dużą panienką. Ma osiem i pół miesiąca, a także dwa zęby :) Po długim etapie raczkowania na boki i do tyłu, nauczyła się wreszcie poruszać do przodu i teraz śmiga po pokoju niczym rozjuszony terier. Póki co średnio lubi jeść coś poza mleczkiem mamy, także warzywa, owoce i kaszki traktuje raczej jako przystawkę. Kiedy się ją woła, odwraca głowę i unosi pytająco brwi ^^ Na nasze zagadywania odpowiada "tatatatatata! mamamamama!" i... takie tam. Chyba będzie szybko mówiła, tak jak najstarszy brat. Nie wiem, ile waży i jaka jest duża, bo dawno nie byliśmy na kontroli (zresztą w naszej przychodni teraz "zdrowa strona" zamknięta, bo tyle dzieci chorych, że wszystkie dyżury przeniesione na "chorą"). Ale duża jest i wchodzi już w ubranka z siódemką z przodu (ok. 74 rozmiarówki). No i już jakiś czas temu skończyły się jej problemy ze zrobieniem kupki, teraz jest już normalnie. Także rozwija się super i mam ochotę ja pokazać tym niedowiarkom z oddziału ginekologii.

Pozostałą dwójkę też mam ochotę pokazać, bo też na początku swego życia (czyli w pierwszym miesiącu, później już nie) chłopcy - z różnych przyczyn - byli traktowani jak chore dzieci. Ale to już dawno za nami i zostało tylko w moich wspomnieniach. Zresztą śmiesznie jest pamiętać, że te duże rozrabiaki były kiedyś takimi małymi noworodkami, ważącymi ledwie 2,5 kg.

O chłopcach mogłabym pisać dużo... Ale tak to właśnie jest, że własnie wtedy trudno jakoś to ująć :) Rosną, bawią się, biją się, lubią budować z klocków i malować (tu Gabryś dzięki przedszkolu wyraźnie skoczył do przodu i rysuje naprawdę piękne rzeczy). Rozmawiają ze sobą, co nieraz doprowadza mnie do ataku śmiechu :D Dziś, kiedy karmiłam Elę, słyszałam szepty dwóch budowniczych z drugiego pokoju: "Ja będę kopał tunel z tej strony, a ty z drugiej. Jeśli się spotkamy, to znaczy, że zbudowaliśmy namiot!" - to Gabryś, swoim tonem myśliciela. A zaraz potem słodki głosik Rafałka: "Taaak! Tulen bydujemy! Bedzie ładny namiot!". Jak podkreślają, to że się biją nie znaczy, że się nie lubią ("My się lubimy!" "Taaaak! My się lubimy baldzo! Ja lubie Plaplysia!"). No i dalej są wobec Eli opiekuńczymi (i szarmanckimi - "Bo dziewczyny maja pierwszeństwo, mamo. Tak pani w przedszkolu mówiła.") starszymi braćmi. 

Rafałek najbardziej lubi ratować kogoś lub być ratowany ("Mamusiu, latunku, pomocy! Pomóz mi ploseee!!!"). A Gabryś lubi rozkazywać (co potrafi być dużym minusem, ale pierworodni tak już mają...) i dowodzić swoją małą armią ("Mamooo! Kazałem Rafałkowi budować zamek, a on nie chce! Niech on buduje!"). Czasem są naprawdę nieznośni i mam ochotę ich wyrzucić przez okno, przyznaję. Gabryś przynosi teraz z przedszkola - oprócz dobrych rzeczy - różne głupiutkie zachowania i tekściki czterolatka, które od razu podchwytuje Rafałek. Teraz na przykład wszystko jest "głupie". Nie wiadomo, co to znaczy, ale jest głupie i już :P ("Gupia mamusia!" "Rafałku, tak nie wolno mówić! Co się mówi?" "...plose! Dziekuje!!!" - no nie o to mi chodziło, ale zawsze coś ;)). No i robią różne dziwne rzeczy, zwykle kończące się mega bałaganem (na przykład przed chwilą przyszedł do mnie Rafałek z buzią zalaną mlekiem - "Buzie mam bludną i ucho tez"). I nie chcą sprzątać (zwłaszcza młodszy, starszego łatwiej zachęcić do współpracy).

Lubią bawić się w rycerzy i piratów. Walczyć ze smokami. Budować maszyny i statki. Robić długie pociągi z mnóstwem wagoników. Skakać z wysokich mebli. Bawić się w kapitana statku i bosmana, walczących ze sztormem. I  generalnie zachowywać się tak, że zwolennicy gender zemdleliby na sam widok :P

Dobra, będę kończyć, bo czas na obiad. Miało być jakieś podsumowanie tego roku... I w sumie jest. Bo najłatwiej określić mi teraz miniony czas i jego owoce, kiedy patrzę na dzieci. Po nas tak nie widać zmian,  a one - na razie - z roku na rok są zupełnie inne.

Wszystkiego dobrego w nadchodzącym roku :) Oby był szczęśliwy! Jak dzieci, oglądające po raz enty ten sam filmik z kolędą (to ich ulubiona):

sobota, 27 grudnia 2014

Niech święta trwają :)


Święta w tym roku inne niż zwykle... Brakowało mi świątecznych przygotowań, brakowało domowej atmosfery. Brakowało kolęd i takiego poczucia, że jestem na swoim miejscu.

W Wigilię weszliśmy z biegu... Rano pakowanie jeszcze i załatwianie spraw, potem podróż, po której rozbolała mnie głowa i było mi po prostu niedobrze. Kiedy przyszedł wieczór, nie miałam ochoty nic już jeść i niczym się cieszyć.

Pewnie było tak w dużej mierze dlatego, że wizyta w domu rodziców Krzyśka zawsze mnie stresuje. I chociaż obie strony się starają, żeby było dobrze, to zwykle wychodzi na wierzch nasze niedopasowanie. Pozostaje dziękować Bogu, że mieszkamy osobno.

No i dzieci niestety w trójkę zasmarkane i kaszlące, co jakoś mnie dobiło, bo ileż można... Boję się o nie, chciałabym, żeby były już zdrowe. I żebyśmy mogli wyjść razem na spacer, a nie kisić się w domu.

W zasadzie podczas tych kilku dni były dwa takie momenty, kiedy do mnie dotarło, że są święta. Pierwszy - kiedy poszliśmy wreszcie na eucharystię do tutejszego kościoła, rozświetlonego lampkami na choinkach. Jednak widok szopki i śpiewane kolędy zrobiły swoje. A drugi moment był wtedy, kiedy przez przypadek zaczęłam oglądać film, z którego zdjęcie zamieściłam powyżej. Jakiś taki piękny był i prawdziwy, obejrzałam do końca.

I może własnie dzięki temu filmowi zrozumiałam, jak bardzo Boże Narodzenie jest wtedy, kiedy nam coś nie pasuje. Kiedy się czujemy nie na swoim miejscu i plany runęły. Jak bardzo własnie w momencie, gdy jesteśmy wyrwani z domowego (swojego) ciepełka, może do nas mówić Bóg. I jak jest dobrze przebywać wtedy w towarzystwie ludzi, za którymi się (delikatnie rzecz biorąc) nie przepada. Bo trudno się wtedy okłamywać, że się jest  "w gruncie rzeczy dobrym i porządnym człowiekiem". Serce widać jak na dłoni. Wszystkie iluzje pryskają jak bańki mydlane. Nie ma już lampek i świątecznych świecidełek, a zostaje tylko chropowate i zimne drewno żłobu.

Także mogę powiedzieć, że dla mnie było to bardzo udane Boże Narodzenie.

Tuż przed tym słuchałam internetowych rekolekcji adwentowych "Plaster Miodu". I mimo że adwent się skończył, to jednak polecam przesłuchać szczególnie jeden odcinek. Tak jak pozostałe - jest nadal aktualny. Zwłaszcza teraz.

Niech te święta trwają dalej... Chyba nic mnie bardziej nie mierzi, niż stwierdzenie "już po świętach" w momencie, kiedy dopiero się zaczynają. To, że karpik zjedzony, nie oznacza, że Bóg przestał działać ;)

niedziela, 21 grudnia 2014

Nadchodzi :)


Wreszcie cicha i spokojna niedziela. Ostatnia niedziela adwentu. Zwalniamy... Ostatnie cztery tygodnie były jak bieg z przeszkodami. Teraz powoli wchodzimy w ciszę. Jeszcze tylko jutro muszę iść z Rafałkiem do lekarza, bo oboje kaszlemy jak gruźlicy, a ja znowu się duszę i boli mnie coś w płucach. Dobrze, że ten tydzień - mam nadzieję - będzie okazją do wypoczynku i się w końcu doleczymy.

