środa, 25 lutego 2015

O dużej dziewczynce :)

Myślałam że tego typu wpis pojawi się w kwietniu. Wtedy Elusia kończy roczek. Może będzie już chodzić, a może nie - w każdym razie teoretycznie to powinien być koniec niemowlęctwa. Tak się przynajmniej mówi.

Tylko że... Od jakiegoś tygodnia łapię się na myśli, że ja już nie mam niemowlaczka w domu. Mam dużą dziewczynkę.

Na przełomie stycznia i lutego zaczął się dla Eli trudny czas, pełen płaczu i zawodzenia o byle co. Myślałam, że to zęby idą (i w sumie idą, ale od dwóch miesięcy się gramolą i przebić nie chcą, więc zwalać wszystko na nie? Eeee...). A tu po trzech tygodniach czepiania się mojej nogi i panicznego ryku na widok kogokolwiek (poza mną), kto chciał ją wziąć na ręce - jakoś tak przeszło. Znowu Elusia się uśmiecha, znowu zaczepia. Rozrabia jeszcze bardziej, wysypuje wszędzie zabawki, ubrania, no jeśli wcześniej przy chłopakach miałam dużo sprzątania, to właśnie osiągnęłam kolejny poziom trudności... Jak w jakiejś grze :P

Jakaś taka inna jest. Nauczyła się... przytulać. Niemowlaki się przytula i one to lubią, ale same są raczej sztywne. Dopiero potem dzieci się przyklejają do rodziców/rodzeństwa/poduszek. A moja mała weszła w przemiły etap przytulania. Rano kotłasi się na łóżku, kładzie główkę na poduszce z uśmiechem, potem na mnie. Potrafi podejść do mnie, z całej siły objąć mnie za nogę (więcej nie ogarnia :P), tak się na całego przytulić. Echhh spływam :)

Bardzo się zmieniła... Ma taki rozumny błysk w oczach (nie żeby wcześniej jakoś bezmyślnie patrzyła... ale inaczej :)). Bawi się z nami też inaczej, jak partner, a nie ktoś, kogo trzeba zabawiać. Inaczej reaguje na to, co mówimy. Słucha uważnie i jakoś próbuje się komunikować. Pokazuje, że ma swój charakterek i zabranianie jej czegoś bardzo jej się nie podoba :P

Generalnie chociaż Ela jeszcze nie skończyła roczku i jeszcze nie umie chodzić - to już nie umiem patrzeć na nią jak na niemowlę. Nawet niemowlęciem już nie pachnie. Tylko dzieckiem. Tym, co zjadła, czym i w czym się bawiła itd. Miałam kilka dni temu niemowlaczka na rękach, więc wyraźnie poczułam różnicę. I zatęskniłam za kolejnym niemowlaczkiem :D

Ale póki co - bardzo się cieszę,  że mam już taką dużą panienkę w domu. Moją kochaną córeczkę... A tak bardzo kiedyś bałam się mieć ją - dziewczynkę. Już mi całkiem przeszło ;)

Ok idę ogarnąć stół, bo zaraz obiad będzie. Zapiekanka ziemniaczana z kiełbasą i cebulką, mniam ^^ Chłopaki już zrzędzą, że głodni...

A ta piękna piosenka za mną chodzi ostatnio. Nie wiem, czy wolę część spokojną, czy odjechaną, ale ciary mam niezmiennie...

piątek, 20 lutego 2015

Motyl w lutym.

Dziwny dzień... Piątek. Przez cały tydzień Krzysiek wracał późno z pracy i teraz czuję to. Kręgosłup błaga o ciepły prysznic i masaż. W ogóle czuję mega zmęczenie... ale takie przyjemne. Dające satysfakcję z dobrze wykonanej pracy. Dzieci już śpią, chłopa jeszcze nie ma, a ja mogę wreszcie odpocząć.