W środę już Wigilia... Kocham ten czas. Od kiedy mam dzieci, znowu przeżywam go jak dziecko, ciesząc się z narodzenia... Wzruszają mnie kolędy i szopka. I to, że w ludziach jakoś dobroć wypływa wtedy na wierzch. Zazwyczaj.

Choinki jeszcze nie mamy, pewnie znowu będziemy kupowali i ubierali na ostatnią chwilę. Czasem mam wrażenie, że żyjemy jak wariaci albo cyganie :)

Chłopaki właśnie kończą robić gofry z bitą śmietaną (mniam!), a i obiad już zaraz się ugotuje. Siadłam tylko, żeby skrobnąć te parę słów... Żeby mieć pamiątkę.

Przed nami pierwsze święta w piątkę, z Elą po tej stronie brzucha. Ciekawe, jak zareaguje na choinkę ;) No i już się cieszę na wspólne kolędowanie, na życzenia. Rok temu Rafałek jeszcze nie mówił, teraz będzie gadał i śpiewał razem z nami. A Gabryś - też tak bardzo się zmienił przez ten rok. W przedszkolu przygotowują się do jasełek, teraz chodzi po domu i rzuca różnymi cytatami, śpiewa kolędy tak fajnie. Ech :) 

Odkąd mamy dzieci, święta są naprawdę niesamowite. Dlatego urzekł mnie ten obraz z Maryją powyżej. To, z jaką czułością i uwagą owija swoje dziecko w pieluszki. Jak bardzo to przeżywa, jak narodził się w niej kawałek Nieba...

Rozumiem ją doskonale. Mimo że moje dzieci poczęły się w normalny sposób ;) to jednak też są dla mnie darem z góry. Nigdy bym nie przypuszczała, że będę mieć taką rodzinę. I że w moim domu będzie taki pstrokaty, zasypany zabawkami i obrazkami pokój dziecięcy. Dobrze jest móc wdepnąć w ciastko albo kawałek puzzla (w kanciasty klocek nieco mniej).

Ela na tropie ciastek.
Życzę Wam wszystkim świąt radosnych i spokojnych. Takich, w których góra ciast i innych sałatek (choć nie mam nic przeciwko nim, oj nie ;)) nie przysłoniła postaci w żłóbku. I żeby ta gipsowa figurka w szopce nie została tylko zabawką. Żeby stała się znakiem, że Jezus - urodzony wtedy - jest dziś żywy i chce się narodzić też w Twoim sercu. A sam wiesz najlepiej, że to serce bardzo przypomina ubogą stajenkę. A jednak On znowu woli stajnię od wystrojonego pałacu... Od lat.

Dobrych świąt, kochani! Jest się z czego cieszyć.

PS. Dziś szósta rocznica naszych zaręczyn ;)



środa, 17 grudnia 2014

Coraz bliżej święta...

... a ja w ogóle tego nie czuję. Może przez to, że jedziemy w tym roku do teściów i z kwestii organizacyjnych zostało mi tylko kupienie choinki, ubranie drzewka w asyście chłopaków... I spakowanie rzeczy na wyjazd.

Szczerze mówiąc odkąd mamy swoją rodzinę, wolę święta spędzać w domu. Ale jeszcze nigdy nie byliśmy na Wigilii u rodziców Krzyśka, więc wypadałoby w końcu... Zwłaszcza że nie wiadomo, co będzie za rok :)

Ledwo się uporałam z jedną korektą, dostałam zlecenie na następną. Także zamiast spokojnie myśleć o adwencie i nadchodzącym Bożym Narodzeniu, spinam się, żeby ze wszystkim zdążyć i ciągle jestem zdenerwowana. To tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że "siedzenie w domu z trójką dzieci" to jak bycie szefem dużego koncernu i nie ma sensu brać dodatkowych zajęć... Uwinę się z tym i koniec.

Za nami dobry (choć baaardzo aktywny) weekend. Wróciliśmy z nowymi siłami. I dodatkowymi zębami :P

Eli wykluł się w piątek pierwszy ząbek! Teraz ma w buzi małą igiełkę i ciągle wystawia język, żeby wybadać, co to. Czekamy na kolejne i piękny efekt kasownika.

O dziwo - ja też wróciłam z dodatkowym zębem. Chyba żeby lepiej rozumieć młodą... dokładnie tego samego dnia przebiła mi się ósemka, czyli ząb mądrości. Hm. Dziwne. Niedługo będę wyglądać zmarszczek na twarzy, a nadal ząbkuję...

Dostałam trochę pieniędzy na zakupy dla dzieci i zamówiłam ciuszki z rycerskiej kolekcji Endo, w której się zakochałam. Ubranka wymiatają :) Dzieciaki będą eleganckie na święta, a co!

Dobra tyle w temacie, bo czas śmiga, a ja mam masę rzeczy do roboty... I nie jest to pieczenie pierniczków ani przygotowywanie świątecznych potraw, niestety. W dodatku za oknem w miarę ciepło i albo jest słońce, albo pada deszcz - jak w jakimś marcu, czy coś :P Z grudniowych akcentów zostaje mi muzyka...

poniedziałek, 8 grudnia 2014

Przepustka.

Pieśń nad pieśniami

1.

Pod starą lipą w zmurszałym ogrodzie
zdarzyło nam się to co się nie zdarza
spłynęły lody zakwitły begonie
ręce skrzyżowane na twoich kolanach
tren wystukały dla chwastów i malin
które tu rosły ubiegłej jesieni
zanim zdążyłem je wyrwać i spalić
grunt odkrywając czy raczej tę ziemię
która się wkrótce okazała świętą
siódmego ranka posialiśmy trawę
i może nawet nam było zbyt ciężko
wtedy i później gdy przędliśmy marnie
nie mogąc znaleźć wspólnego języka
i przechadzając się z dziećmi na plecach
albo – pamiętasz – lękając się przyznać
do chronicznego braku pieniędzy
który doskwierał nam bardziej niż trzustka
– lub wcześniej kiedy wracałem z kliniki
a ty musiałaś w niej zostać i uznać
przewagę bólu nad siłą modlitwy
(trzy dni – ostatni higieniczny zabieg
i odpowiednia nota w karcie ciąży)
– i wreszcie całkiem niedawno gdy nasze
dziecko w szpitalu na kilka dni złożył
niewprawny lekarz – nie było nam lekko
ale czy ktoś obiecywał nam szczęście
nie okupione wysiłkiem i nędzą

2.

Chłopcy na drodze po chudym obiedzie
(w piątek zazwyczaj są śledzie w oleju)
czas na bieganie i czas na dreptanie
na przewracanie się co pięć sekund
przez kocie łby albo w mokrą trawę:
Mógłbyś uważać na spodnie, naprawdę!

wieczorem wszystko się uspokoi:
przed ósmą dzieci do łóżek położysz
w świętej ciemności miłosnym językiem
będziemy z sobą rozmawiać – przed świtem
zbudzą nas wrzaski chorego Marcinka
nie mniej miłosne od tego języka

3.

Patrzyły na nas zastępy umarłych
mój brat mój ojciec i twoja babcia
z politowaniem kiwali głowami
słuchając naszych hipotez i planów
(podwyżka w pracy kolejny Marcinek
dom i następna książka w wydawnictwie
które zapewnia kolportaż) żyliśmy
u Pana Boga za piecem nie mając
o tym pojęcia – szamocąc się z losem
bocian zawracał nad dachem kostnicy
kiedy huk dzwonów potrząsał Matarnią
jak błyskawica różowym obłokiem
i wszystko działo się po coś – i nawet
w jądrze chaosu nie mieszkał przypadek
spójrz: umieramy i już nas nie będzie
za lat czterdzieści albo za dwa lata
lecz przyda nam się co było w nas święte:
miłość – przepustka do lepszego świata


To wiersz Wojciecha Wencla. Podkreślenie ostatnich wersów moje. Dziś rano je przeczytałam i bardzo mnie dotknęły.

Za nami wizyta Mikołaja i przyjemny weekend, po uszy w prezentach.

A teraz znikam. Dom czeka na ogarnięcie, ale w tym tygodniu oprócz zwykłych zajęć muszę zrobić korektę dużego tekstu i nauczyć się katechezy. Dobrze czasem popracować głową ;)

poniedziałek, 1 grudnia 2014

Zima przyszła. Trzy perełki.

Pierwszy raz w tym sezonie siedzę w kuchni z podkurczonymi nogami. Marznę. Nawet zjedzony na kolację odgrzany obiad i ciepła herbata mało pomagają. Nie ma co, zima przyszła :)

Śniegu wprawdzie jeszcze nie ma, ale lód owszem, już jest. Ostatnie liście dawno sfrunęły z drzew. I to mroźne, szczypiące policzki powietrze. Echhh, zima. Tylko się zakopać pod kołdrą, popijać herbatkę i czytać książkę.

Tylko jak to zrobić, kiedy wszystkie łóżka są w tym momencie zawalone śpiącymi osobnikami?

Jedynym pustym łóżkiem jest łóżeczko Eli, która w tej chwili śpi spokojnie koło swojego taty. Nie będę jej ruszać, bo się obudzi i znowu będę musiała ją usypiać przez godzinę. A do jej łóżeczka nie mam zamiaru się wciskać.

Tak więc zostało mi siedzenie w kuchni. Pisanie bloga, popijanie herbaty... A potem - książka. Tylko zostawię sobie ją na koniec, bo niewiele jej już zostało, kilka stron. Ech, szybko się czyta Cejrowskiego.

Krzysiek kupił mi na urodziny "Wyspę na prerii". Marzyłam o niej, odkąd zobaczyłam plakat w księgarni. Cóż, odkąd przeczytałam w podstawówce "Winnetou", jestem nieuleczalnie chora na indiańsko-kowbojskie klimaty. W każdej odsłonie, tej bardziej hmm zmyślonej (May, Cooper, Curwood) i tej realistycznej (Szklarscy, Sat-Okh, Fiedler, Yackta-Oya, Cejrowski i inni). I muzykę country :) Także znowu dzięki tej książce poczułam się "bardziej sobą". A przydało mi się to po ciężkim, stresującym tygodniu z chorą na zapalenie oskrzeli Elą, dławiącą się flegmą i plującą antybiotykiem. Ciężki ten czas, z niemowlaczkiem, maluchem i świeżo upieczonym przedszkolakiem, wymieniającymi się hojnie zarazkami i częstującymi też nas, rodziców... Ale przynajmniej mam książki i muzykę, a to pomaga wytrwać.

I Adwent się zaczął. Kiedy w niedzielę wieczorem w końcu dotarłam na miękkich nogach do kościoła, kaszląc i smarkając - od razu się uspokoiłam. coś wlewało się we mnie powoli, a wyszłam zupełnie inna, spokojna i silniejsza. Dobrze być u Boga na kolanach. Wtedy nic nie jest ZBYT straszne, nie do uniesienia. Na niedzielnych laudesach tłumaczyliśmy chłopcom, co to Adwent - i sami poczuliśmy się przez chwilę jak dzieci. Lubię ten czas czekania na święta... Kiedy JESZCZE nie ma choinki, ale coraz bardziej przypominają się świąteczne zapachy, kolędy. I coraz częściej myśli się o malej postaci, która niedługo będzie leżała w żłóbku.

Ojej, tyle już napisałam... A włączyłam bloga tylko, żeby zapisać trzy cytaty. I zapamiętać trzy artykuły, które ostatnio mocno mnie dotknęły - w tym pozytywnym sensie. Dobrze czytać o prawdziwej miłości.

Cytat nr 1:

Jérôme Lejeune, odkrywca przyczyny syndromu Downa, pierwszy przewodniczący Papieskiej Akademii Życia, powołany na to stanowisko przez Jana Pa- wła II, nieformalny patron obrońców życia, lekarz pediatra, genetyk, był też świetnym ojcem, dziadkiem i – jak przekonuje mnie jego żona – świętym mężem. – Mój mąż dał mi szczęście – mówi ze łzą w oku wdowa po słudze Bożym, którego proces beatyfikacyjny trwa od 2007 r.
„Choć sprzeczki i trudne chwile wcale ich nie ominęły, moi rodzice zafundowali nam bajeczne dzieciństwo” – wspomina Clara. „Nie mam wątpliwości, że byli świętym małżeństwem”. (Mąż dał mi szczęście)

Cytat nr 2:


„Najdroższy Piotrze, jak mam dziękować Ci za ten przepiękny pierścionek zaręczynowy? W zamian oddaję Ci moje serce (…). Wiesz, jak bardzo pragnę widzieć Cię szczęśliwym. Powiedz proszę, jaka mam być i co mogę zrobić, byś to Ty był szczęśliwy? Ufam tak bardzo Bogu i jestem pewna, że Pan pomoże mi być godną ciebie żoną” – napisała przyszła święta 9 kwietnia 1955 r. 
Nie zdarzyło mi się jeszcze doczytać tego listu do końca. Wzruszenie, a często zakłopotanie biorą górę. Bo czy w małżeństwie nie staję dziś bardziej w roli prokuratora, walczę o swoje racje, a nie o szczęście męża? – To zupełnie inna perspektywa miłości, niż ta serwowana dzisiaj. Najpierw „ty”, a „ja” na końcu. Miłość pełna, czysta, jak u św. Pawła, bezinteresowna. Uczę się tego od mamy do dziś, jako mąż i ojciec – mówi Pierluigi. 
„Powiedz, co mogę zrobić, by uczynić Cię szczęśliwym” – to zdanie powraca jak mantra w listach Gianny do Pietra. „Odpowiedź, jedyna, jakiej można udzielić na taką miłość, brzmi: skoro Ty pragniesz mojego szczęścia, ja będę walczył o Twoje – podkreśla Pietro Molla. – I tak odpisywałem Giannie, tak żyliśmy, walcząc o szczęście dla drugiego. (Miłość (nie) z tego świata)

Cytat nr 3:


– Co to jest być 66 lat razem? – zastanawia się, patrząc na swoją ślubną fotografię. – Jak się pokłócisz, to trzeba się przeprosić przed nocą – podaje krótką receptę na udany związek małżeński. – Ja się bardziej lubiłam dąsać, ale mąż przychodził i pytał: „Co ci jest, kochana?”. Szkoda dnia, żeby się gniewać. Myśmy się bardzo kochali, ale jak w każdym życiu były niedociągnięcia. Stale na nowo trzeba było dbać o miłość. Mąż był moją największą radością i do dzisiaj jest. „Idę spać, kochany. Chciałabym, żebyś do mnie przyszedł i przytulił, jak zawsze. Śpij ty moje kochanie, z Bogiem” – kończyła inny list. (Żelazne obrączki)

Trzy teksty, które tak bardzo pomogły mi nie bać się tego, co w moim życiu dobre. Bo czasem aż nie chce mi się wierzyć, że Bóg zechciał nam (mnie i Krzyśkowi) dać siebie, że życie może być tak piękne... Że można kochać, mieć dzieci, modlić się razem. I chcieć razem dożyć starości. Czasem odżywają we mnie nonsensowne wyrzuty sumienia - bo czemu ja mam mieć, skoro tak wielu tego nie ma? Ale to - te myśli - na pewno nie przychodzi z góry. Bóg daje wiele poruszająco pięknych rzeczy i nie trzeba się ich bać. Trzeba brać i być wdzięcznym. I pamiętać, kto je dał.

Dobrej nocy!

środa, 26 listopada 2014

Ostatnie urodziny z dwójką z przodu ;)

Ano tak... 29 lat temu koło południa przyszła na świat Tusia - czyli ja :)

Między brzozami.
W butach taty :)
Imprezy urodzinowej nie organizuję, bo nie lubię. Ale rano otworzyłam sobie ewangelię.

Nie sądźcie, że przyszedłem pokój przynieść na ziemię. Nie przyszedłem przynieść pokoju, ale miecz.
Bo przyszedłem poróżnić syna z jego ojcem, córkę z matką, synową z teściową;
i będą nieprzyjaciółmi człowieka jego domownicy.
Kto kocha ojca lub matkę bardziej niż Mnie, nie jest Mnie godzien. I kto kocha syna lub córkę bardziej niż Mnie, nie jest Mnie godzien.
Kto nie bierze swego krzyża, a idzie za Mną, nie jest Mnie godzien.

Kto chce znaleźć swe życie, straci je, a kto straci swe życie z mego powodu, znajdzie je.

Poczułam się wolna.