Dziś rano poszliśmy z Elą do lekarza (chłopcy nie mieli z kim zostać, więc tradycyjnie asystowali), bo zakatarzona i kaszle przez to. Ale na szczęście nic poważnego, poza wodospadem z nosa. Więc potem poszliśmy wszyscy na długi spacer. Popijaliśmy sok winogronowy, żuliśmy chrupki kukurydziane i cieszyliśmy się słońcem. Bo dziś u nas - wiosna. Jeszcze wczoraj zimno i szaro, a dzisiaj znowu grzało mocno. Ostatnio takich dni jest coraz więcej. Niby dopiero luty, zima - ale tylko w kalendarzu. Przyroda zaczyna się budzić. Ptaki śpiewają jak zwariowane (o seksie, ale na szczęście nie znam ptasiego i mogę spacerować bez ciągłej dekoncentracji :P). W ogródkach już wyzierają pierwsze kiełki, na krzakach widać pączki. I bazie już są :)

Ale szczytem wszystkiego był moment, kiedy... przeleciał nam przed nosem motyl. Cytrynek. Normalnie szok... Motyl w lutym!

Dopiero kiedy go zobaczyłam, to do mnie naprawdę dotarło, jak już BARDZO tęsknię za ciepłem, zielenią, obudzonym światem. Jak brakuje mi dłuższych dni, światła. Zima jest fajna, lubię ją, ale już wystarczy...

Co poza tym... Telefon z przedszkola. Bo zapisaliśmy już Rafałka ;) Także na bank idzie od września. Powiedziałam już o tym chłopakom. Niech się przyzwyczajają do myśli, że będą razem jeździć i spędzać dzień z dziećmi ze swoich grup. Będzie im raźniej, a Rafałka może to zmobilizuje do roboty. W przeciwieństwie do wykonującego bez problemu polecenia starszego, średni lubi pokazywać rogi. I jak się zaprze, to nawet groźba wyrzucenia zabawek (w razie nie posprzątania pokoju) go nie ruszy. Nie i już. Ech, Gabrysiowi przedszkole pomogło czuć się pewniej i odnaleźć wśród ludzi. Rafałkowi mam nadzieję pomoże... w innych rzeczach. Asertywność świetna sprawa, ale dyscyplina też musi być :P

Swoją drogą to piękne, że ludzie są tak różni. Nawet dwaj bracia, z jednej rodziny, jednego domu - zupełnie inni. Niby buźki trochę podobne, odzywki, zachowania (bo jeden małpuje drugiego), ale no - inni ludzie i nie da się ich pomylić. Super :)

Po spacerze chłopaki siedli do bajki, a ja robiłam naleśniki. Ela łaziła po kuchni i co jakiś czas zabierała kawałek naleśnika braciom.. W zasadzie nie muszę jej specjalnie karmić, radzi sobie sama. Ech te dzieci z rodzin wielodzietnych xD Spryciula mała nam rośnie...

To był dobry dzień :) A teraz - spokojnego weekendu wszystkim. I szybkiego nadejścia wiosny. Ja chcę tak:

Na turkusowej polanie 
leżę obmywa mnie deszcz 
z nektaru zjadam śniadanie 
pszczoła układa mi wiersz 
Dawno zgubiłam ubranie 
słońce ogrzewa mnie wciąż 
w mieście zostało mieszkanie 
samochód szafa i mąż 
Żadne świąteczne sprzątanie 
plama na stole czy kurz 
na turkusowej polanie 
to nie dotyczy mnie już 
Mam swoje myśli swoje pieśni swoje sny 
dokoła kwiaty wonne oraz bujne trawy 
i tylko niebo widzi czasem moje łzy 
i cztery wiatry przydzielone do obstawy 
Na turkusowej polanie 
leżę obmywa mnie deszcz 
z nektaru zjadam śniadanie 
pszczoła układa mi wiersz 
na turkusowej polanie 
nie prześladuje mnie nikt 
księżyc postawił mi banię 
i były tańce po świt 
Niech tak na zawsze zostanie 
i niechaj wiecznie już trwa 
na turkusowej polanie 
trawa i rosa i ja 
I tylko wczoraj napisałam długi list 
bo chcę ministra od hektarów pięknie prosić 
niech urzędnikom wyda rozkaz który brzmi 
żeby polany turkusowej mi nie kosić

niedziela, 15 lutego 2015

Wirujące serduszka.