Poza tym  czuję od rana, że to mój dzień. Nawet jeśli muszę go spędzić w domu z dziećmi. Gabryś nie poszedł do przedszkola, bo ma chore gardło, a Ela jest na antybiotyku i martwię się o nią (oskrzela...).  Ale będziemy się dobrze bawić :) Szkoda tylko, że Krzysiek dziś wróci późno z pracy.

Jak zawsze tego dnia, wrzucam "coś dla mnie":

...i spadam do swoich zajęć. Trzymajcie się ;)

sobota, 22 listopada 2014

Jak Bóg precyzyjnie spełnia marzenia.

Sobota. Miało być tak, że Krzysiek z Gabrysiem jadą na eucharystię, a ja z dwójką chorowitków zostaję w domu. Ale wyszło inaczej... W trakcie ich przygotowań do wyjścia zauważyłam, że Gabryś jest jakiś nieswój. Okazało się, że ma gorączkę.

Perspektywa zostania samej (tak dla odmiany, po tygodniu odsiadki...) z pakietem chorych dzieci doprowadziła mnie do mega doła. Wobec tego Krzysiek w nagłym przebłysku zadeklarował, że może z nimi zostać, a ja mam jechać. Nie wiem, czemu wcześniej nie przyszło mi to do głowy. Jakoś nie mogę się przyzwyczaić, że Ela te parę godzin beze mnie umie już wytrzymać.

Telefon do znajomych. I już po chwili jadę z nimi na eucharystię. Zdziwiona, niby więzień wypuszczony nagle na wolność. Tyle że więźniowie nie mają chyba czerwonych bluzek z cekinami, cygańskich spódnic i kozaczków.

Na eucharystii dociera do mnie, że to ostatnia niedziela tego roku liturgicznego i że to przypomnienie, że Jezus jest Królem Wszechświata. Także bajka o Kopciuszku, który ląduje na balu u króla nagle się zaktualizowała... Kopciuszku, który zakopał się w pieluchach i syropkach na kaszel. A tu taki Król... Nie musiałam gubić pantofelków i się tłumaczyć, on sam wiedział, czego mi trzeba i za czym tęsknię.

Po pięknej eucharystii (na której nawet prezbiter w trakcie homilii zaśpiewał po góralsku i się rozpłynęłam) okazało się, że mam okazję wybyć ze znajomymi na miasto, żeby świętować zaręczyny znajomej. Telefon do Krzyśka jak tam w domu i czy mogę jeszcze zostać... A potem szczęśliwa jadę tramwajem i ROZMAWIAM Z LUDŹMI - takimi, którzy mają więcej niż 4,5 roku ;)

Wisienką na torciku był ten moment, kiedy się zorientowałam, gdzie wylądowaliśmy. W knajpie na Kazimierzu, tuż obok synagogi, której zdjęcie pojawiło się w ostatnim poście. A w tle leciała moja ukochana piosenka Grechuty, którą zresztą dopiero co przypomniała mi Rut. I nagle świeczki stanęły mi w oczach. Jak niewiele trzeba (a może wiele?), żeby nagle poczuć się tak szczęśliwym i dopieszczonym. Przepełniło mnie poczucie wdzięczności...

A kiedy wróciłam do domu, wszystko było w najlepszym porządku, dzieci przeżyły :) I dostałam smsa, że znajomi spodziewają się maleństwa (szóstego :)). To się nazywa dobry dzień...

Teraz mam siłę, żeby znowu się zmagać z codziennością. I się nią cieszyć.

czwartek, 20 listopada 2014

Przy karmelowej kawie...

Jest druga po południu.

Od godziny siedzimy z Elą i Rafałkiem przy zaciągniętych do połowy roletach i zapalonym świetle. Za oknami ciemno. Od rana szaro, buro i ponuro. Już któryś dzień.

Żeby było weselej, smarkamy wszyscy w trójkę. Na dodatek Ela kaszle jak gruźlik. Dobrze, że Gabryś zdrowy i siedzi teraz w przedszkolu niczym w sanatorium, żeby mieć z nami jak najmniej do czynienia i się nie zarazić. Pewnie w przedszkolu dzieci też smarkają... ale przynajmniej ja tego nie widzę :) Poza tym z tego co wiem, to chodzi teraz jednak trzecie grupy, reszta też poległa...

Jakoś mi smętnie ostatnio. Czasem fajnie tak przysiąść w domu, w cieple, rozgrzać się herbatą z malinami i dobrym obiadkiem (dziś u nas kurczak curry ;))... Ale po jakimś czasie to się robi męczące. I ten cholerny brak słońca. Ja chcę na Karaiby...

W dodatku przeczytałam trzecią część "Bridget Jones" i jestem w żałobie po Marku Darcy'm.  I jestem zła na Helen Fielding. Jak można uśmiercić idealnego faceta?! To moja miłość z czasów liceum (jedna z wielu, ale jednak! :P).

Żeby jakoś sobie poprawić humor, siedzę przy kompie z dużym kubkiem kawy karmelowej. To znaczy zwykłej kawy z mlekiem i dużą ilością karmelowego syropu (mój ostatni wynalazek, syrop i mieszankę przypraw do kawy upolowałam w Lidlu). Czas na przerwę... Mogłabym robić teraz milion rzeczy, które na mnie czekają (na przykład zrobić porządek ze stertą wypranych ubrań na moim łóżku), ale - ileż można. Wolę mieć artystyczny nieład w mieszkaniu, niż pogrążyć się w depresji z powodu wyczerpania niekończącą się domową robotą.

Marzy mi się włóczęga po mieście... Na przykład po Kazimierzu. Mój tata zrobił tam ostatnio dużo zdjęć. I zatęskniłam za zapiekankami z Placu Nowego i grzańcem w którejś z tamtejszych knajp.

czwartek, 13 listopada 2014

Dialogi. Z sercem.

Wchodzę do pokoju. Elula siedzi, obłożona zabawkami i poduszkami. Na mój widok uśmiecha się szeroko.
- Mamamamamama!
No ładnie. Dopiero co czekałam na jej narodziny, a ona już do mnie gada i czaruje. Prawie słyszę, jak świszczy w uszach przepływający czas. Kolejny schodek za nami.
- Co tam, Elusia? Bawisz się  grzechotkami?
- Blwwwww! Glugluglu, gwwwww - odpowiada zadowolona Ela, a ślina ścieka jej po brodzie.
Skończył się etap pisków i krzyków... Już niedługo usłyszę prawdziwe "mama" :)

***

Rafałek  siedzi przy stole i majstruje coś z klocków z zafrasowaną miną.
- Co to jest? - pytam, patrząc na tajemniczy stożek.
- Lakieta! - odpowiada młody.
No tak, co innego mógłby zbudować... Na ciuchcię to wszak nie wygląda.
- A dla kogo to rakieta? - drążę temat, bo a nuż będę musiała się przygotować na rychły wylot na księżyc.
- Eluli!
- To Ela tym poleci?
- Tak. Sięzyc!
- Poleci na księżyc? A nie będzie się bała?
- Nieeeeee. Ona miła!
Tak. Dla Rafałka "miły" oznacza wszystko: od fajnego, przez dobrego, na odważnym kończąc. "Miłe" są też wszystkie groźne stwory, których Rafałek się nie boi (tak twierdzi, pokazując np. na krokodyla w książce).
- A ty też polecisz rakietą?
- Tak! Duzą.
- Dużą? Sam taką dużą polecisz?
- Nie... Ja i Plaple. Lazem! Lakietą taką duzą. Polecimy!
Co to za wycieczka na księżyc bez brata :)
Urzeka mnie to, że - mimo iż często lecą wióry w trakcie kłótni - nasza trójka tak o sobie myśli.

***

Popołudnie. Idziemy naszą uliczką. Jest już ciemno, zapalają się latarnie. Dywan mokrych liści tłumi odgłos kroków. Pcham wózek z dwójką maluchów, obok podskakuje mój pierworodny z plecaczkiem na plecach. Czapka znowu przesunęła mu się na bok.
- Co tam dziś robiliście w przedszkolu? Tańczyliście?
- Uczyliśmy się dziś nowych kroków. O tak! I jedliśmy jabłko na deser, i ciasteczka z pestkami dyni.
- A bawiłeś się z kimś?
- Tak, z Łucją i Tereską, i Arturem, i Dominikiem... I innymi dziećmi. I zgubił się w sali magnetofon. A tutaj popatrz, pani mi przykleiła naklejkę z pieskiem!
Mój malutki Gabryś... Taki już duży :) Dobrze za nim tęsknić cały dzień, ale jeszcze lepiej móc z nim w końcu porozmawiać.

sobota, 8 listopada 2014

Moja skrzynia wspomnień.

Sobotni wieczór. Wróciliśmy z eucharystii, położyliśmy dzieci spać. Krzysiek też padł przy okazji ;) A ja wysprzątałam kuchnię na jutrzejsze śniadanie i wspólne laudesy (genialna okazja do wspólnej modlitwy i mówienia dzieciom o Bogu). Wykąpałam się (nic mnie tak nie odpręża jak wejście do... no prawie wrzątku ;)). A teraz - siedzem i piszem.

Zauważyłam, że ostatnio głównym powodem mojego blogopisania jest to, że nie mam czasu pisać maili... Odpisywać wszystkim tak, jak bym chciała. Więc liczę na to, że znajomi tu wejdą i przeczytają (wiem, że wiele osób tak robi...). I nie będą mieli za złe, że nie piszę osobiście.

W ogóle staram się nie tracić za dużo czasu na neta... Mogłabym tu siedzie3ć i siedzieć, bo lubię czytać, lubię szukać nowej muzyki, inspiracji. Ale kurcze czasu to w nadmiarze nie mam :) No i wolałabym, żeby komputer był w dalszym ciągu tylko narzędziem, a nie moim idolem. Tak samo ten blog - niestety nie mam czasu nawet na komentarze odpisywać (choć zawsze mnie cieszą), ale wolę robić inne rzeczy, niż żyć w sieci. Dlatego też nie mam profilu na FB, hehe.

Ale notki piszę. Dawniej, jak zaczęłam pisać, to się zastanawiałam, czy będę kiedyś czytać stare teksty, wspominać. I faktycznie, to działa. Teraz często sprawdzam, co się działo te parę lat temu, jak zachowywali się chłopcy, jak to było na początku... O wielu rzeczach bym zapomniała, a tak, to mam pamiątkę :)

Tak więc dziś chyba napiszę parę rzeczy ku pamięci. O dzieciach właśnie.

Zacznę od Eluni, bo póki co nasza gwiazdka nami rządzi :) W sposób uroczy, jak mała Arwen... Bez krzyku, bez fochów. Po prostu jest z nami, uśmiecha się do każdego, patrzy uważnie swoimi szarymi oczkami, dotyka coraz częściej łapkami... I wszyscy mają świra na jej punkcie. Elusia siedzi już pewnie i intensywnie poznaje otoczenie. Raczkuje póki co do tyłu, ale widać, że coraz lepiej jej to wychodzi. No i bystra jest, wszystko bierze do rączki, analizuje z powagą ^^, a jak coś jest poza zasięgiem łapek, to rzuca się jak mały szczupak. Czasem kończy się to uderzeniem nosem w podłogę i chwilowym płaczem, ale - nie rezygnacją z poszukiwań. Już nie pamiętam, czy chłopcy też byli tacy uparci :) Co do jedzenia, to póki co rządzi mleczko mamy. Nowe dania służą głównie do wyplucia. Jakoś mnie to nie martwi, tak jest taniej ;D A tak na serio, to na wszystko przyjdzie czas.

Rafałek... Tak długo czekałam, aż zacznie mówić, tak się zastanawiałam, jak to będzie... Teraz nie mogę się nacieszyć :D Dlatego kolejny raz o tym piszę. W dodatku jest trochę jak w kawale ("A gdzie kompocik?"). Bo wprawdzie długo nic nie mówił, ale za to jak zaczął, to od razu poprawnie. Gabryś mówił bardzo dużo i szybko, ale wiele rzeczy po "gabrysiowemu". Dużo słów znaliśmy i rozumieliśmy tylko my. Np. słynne "bamędzie" (czyli po prostu banany). Rafałek takich neologizmów raczej nie popełnia i wymawia nowe słowa precyzyjnie, z całkiem niezłą dykcją. "Mleko", "kocyk", "maliny"... Zasypuje mnie słowami, które musiał kiedyś zapisać w głowie  i nagle zaczął używać bez problemu - jakby otworzył jakiś kuferek czy coś. Co poza tym o Rafałku... Jest fanem rakiet i ciągle ogląda bajki o lotach kosmicznych. Oczywiście pasjonują go też ciuchcie, ale nasi chłopcy generalnie są nieuleczalnie chorzy na lokomotywy, więc już nie zwracamy na to uwagi. A wieczorami modli się za nas, a także... za myszkę Miki, Pluta i Donalda. I ulubionego Goofy'ego :D Jest małym, odważnym rozrabiaką i w dalszym ciągu lubi psocić, a potem się wykręcać z uśmiechem. Ale ma dobre serduszko i jak się coś komuś dzieje, to pierwszy leci pocieszyć.

Gabryś. Najtrudniejszy skarb, bo pierwszy i większości rzeczy uczymy się na nim. Ale mimo problemów typu: mega narzekanie i zwracanie na siebie uwagi od czasu do czasu, no i tendencji typowo introwertycznych (które mam i ja, i Wilkołak, więc wszystko w rodzinie...) - to nadziwić się nie mogę, jaki mi się mądry i wrażliwy chłopak trafił. Już się przyzwyczaiłam do tekstów typu: "Te liście nie są żółte, są złote, bo w świetle błyszczą się jak złoto" czy "Zastanawiałem się nad tymi chmurami i doszedłem do wniosku, że porusza je wiatr". Poza tym dalej jest ostrożny i nie lubi nowych sytuacji, rozkręca się dopiero po pewnym czasie. Ale wtedy działa energicznie. A jeśli kogoś pozna, to może zagadać na śmierć. I trzeba go prosić, żeby na chwilę posiedział w ciszy (co wychodzi mu średnio...). Bardzo lubi być chwalony i wiele rzeczy robi, żeby się wykazać (maluje, buduje, pomaga - żeby go docenić). Potrzebuje słyszeć, że coś zrobił dobrze i sam kilka razy się upewnia, czy podobało mi się to, co zrobił. No i na siłę próbuje robić śmieszne rzeczy, żeby być w centrum uwagi (odkąd pamiętam mam to samo, zawsze chciałam uchodzić za "tą zabawną"), więc póki co zasypuje nas nie zawsze zgrabnymi żartami czterolatka, czasem zasłyszanymi w przedszkolu. Ale to też ma swój urok :)

I takie to są nasze skarby na początku listopada tego roku.

Kończę, czuję już zew poduszki... Wrzucam jeszcze moje niedawne odkrycie, miłego  słuchania. Chociaż może lepiej posłuchać rano, bo pobudza jak kawa ;)

czwartek, 6 listopada 2014

Świetliście.



Gabryś od wczoraj wrócił do przedszkola. Rafałek też już zdrowy. Tylko Ela dalej zakatarzona i kaszląca. Mam nadzieję, że to minie. I że wrócimy do normalnego trybu życia. W zeszłym roku w ogóle nie chorowaliśmy... Teraz to pewnie zasługa przedszkola. Cóż robić, może w końcu się uodpornią dzieciaki.

Co poza tym? Cieszymy się niezwykłą pogodą :) O tej porze roku, kiedy niebo jest bezchmurne, a światło pada pod dziwnym, zimowym kątem, wszystko jest takie... piękne i niezwykłe. Zupełnie inne, niż w lecie, ale urzekające. I ten miodowy blask o wschodzie słońca... Niby dni krótsze, ale za to człowiek w tej ciemności bardziej cieszy się światłem. I jakoś je... celebruje.

Zwykle w takie dni lubiłam się zakopywać pod kocem z książką i kubkiem herbaty z miodem. Teraz takie wylegiwanie się to nieosiągalne marzenie :P Ale biegając po domu wypijam jeden kubek zielonej herbaty z miodem za drugim. Trzeba sobie jakoś rekompensować braki ;) Poza tym "zwykle" - czyli dawniej, przed dziećmi - to ja budziłam się późno i z tego dnia niewiele miałam, żyłam nocami. A teraz mogę się budzić przed świtem i cieszyć jasnym dniem.

...i padać ze zmęczenia przed północą. Hurra! xD

sobota, 1 listopada 2014

Kochany Listopad.

Zaczął się jeden z moich ulubionych miesięcy w roku. Wprawdzie ciemny i zimny, ale pachnący nadzieją... I nowym życiem.