Zwykle nie czułam potrzeby "świętowania" Walentynek. Ale akurat 14 lutego przypadł na taki czas dla nas, że czuliśmy, że trzeba o siebie zadbać. Każdy pretekst jest dobry, a kiedy wszędzie dokoła fruwają czerwone serduszka i pluszowe misie, a w radiu co druga reklama o Walentynkach i związkach traktuje... to jakoś mimo wszystko pomaga, żeby zastanowić się nad sobą. Nad nami.

Wyszło dość śmiesznie (i na początku myślałam, że tragicznie), bo nagle podjęliśmy decyzję, żeby jechać do rodziców Krzyśka. Wiadomo, dla mnie takie wyjazdy oznaczały zwykle mega stres. Ale tym razem miałam mimo wszystko nadzieję, że dziadkowie zajmą się wnukami, a my będziemy mieć święty spokój i czas dla siebie.

I się nie pomyliłam :)

W ogóle zauważyłam, że nasze relacje z rodzicami (moimi i Krzyśka) bardzo się unormowały i... wyzdrowiały. Nie wiem, czy trzeba było czasu, czy gromadki dzieci, żeby nas przestali traktować jak dzieciaki i zasypywać "dobrymi radami"... Ale dobrze jest i mam nadzieję, że tak zostanie. Z wzajemnym dystansem i szacunkiem.

Tak więc w te Walentynki mogłam się powylegiwać w łóżku, podczas gdy dzieciaki szalały na dole z dziadkami. Mogłam spokojnie wypić kawę, poczytać książkę ("Dom nad rozlewiskiem" sobie kupiłam za niecałe 7 złotych i mnie wciągnęło), pogadać z Krzyśkiem. Iść na spacer z nim i z małą (Ela ma taki czas, że zostawić ją mogę tylko na chwilkę, bo zaraz rozpacza, że mnie nie ma). Nacieszyć się słońcem, ciszą. Dawno tak długo nie mogłam pobyć sama ze swoimi myślami.  I nawet mogłam pomalować paznokcie na koralowy kolor w ciągu dnia (a nie w nocy, usypiając nad buteleczką) i nikt mi ich nie rozmazał po sekundzie :P

Nie muszę sprzątać, gotować... Wycierać rączek/nosów/pup przez całe dwa dni. Niesamowite :)

Pobyt w domu osób nie posiadających małych dzieci zawsze skłania mnie do refleksji na temat: co mam, a czego nie mam.

Na przykład, jak słusznie zauważyła Asia w komentarzu ostatnio, nie mam nowych mebli. I w sumie tego mi szkoda, bo lubię ładne rzeczy... Dom jest pełen ciepła i miłości niezależnie od jakości sprzętów, ale no... trochę żal. Póki co cała kasa idzie w pieluchy, leki i ubranka dla dzieci. Niestety, taki kraj, że albo się ma dużo dzieci, albo ładne mieszkanie. A wszystkie nasze remonty pochłaniają resztę - i tak kasa idzie w ściany, dosłownie. I pewnie jeszcze przez długi czas tak będzie. Efekty są, ale niewidoczne. Trudno chwalić się nowymi rurami i kablami ;) Tak to jest, jak się przenosi do starego domu. Wszystko jest chropowate, inne niż w blokach/nowych domach. Ale też z charakterem - bo tu dziwny stopień, to składzik, tu ściana dwa razy grubsza niż inne. Mimo wielu braków, dobrze się w naszym domu czuję :)

Tak więc tego nie mam... Nowa kuchnia teściów wygląda bardzo ładnie, ale trochę mi nieswojo w niej. Pewnie kiedy będę babcią, to też będę mieć taki porządek, spokój, ładne mieszkanko. Śmiesznie będzie.