Chyba tak to już jest, że mamy sentyment do miesiąca, w którym się urodziliśmy. Moje urodziny są właśnie pod koniec listopada. W dodatku już trzy razy w listopadzie byłam na początku ciąży i z małym jeszcze brzuszkiem przeżywałam... przedsmak adwentu :)

No i jak tu nie lubić miesiąca, który zaczyna się tak pięknym świętem? Dzień, kiedy wszyscy święci są jakby bliżej nas, kiedy Niebo jest prawie namacalne... To znaczy przecież zawsze to wszystko jest blisko - ale tego dnia człowiek bardziej to widzi.

Dziś udało mi się urwać na parę godzin i iść na cmentarz. Jutro zamierzam zrobić to samo.

Zostawiłam kaszlących chłopaków (leki działają i na szczęście jest już lepiej) i zasmarkaną (niestety...) Elusię z Krzyśkiem i wybyłam. Pomodliłam się przy grobie mojego ukochanego dziadka. Kupiłam bukiet róż i świetlisty, jakby elfowy znicz. I długo tam stałam. To jeden z tych grobów, przy których mogłabym spędzić godziny...

Dziadek odszedł na drugą stronę w listopadzie. Pod koniec listopada ma swoje urodziny dla Nieba.

Długo dziś myślałam o tych wszystkich bliskich, którzy są po drugiej stronie. O wspólnych Wigiliach, urodzinach... Pocieszająca jest myśl, że kiedyś znowu spotkamy się przy długim stole.

A na razie obrót - teraz to my musimy pokazywać dzieciom to wszystko, co sami wspominamy. Robić wspólne spotkania z dziadkami, chodzić na groby, gotować razem barszcz wigilijny, ubierać choinkę, śpiewać kolędy i opowiadać o Bogu. No i troszczyć się o to, żeby było komu to przekazywać ;)

Ze wspomnień i jakiegoś smutku wyrwał mnie powrót do domu i śmiech dzieci. Jak to dobrze, że mamy siebie...

A tak jeszcze w temacie przemijania, nasz prywatny kalendarz mówiący o upływie czasu:

2010
2012
2014

środa, 29 października 2014

Domowe, chorobowe rekolekcje. Dwie książki.

Byłam dziś z chłopcami u lekarza. Obaj dostali antybiotyk. Zwolenniczką antybiotyków nie jestem, ale czasem trzeba... Pluję sobie tylko w brodę, że kiedy kilka dni temu byłam w przychodni i lekarz potraktował mnie jak nadgorliwą mamuśkę, która przesadza, to dałam się zwieść. Trzeba było iść do innego lekarza... No ale naprawdę zwątpiłam w swoją intuicję. Zwłaszcza że zmęczona już byłam i otępiała zarwanymi nocami. I że to była już druga wizyta w przychodni w ciągu tygodnia. Więc dałam sobie wmówić, że dzieciom nic nie jest, że im przejdzie i że przesadzam.

Nie przeszło. Po tygodniu męczenia się wreszcie dostali odpowiednie leki. Ale nie jest łatwo i lekko. Boję się o nich. I o Elę, że w końcu padnie i też się czymś zarazi. Póki co ma te pół roku z hakiem i jeszcze nic nie złapała... Chyba ma końskie zdrowie po chrzestnym, Sycylijczyku :) Niemniej w ciągu ostatnich dwóch tygodni miałam takie momenty, że aż mi się coś ściskało ze strachu. Kiedy chłopcy mieli gorączkę nawet do 40 stopni. Kiedy kaszleli. Kiedy Gabrysia bolało ucho, a lekarz stwierdzał, że jest czyste (nie jest, dziś wreszcie trafiliśmy na mądrą panią doktor i zauważyła...). Chłopaki mają mocnych aniołów i Pan Bóg czuwa nad nami, wiem o tym, ale serca nie wyłączę - boi się i martwi, kiedy dzieci chore... Dziękuję tylko Bogu, że żyjemy w tych czasach, kiedy choroby się leczy (zazwyczaj), a nie na nie umiera... Znaczy na przeziębienia, bo inne poważne to wiadomo, różnie.

Jestem bardzo zmęczona. Krzyśka jeszcze nie ma w domu, choć wieczór późny. Dzieci już śpią... Oby zdrowiały. Gabrysia położyłam dziś jęczącego znowu, dałam mu pierwszą dawkę antybiotyku, paracetamol i zasnął. Oby się wykaraskał, bo biedny, marudny i znudzony już. Rafałek w lepszej formie i dokazuje, ale w nocy za to co chwilę się budzi z kaszlem (ponoć gardło anginowo wygląda).

Mieliśmy wyjechać i odpocząć na weekend, mieliśmy zacząć kilka spraw... Ale póki co tylko Krzysiek jeździ. Ja siedzę w domu i czuję, jak mnie Pan Bóg próbuje. Bo zawsze rozwalało mnie siedzenie w domu i choroby. Zawsze włączało się wtedy poczucie winy, beznadziei, takie poczucie że gorsza jestem. Pewnie przez to moje dzieciństwo, kiedy ciągle chorowałam i czułam się ciężarem dla innych, no i byłam odizolowana od dzieci, słabsza, gorsza. Teraz jak siedzę z chorymi dziećmi, to mi się to włącza, choć to one chore, nie ja. W takiej to mizerii Bóg mnie szuka. W dawnych ranach i zmęczeniu obowiązkami i strachem o dzieci.

Na szczęście w sobotę na chwilę udało mi się wyskoczyć do miasta z Elą. Martwiłam się strasznie, zostawiając chłopaków chorych na chwilę (mimo że z tatą byli), ale dobre to było. Chwila oddechu i szybka wizyta na Targach Książki. W Matrasie kupiłam dwie książki. Oczywiście miałam zgryza (bo wydaję na książki, a tu na leki trzeba!). Ale coś mi mówiło, że mam kupić. Teraz z perspektywy już wiem, czyj głos groził, a czyj zachęcał do kupienia. Dzięki tym książkom mogę jeszcze lepiej wykorzystać ten czas "domowych, jesiennych rekolekcji". Bo w sumie co jakiś czas takie rekolekcje podczas choroby mi Bóg daje, jesienią i na wiosnę zazwyczaj.

Kupiłam książkę "I co my z tego MAMY?" Puścikowskiej i Figurskiej. To miałam w planach już po przeczytaniu krótkiego wywiadu z autorkami w necie. Nie miałam za to nowej książki biskupa Rysia "Wiara z lewej, prawej i Bożej strony". Ale kupiłam obie. Pierwsza jest piękna, o macierzyństwie. Druga - to jedna z najmądrzejszych i najpiękniejszych książek, jakie w życiu czytałam. A było ich trochę.

Dzięki pierwszej książce mogłam poczuć się jak na kawce z kobietami w podobnej do mojej sytuacji. Dużo dzieci, bałagan, a do tego dużo planów i poczucie własnej godności. Poczucie, że to co robię jest dobre i się Bogu podoba (otwarcie na życie), no i że to On daje dzieci, a nie ja sobie planuję. I końcowe rozdziały mnie urzekły, zwłaszcza ten traktujący o nowym feminizmie. Bo ja też się zawsze feministką (w tym zdrowym znaczeniu) czułam. I też uwielbiam postać Judyty ze Starego Testamentu - tej, która idzie pokonać wroga sama, kiedy faceci dygają.

Druga książka... Jeszcze jej nie skończyłam. Zerkam na nią (leży obok) i w sumie to nawet w połowie nie jestem. Już po kilku stronach wiedziałam, że to jest TO. Że się biskup nieźle na działanie Ducha Świętego otworzył i napisał coś, co naprawdę zbliża do Boga, co pomaga Go zrozumieć. Jest niesamowita. Poruszająca. Niezwykle mądra. I nawet głupio mi tu coś streszczać, sytować. Po prostu polecam - kto mnie teraz czyta, niech się nie opiera i tą książkę zdobędzie i przeczyta. Zwłaszcza jeśli mu z Bogiem nie po drodze. Albo chce go znaleźć, ale nie wie jak. Albo zwyczajnie za Nim tęskni, jak ja. Albo... No przeczytać zaiste warto :) 

... i o Elżbiecie jest dużo, kilka rozdziałów, cała druga część o Zwiastowaniu i Nawiedzeniu. Ten, to wiedział, kiedy to napisać. Howgh!

poniedziałek, 27 października 2014

Raport z zakatarzonego miasta. Yyy znaczy domu :)

Pan Bóg najwyraźniej znowu stwierdził, że dobrze nam zrobi czas bez komputera. Gabryś tydzień temu z haczykiem wylał na naszego laptopa cały kubek gorącej herbaty z sokiem malinowym. Laptop nie przeżył :)

Teraz piszę na szybko ze złożonego pośpiesznie stacjonarnego wraka. Ale bajek na nim dzieci nie obejrzą, bo dźwięku nie ma. Także póki co ewentualne wyręczenie się kompem i posprzątanie (albo po prostu chwila oddechu) odpadło. Od rana jestem na pełnych obrotach.

W dodatku od ponad tygodnia męczymy się z jakimś wrednym wirusem. To znaczy głównymi ofiarami są chłopaki, nam oprócz kataru nic nie było. Oni gorączkowali nawet do 40 stopni kilka dni, kaszlą, smarkają i marudzą na całego. Ale wcale im się nie dziwię, bo ewidentnie czują się kiepsko. I nudzi im się, bo to już drugi tydzień odsiadki będzie.

Moja cierpliwość jest w tej chwili rozciągnięta na maksa i dzieci po niej skaczą. Czasami pęka i zaczynam wrzeszczeć lub warczeć. Ale generalnie mogło być gorzej. Dużo czytamy i rozmawiamy, taki jest główny plus sytuacji.

Elula dziś po raz pierwszy pełzała po dywanie w pokoju :) Mała foczka... Trzeba będzie znowu pousuwać małe zabawki i inne takie. Śmiesznie, chłopcy najpierw stabilnie siedzieli, potem pełzali. A ona przy siedzeniu się jeszcze gibie na boki i już się bierze do pokonywania przestrzeni.

A Rafałek stał się w dwa miesiące konkretnym partnerem w rozmowie. Jeszcze w wakacje dukał tylko pojedyncze sylaby, teraz wali pełne zdania. "Taty nie ma!" (bo faktycznie był w pracy)
"Elula mała! Nie je. Pije!" (znawca żywienia niemowlaków)
"Złapałem mamę!" (i tu koniecznie cap za moją nogę)
"Tsymam!" (tu odezwał się mocarz, który uratował suszarkę z praniem od upadku i faktycznie złapał i przytrzymał)
W sumie to najbardziej cieszy mnie używanie czasowników :) I to, że odmienia je prawidłowo (ech skrzywienie polonistki...). Ale urocze jest też słyszeć, jak nagle powtarza i zapamiętuje coś, czego do tej pory nie używał. I tak nagle wchodzi do słownika "umiem", "macham", "obok", "jak to?", "zaba", "mucha", "lyba", "(s)tatek", "ja sam!" (to oczywiście słyszę non stop), "tsecia" (i inne liczebniki) i już sama się gubię co tu jeszcze wpisać, bo dużo tego by było. Nie mogę się nacieszyć, tak długo na to czekałam :) Warto było dać czas małemu i nie wlec go po jakiś logopedach pół roku temu (wbrew sugestiom i plakatom). Długo zwlekał z mówieniem, ale w teraz załapał błyskawicznie.

Gabryś... Hmm marudny ostatnio więc walczę z jego tendencją do buczenia, narzekania i skupiania się na sobie. Inna sprawa, że jak przestanie się użalać, to stara się pomagać i potrafi być bardzo empatyczny. Poza tym korzysta teraz z pobytu w domu i ciągle domaga się gry w piłkę, wspólnego czytania itd. I robi coś (np. układa trudne puzzle, sprząta pokój na błysk, albo buduje coś fajnego z klocków), po czym przychodzi do mnie i mówi: "Zamknij oczy, mam dla ciebie niespodziankę!". I jestem z zamkniętymi oczami prowadzona na miejsce. A potem otwieram i się zachwycam ;)

A ja... Cieszę się, że zima coraz bliżej. Biel śniegu i grudniowa cisza zawsze mnie uspokajały. Plus atmosfera  świąt, spotkania z Bogiem w tej bajkowej scenerii. Jesień jest piękna, ale zbyt bolesna dla mojego nadwrażliwego serduszka :) Za bardzo przypomina o przemijaniu - a ja bez tego myślę o nim codziennie. Wolę stałość. Blask bijący od okna w zimowe wieczory. Szelest padającego śniegu. I gwiazdy mieszkające w śnieżnych zaspach. Kryształki lodu. I wyjątkowe ciepło, jakie wytwarza wtedy dom :) W lecie dom kojarzy mi się z chłodnym schronieniem. W zimie każdy pokój rozpala się na pomarańczowo i tętni życiem.

Poza tym ostatnio mam wyjątkowo piękny i romantyczny czas z Bogiem. Ale to już sprawa między nami :) Choć potem trudno nie mówić o naszej relacji z przypadkowo napotkanymi osobami, jakoś się to rozlewa... Jak się dostaje coś dobrego, to nie da się nie dzielić. Ostatnio niemal każda jazda tramwajem oznacza rozmowę z kimś obok - o dzieciach i zwykle o Bogu. I to nie ja zaczynam pierwsza, żeby nie było. Taki chojrak nie jestem. Ale jak już ktoś zapyta - mogę mówić i mówić :)

czwartek, 16 października 2014

Pół roczku za nami. Krzesełko.



Zwykle nie piszę posta za postem - dzień po dniu - ale tym razem zrobię wyjątek. Bo jest o czym pisać. W sobotę nasza Elunia skończyła pół roczku! Świętowała to w Kluszkowcach. Tym samym zakończyliśmy pewną erę "leżenia". Kolejne pół roku będzie zdobywaniem takich umiejętności, jak siedzenie, raczkowanie i chodzenie... Aż mi dziwnie, kiedy pomyślę, że moja mała Smerfetka za jakiś czas będzie się przemieszczać po domu. I że chłopcy doczekają się wreszcie wspólnej z nią zabawy.

Wczoraj wyciągnęłam drewniane krzesełko, kupione cztery lata temu przez dziadków dla Gabrysia. Posadziłam Elusię i nakarmiłam marchewką. I się wzruszałam, jak ten czas szybko leci :) W ogóle lubię ten etap, kiedy dziecko uczy się jeść i przemieszczać. Kiedy człowiek czeka na jego ruchy, upaćkany jakąś wyplutą papką warzywną. Odkręciłam wczoraj słoiczek od Bobowity i przypomniałam sobie, jak karmiłam po raz pierwszy Gabrysia łyżeczką, potem Rafałka... Kto by pomyślał, że zapach marchewkowej papki może być zapachem szczęścia :)

Jakaś edukacyjna ta jesień w tym roku. Ela się uczy... Rafałek też (gada już jak najęty, coraz częściej pełnymi zdaniami i słowa coraz bardziej skomplikowane... no i ma fazę na naukę liczenia do 10!). Gabryś przychodzi codziennie z przedszkola z nową kolorowanką i pochwałą zapisaną w dzienniczku, z jakąś opowieścią i wyuczonymi fajnymi zachowaniami.

Ani się obejrzę, jak wszyscy będą na studiach xD

A teraz motto dnia: NIE MÓW SWEMU BOGU, ŻE MASZ WIELKIE PROBLEMY. POWIEDZ SWOIM PROBLEMOM, ŻE MASZ WIELKIEGO BOGA.

I mym zakończę poranne rozważania... Dla upamiętnienia tego etapu wrzucam jeszcze nasze krzesełkowe zdjęcia. Swoją drogą - moich dzieci nie da się pomylić. W niektórych rodzinach rodzeństwo jest strasznie do siebie podobne. U nas, choć widać wspólne cechy, to jednak każde jest inne. Aż ciekawa jestem, jakie będą kolejne:)
Półroczna Elusia z jedzonkiem...
...prawie półroczny Rafałek...
...i ciut większy Gabryś (jeszcze na starym mieszkaniu).

środa, 15 października 2014

Skok do Rivendell.

Siódma nad ranem... Sen już nie przyjdzie... Nikt mnie nie odwiedzi ;)

W dodatku skończyła mi się kawa. I zimno mi  stopy. I za oknem szaro. Gabryś z Krzyśkiem już wyszli, Elusia śpi w pokoju. Rafałek obudził się już dawno z kaszlem i mówi o swych potrzebach: "Miki i Pluto!". Zaraz puszczę bajkę. Na razie rozgrzewam się SDMem.