Mam za to dużo... ciepła. Radości. Hałasu na co dzień. Bałaganu. Kredek, kartek i książek rozrzucanych namiętnie po podłodze przez całą trójkę. Stertę zabawek. Pomazane kredkami ściany w dziecięcym pokoju. Kaloryfer wiecznie poznaczony artystycznymi rzucikami z farb - w kuchni. Rozpadającą się od nadmiaru ubranek szafkę. Specyficzny rozkład zajęć. Codzienną nadzieję na wieczorną chwilę relaksu w wannie, kiedy Krzysiek pilnuje zasypiających dzieci. I takie tam różne drobiazgi, które dobrze znają inne mamy małych dzieci. I za którymi kiedyś, w ładnym i uporządkowanym mieszkaniu, będę chyba bardzo tęsknić (choć pewnie przychodzi taki wiek, że spokój jest bardzo pożądany i nie ma się już siły na takie szaleństwa)... Więc staram się je doceniać, choć czasem to trudne. Kiedy zmęczenie (i kręgosłup) daje o sobie znać.

W takich momentach dobrze jest odpocząć w otoczeniu wirujących serduszek, z paznokciami w koralowej barwie i pachnącą kawą, wypitą bez zwykłego pospiechu. Jak w ten weekend.

czwartek, 12 lutego 2015

Elżbieta Waleczna vel Tygrysia Lilia. 10 miesięcy za nami :)






 Jak w tytule... Wczoraj Elusi stuknęło 10 miesięcy po tej stronie. W związku z tym zamieszczam fotki z dwóch sesji, rycerskiej i w indiańskim sweterku (tak mi się ta Tygrysia Lilia przypomniała... pamiętacie z "Piotrusia Pana"?). Sesje nie były udawane, hełm to naprawdę jedna z jej ulubionych zabawek... Oczywiście dookoła Eli morze zabawek - dobrze jest mieć starszych braci, człowiek od urodzenia ma masę dóbr materialnych ^^ 

W każdym razie rośnie dziewczynka jak na drożdżach (zaraz biorę drożdże i będę wyrabiać ciasto na pączki, ha!). I - uwaga - zajmuje od tygodnia pierwsze miejsce w konkursie na Największego Bałaganiarza. Wszędzie dotrze i wszystko wyrzuci/wymiesza/rozleje. Na szczęście chłopaki (nawet Rafałek!) są już dojrzałymi przedszkolakami i szkolą siostrę, czego nie wolno robić, a nawet po niej sprzątają. Chociaż najwięcej roboty mam oczywiście ja :) 

Co poza tym u Eli? Nadal ma 2 zęby, ale pewnie na dniach się to zmieni, bo od tygodnia ma bardzo spuchnięte dziąsła na górze i marudna jest z tego powodu. Już widać pod skórą kolejne 2. Póki co Ela nie zamierza chodzić ;) Ale to mnie nie dziwi, bo chłopaki pierwsze kroki stawiali w wieku 13 miesięcy. Mamy czas... Na razie na tapecie raczkowanie, stawanie przy meblach i wspinanie się. Nawet zdjęcie zrobić trudno, bo tak młoda śmiga. Jeszcze trochę i będziemy robić pierwszy torcik dla niej...

wtorek, 10 lutego 2015

Łzy i pączki :)

Dziwny dziś dzień. Od rana staram się nie smucić, ale jednak mi melancholijnie. Tak bez powodu. Dopiero kiedy wyszłam po południu z dziećmi, żeby Gabrysia odebrać z przedszkola... dopiero wtedy do mnie dotarło, dlaczego. Szare chmury, szare niebo. Wszystko mokre i zimne. Ciemne gałęzie pokryte zimnymi kroplami. Świat wygląda, jakby płakał. I wcale się tego nie wstydził. Dlaczego ja mam się nie smucić? Czasem to nawet zdrowe, pozwolić sobie na żal i łzy... Tam na górze jest niebo niebieskie...

Poza tym wszystko u nas w porządku :)) W niedzielę odpoczęliśmy w kinie. Potrzebowaliśmy tego jak powietrza po chorobowych dwóch tygodniach. A poza tym w zeszłym tygodniu stuknęła nam ósma rocznica naszej pierwszej randki ;) więc fajnie, że udało się wyskoczyć gdzieś tylko we dwoje. Oczywiście Ela ryczała prawie cały czas, kiedy nas nie było (ech zęby...), ale przeżyła :P Czasem dzieci muszą poczekać.