Po pięknym weekendzie jestem zawieszona dalej i nawet nic pisać mi się nie chce. Trzy dni nad Zalewem Czorsztyńskim. W dzień było słońce, błękit nieba i "jak  Jugosławii - i góry, i woda". Drzewa jak ikony złote, na ciepłych jeszcze pastwiskach owce, kozy i krowy. Dwa zamki wyrastające niczym baśniowe stwory nad wodą.  W nocy były gwiazdy i ciemne, pachnące drzewem i potokami uliczki. I zawsze dużo, dużo słowa ze strony Pana Boga. To był taki czas tylko dla nas.

A teraz zimniejsze, ciemniejsze dni. Ale dużo wyzwań przed nami. I bałagan nasz powszedni.

Dobrze było zobaczyć znowu góry.

wtorek, 7 października 2014

Przemijanie.

Dwa lata temu na tej ławeczce siedział dwuletni Gabryś i trzymał braciszka za rączkę - był koniec września i Rafałek nie umiał jeszcze pewnie siedzieć. Zrobiłam im wtedy zdjęcie. Dziś przyszła pora na aktualizację. Oto mała księżniczka podtrzymywana przez dzielnych braci :)

Po tygodniu spędzonym na kaszleniu i smarkaniu wyszliśmy wreszcie na spacer - coś mi mówi, że to ostatnie takie słoneczne i ciepłe dni w tym roku, trzeba się wygrzać przed zimą. Zrobiliśmy masę fajnych zdjęć, bo w jasnym, ostrym świetle wszystkie kolorowe liście, ostatnie kwiaty i owoce na krzewach wyglądały niesamowicie.

Piękna ta złota jesień... ale jakaś smutna. Te dni przygotowujące nas do zimy sprawiają, że prawie bez przerwy myślę o przemijaniu... Owszem, fajnie jest myśleć o Niebie. Ale myślenie o życiu tutaj w tęsknocie za tymi, co już odeszli... W niedzielę wieczorem gorąco mi się w sercu zrobiło, kiedy przeczytałam, że zmarła niewiele ode mnie starsza dziewczyna, mama trójki dzieci. Jedyne co dodawało otuchy to fakt, że przed śmiercią, w chorobie właściwie, pojednała się z Bogiem i ponoć "umawiała się z nim na niedzielne kawki". Niemniej obudziłam się w poniedziałek z dziwną myślą - dlaczego nie ja? Kiedyś też przyjdzie taki dzień, że inni się obudzą, a mnie już nie będzie. I mam tylko nadzieję, że będzie to dobry czas i nikomu serca nie rozedrze...

Jedno jest pewne - wszystko sprzyja ewangelizacji. Jak sobie pomyślę, że dzięki mojemu robieniu z siebie głupka czyjeś życie może się zmienić, odzyskać sens... To warto. Z nowym zapałem wchodzimy w czas dawania katechez - tym, co z dala od Boga i co kościoły omijają łukiem. Oby udało się umówić kolejnych delikwentów na kawkę z Bogiem. I wsłuchiwać w łomot kamieni spadających z ich serc.

sobota, 4 października 2014

Przebłyski.

Gabryś i Rafałek mają sprzątać pokój. Jako że byli zmęczeni, w nagrodę obiecałam miód. Starszy rzucił się do układania zabawek, młodszy się obijał - i miodu nie dostał. Przebierałam Elę, R. się przyglądał. Przyszedł pachnący miodem G. i powiedział: "Wiesz mamo, Rafałek też trochę sprzątał... Podzielę się z nim..." I razem poszli do kuchni. Co tam sprawiedliwość, ważniejsze jest miłosierdzie. Brawo, Gabryś!

***

 Jestem z Elusią i Rafałkiem na placu zabaw. R. szaleje na samochodzie, kręci kierownicą. Sadzam koło niego E. Od razu pojaśniał, jeszcze bardziej przyłożył się do kierowania pojazdem... Potem puścił kierownicę, szarmancko cmoknął siostrę w policzek - i pokazał, że idziemy na zjeżdżalnię. Mężczyzna :)

***

Takich i podobnych sytuacji było mnóstwo. Obserwowania dzieci jest niesamowite. Pewnie, trzeba je temperować prawie bez przerwy, ale jednocześnie te przebłyski drzemiących w nich pokładów dobra, jeszcze nie ukrytych głęboko ze strachu... Oby wyrośli na takich właśnie, nie przyblokowanych lękami. Na prawdziwych facetów. Dziewczynki - na pewne swojego piękna kobiety... Ela jest jeszcze mała, ale już jest naszą księżniczką. Oczkiem w głowie tatusia i braci. Gwiazdką mamy. Spokojną, uśmiechniętą. To Gabryś śpiewa jej kołysankę i zabawia, to Rafałek podtrzymuje ją, kiedy razem siedzą na ławeczce. Ona wie, że jest kochana, że otacza ją ciepło i miłość.
Pewnie, różnie jest, nieraz się kłócimy, krzyczymy, mamy dość - ale im nas więcej, tym wyraźniej widzę miłość w naszym domu. Każde dziecko to jedna osoba więcej do kochania. I jedna osoba więcej do odwzajemniania miłości. W pewnym sensie dopiero teraz, przy trójce dzieci, czuję wyraźnie, że staliśmy się rodziną. Otwartą na nowe, ale jest już jakiś fundament, coś rośnie, coś widać. I tak nam Pan Bóg pokazuje, że to on buduje. Że jak daje powołanie, to zajmuje się też resztą. Że można mu zaufać. I nie bać się swojej słabości...

Czy to zbyt sielankowy wpis? Słodki, odbiegający od rzeczywistości?

Chyba nie, biorąc pod uwagę, że od środy mam na głowie trójkę zasmarkanych i rozkaszlanych maluchów. Że zarwałam parę nocek. Że wstaję przed 6 razem z nimi, bo kaszel nie daje im pospać dłużej. Że nie wiem skąd mam siłę, żeby do wieczora przetrwać - robiąc to, co zwykle, a dodatkowo pocieszając, podając leki, wycierając nosy. I że przesiedziałam te kilka dni w domu kamieniem z chorymi dziećmi, a zwykle ciężko znoszę czas bez spacerów. No i że podczas pisania tego krótkiego tekstu dwa razy wyłączył mi się komputer (czyżby komuś się wpis nie podobał?).

Jeśli mimo to jestem w stanie napisać coś takiego w sobotni wieczór - to musi to być prawdą. Howgh :)

poniedziałek, 29 września 2014

Pola Chwały i imieniny chłopców.

Dzisiaj imieniny naszych chłopców. I generalnie wszystkich osób, których patronem jest jeden z trzech Archaniołów - Gabriel, Rafał lub Michał. Tak sobie myślę, że nie wiem, czemu długo wzbraniałam się przed tym ostatnim. No dobra, wiem - bo taki pierwszy, najbardziej znany i w ogóle. A ja zwykle się zakochuję w tym, co piękne, ale niepozorne. Dopiero niedawno go odkryłam i polubiłam za dokonanie tego wyboru: nie ja na pierwszym miejscu, tylko Bóg. Także jeśli dane mi będzie mieć jeszcze jednego synka, to czemu nie, anioł z mieczem w dłoni to dobry wzór dla chłopca :) W ogóle razem z Krzyśkiem mamy słabość do aniołów, co widać po imionach dzieci (Elżbieta w ewangelii pojawia się w tym samym miejscu, gdzie Gabriel). Może czujemy, że bardzo potrzebujemy ich wsparcia i opieki w naszej - jak by nie patrzeć - trudnej drodze... O aniołach bardzo fajne rozważanie znalazłam dziś TUTAJ.

W ramach prezentu imieninowego pojechaliśmy wczoraj wszyscy do Niepołomic na Pola Chwały. Lubimy rycerskie klimaty (w zeszłym tygodniu byliśmy na podobnej, choć nieco mniejszej imprezie w Zabierzowie), także mogliśmy znowu zobaczyć rycerzy w akcji. Tym razem nie tylko tych średniowiecznych, bo w Niepołomicach można było zobaczyć cały przekrój, od gladiatorów i legionistów po współczesnych komandosów. Poprzebierane postaci kręciły się po całym miasteczku, wyglądało to niesamowicie. Nie zabrakło oczywiście pięknych dam, ubranych w dworskie suknie, a obok poprzebieranych za rycerzy chłopców kręciły się małe dziewczynki-księżniczki.

Oczywiście szalałam z aparatem i porobiłam masę fajnych zdjęć, tutaj wrzucam część. Miłego oglądania :)