A "Hobbit" piękny... Te kilkanaście lat temu chodziłam do kina na "Władcę" i wzdychałam do Froda, siedząc na podłodze pod ekranem. Tym razem nie wzdychałam do nikogo, tylko cieszyłam się, że Krzysiek siedzi obok ;) ale klimaty pozostały moje. I tak już będzie...


Poza tym odkurzam Tischnera "Przekonać Pana Boga". Dziwnie tak czytać to po wielu latach... Ta książka wpadła mi w ręce chyba jeszcze w podstawówce - albo na początku liceum. I przeczytałam bez głębszych refleksji, wtedy nie rozumiałam takich rzeczy. I nie przypuszczałam, że Bóg właśnie księdzem Tischnerem się posłuży na początku mojej drogi - powrotu do Niego. Trzeba było górala, żeby zakochaną w górach Riv ściągnąć z powrotem do Kościoła. Długo stałam obok, obojętnie, a potem nagle coś zaczęło się zmieniać. Właśnie dzięki Józkowi. Potem Karolowi (znany jako JPII, kolejny góral - przyp.red.). A potem to już samo się toczyło... W każdym razie kiedyś Tischner był tylko odległym autorytetem. Teraz dalej jest, ale też kimś w rodzaju przyjaciela. Nie mogę się doczekać rozmowy z nim do drugiej stronie. Mam ochotę się pokłócić o wiele spraw :) I w równie wielu przyznać rację - bo czytając znowu odkrywam... Piękne rzeczy.

Ok kończę... Ale na koniec zapraszam do pięknej akcji!!!

Za dwa dni Tłusty Czwartek. Pewnie będziemy się opychać pączkami, ciastkami (kto może ;)) i nieźle bawić. Dobrze w ten dzień zrobić coś dla tych, którzy ciastek może nigdy nie zobaczą. Zachęcam do PĄCZKOWANIA. W prosty sposób można pomóc dzieciom w RŚA. Akcja jest skuteczna i bezpieczna, wszystko trafia do najbardziej potrzebujących - wiem, bo znam osoby, które to prowadzą :) Także zamiast pakować w oponkę, lepiej oddać trochę sadełka tym, którzy go nie mają. Uczynione dobro zawsze do nas wraca...

sobota, 7 lutego 2015

Przeszłość i przyszłość - przemyślenia pewnego hobbita.

Słoneczna sobota. Wszyscy pociągają nosami, ale mam nadzieję, że mimo to pojedziemy dziś na eucharystię wieczorem i naładujemy akumulatory. 

W zeszłą niedzielę leżałam i nie miałam siły się dowlec do kościoła. Potem ciężko mi było w tygodniu. Nie wiem, jak kiedyś mogłam w ogóle przez kilka lat nie chodzić do kościoła i żyć. Chociaż z drugiej strony, co to za życie było - bez nadziei, w coraz większej depresji, bez odpowiedzi na podstawowe pytania. Jedyne co słyszałam od rodziców, którzy odeszli własnie od kościoła, to "ucz się, bo nic z ciebie nie będzie". Może ktoś umie uczyć się, pracować ot tak, dla zasady, ale ja już wtedy nie umiałam żyć bez sensu. Więc żyć nie chciałam i marzyłam o śmierci. Skoro Boga nie ma, albo jest daleko, to po co to wszystko, po co wstawać rano...

Tak było jakieś hmm 14 lat temu. Na szczęście potem była interwencja z góry i "A jednak On jest! Ha, to do roboty!"

Ale mnie wzięło na wspomnienia :) Dobrze pamiętać, z czego się wyszło.

Co u nas? Ano jakoś minął ten tydzień, pełen podawania leków i kolejnych kiepsko przespanych nocy. Dzieci marudziły zgodnie, także łatwo nie było. No ale już jest lepiej.

Wczoraj tylko strach mnie znowu ogarnął, że przeszła pewna wspaniała konwencja, która za patologię i przemoc wobec kobiet obciąża nie to, co powinna... Że niby to w tradycyjnych, religijnych rodzinach się kobiety jak szmaty traktuje. Hm nie zauważyłam jakoś. Mnie do szmaty tylko wtedy blisko, kiedy po dzieciach trzeba podłogę wytrzeć :) Za to znam całą masę rodzin, gdzie o Bogu nikt nie mówi, o miłości też - no i przemoc kwitnie, owszem.

Ech boję się czasem, w jakich nienormalnych czasach odwróconych wartości przyjdzie żyć moim dzieciom, jakie trudne decyzje będą musiały podejmować. Boję się, że różni "oświeceni eksperci" będą się wtrącać do wychowywania dzieci. I mam dość robienia z chrześcijan jakiś ciemnych świrów, z księży - posępnych  i zawistnych"czarnych". No nie jest dobrze...

No ale nie ma co wybiegać, trzeba robić co w naszej mocy, żeby wychować dzieci na ludzi z kręgosłupem, z wiarą. Takich, którzy będą umieli wytrwać i nie dać sobie wmówić bzdur. Odróżnić dobre od złego. Mam nadzieję...

Dobra, będę kończyć te niezbyt wesołe rozważania. Co ma być, to będzie. Ważne, że jest o co walczyć.

I  że zaraz zjem dobry obiad. Mięsko już pachnie :)) Więc zakończenie iście hobbickie (bo i bileciki na "Hobbita" kupione, haha!).

poniedziałek, 2 lutego 2015

I znowu...

... kolejny tydzień przede mną. Aż mi dziwnie, że to poniedziałek, bo w ogóle nie czuję energii. Wszystko mnie boli, jutro idę do lekarza. A tu jeszcze moją trójeczkę muszę ogarnąć. Gabryś niby mógłby do przedszkola iść, ale nie ma go kto odebrać, a ja nie mam siły się tarabanić z wózkiem po śniegu. Jednak najgorzej jest, kiedy to mama jest chora i nie ma jej kto pomóc. Kiedy tylko dzieci kaszlą, to jakoś idzie...

Ale żeby tak nie zrzędzić... Pomijając nawracający ból gardła, kaszel i katar, od których chyba wybuchnie mi głowa :P to dzięki temu mogę częściej niż zwykle usiąść z książką i kubkiem kawy/herbaty, odpocząć. Dawniej nie było to nic niezwykłego, ale już się nauczyłam, że trzeba dobrze wykorzystywać taki czas. I już nie czuję się winna, że odpoczywam. No ale jak się nasłuchało w dzieciństwie, że się nic nie robi (?), to potem się chce cały czas działać i pracować, żeby nie być krytykowanym.

Tak więc czytam. Skończyłam już "Kobietę silną" Ingrid Trobisch. W paru kwestiach się nie zgadzam z autorką, ale generalnie książka piękna i mądra, polecam wszystkim paniom ;) Poryczałam się czytając ostatnią stronę.

A teraz spokojnie odkrywam na nowo kupioną dawno temu w Ludźmierzu "Zgodę na świat" ks. Twardowskiego. Przeczytałam ją świeżo po powrocie do Boga i niewiele z niej chyba rozumiałam. A przynajmniej nie zapamiętałam jej dobrze. Przeleżała na półce tyle czasu - żałuję, że nie zajrzałam do niej wcześniej. A może to nie przypadek? Może teraz jest ten czas w moim życiu, kiedy mogę się nią naprawdę delektować? Pewnie tak...

Miłość i samotność
wzięły się pod ręce jak siostry
idą noga w nogę
nie rozdzielaj ich
nie szarp. Łapy przy sobie
miłość bez samotności
byłaby nieprawdą
samotność bez miłości rozpaczą

stała Matka pod krzyżem
jak pod srebrnym obrazem
nie minęły trafiły
do niej też przyszły razem

Chodzi księżyc jak morał
albo osioł po niebie
jeśli były gdzie indziej
to i przyjdą do ciebie


Jan Twardowski, Nie rozdzielaj