niedziela, 15 lutego 2015

Wirujące serduszka.

Zwykle nie czułam potrzeby "świętowania" Walentynek. Ale akurat 14 lutego przypadł na taki czas dla nas, że czuliśmy, że trzeba o siebie zadbać. Każdy pretekst jest dobry, a kiedy wszędzie dokoła fruwają czerwone serduszka i pluszowe misie, a w radiu co druga reklama o Walentynkach i związkach traktuje... to jakoś mimo wszystko pomaga, żeby zastanowić się nad sobą. Nad nami.

Wyszło dość śmiesznie (i na początku myślałam, że tragicznie), bo nagle podjęliśmy decyzję, żeby jechać do rodziców Krzyśka. Wiadomo, dla mnie takie wyjazdy oznaczały zwykle mega stres. Ale tym razem miałam mimo wszystko nadzieję, że dziadkowie zajmą się wnukami, a my będziemy mieć święty spokój i czas dla siebie.

I się nie pomyliłam :)

W ogóle zauważyłam, że nasze relacje z rodzicami (moimi i Krzyśka) bardzo się unormowały i... wyzdrowiały. Nie wiem, czy trzeba było czasu, czy gromadki dzieci, żeby nas przestali traktować jak dzieciaki i zasypywać "dobrymi radami"... Ale dobrze jest i mam nadzieję, że tak zostanie. Z wzajemnym dystansem i szacunkiem.

Tak więc w te Walentynki mogłam się powylegiwać w łóżku, podczas gdy dzieciaki szalały na dole z dziadkami. Mogłam spokojnie wypić kawę, poczytać książkę ("Dom nad rozlewiskiem" sobie kupiłam za niecałe 7 złotych i mnie wciągnęło), pogadać z Krzyśkiem. Iść na spacer z nim i z małą (Ela ma taki czas, że zostawić ją mogę tylko na chwilkę, bo zaraz rozpacza, że mnie nie ma). Nacieszyć się słońcem, ciszą. Dawno tak długo nie mogłam pobyć sama ze swoimi myślami.  I nawet mogłam pomalować paznokcie na koralowy kolor w ciągu dnia (a nie w nocy, usypiając nad buteleczką) i nikt mi ich nie rozmazał po sekundzie :P

Nie muszę sprzątać, gotować... Wycierać rączek/nosów/pup przez całe dwa dni. Niesamowite :)

Pobyt w domu osób nie posiadających małych dzieci zawsze skłania mnie do refleksji na temat: co mam, a czego nie mam.

Na przykład, jak słusznie zauważyła Asia w komentarzu ostatnio, nie mam nowych mebli. I w sumie tego mi szkoda, bo lubię ładne rzeczy... Dom jest pełen ciepła i miłości niezależnie od jakości sprzętów, ale no... trochę żal. Póki co cała kasa idzie w pieluchy, leki i ubranka dla dzieci. Niestety, taki kraj, że albo się ma dużo dzieci, albo ładne mieszkanie. A wszystkie nasze remonty pochłaniają resztę - i tak kasa idzie w ściany, dosłownie. I pewnie jeszcze przez długi czas tak będzie. Efekty są, ale niewidoczne. Trudno chwalić się nowymi rurami i kablami ;) Tak to jest, jak się przenosi do starego domu. Wszystko jest chropowate, inne niż w blokach/nowych domach. Ale też z charakterem - bo tu dziwny stopień, to składzik, tu ściana dwa razy grubsza niż inne. Mimo wielu braków, dobrze się w naszym domu czuję :)

Tak więc tego nie mam... Nowa kuchnia teściów wygląda bardzo ładnie, ale trochę mi nieswojo w niej. Pewnie kiedy będę babcią, to też będę mieć taki porządek, spokój, ładne mieszkanko. Śmiesznie będzie.

Mam za to dużo... ciepła. Radości. Hałasu na co dzień. Bałaganu. Kredek, kartek i książek rozrzucanych namiętnie po podłodze przez całą trójkę. Stertę zabawek. Pomazane kredkami ściany w dziecięcym pokoju. Kaloryfer wiecznie poznaczony artystycznymi rzucikami z farb - w kuchni. Rozpadającą się od nadmiaru ubranek szafkę. Specyficzny rozkład zajęć. Codzienną nadzieję na wieczorną chwilę relaksu w wannie, kiedy Krzysiek pilnuje zasypiających dzieci. I takie tam różne drobiazgi, które dobrze znają inne mamy małych dzieci. I za którymi kiedyś, w ładnym i uporządkowanym mieszkaniu, będę chyba bardzo tęsknić (choć pewnie przychodzi taki wiek, że spokój jest bardzo pożądany i nie ma się już siły na takie szaleństwa)... Więc staram się je doceniać, choć czasem to trudne. Kiedy zmęczenie (i kręgosłup) daje o sobie znać.

W takich momentach dobrze jest odpocząć w otoczeniu wirujących serduszek, z paznokciami w koralowej barwie i pachnącą kawą, wypitą bez zwykłego pospiechu. Jak w ten weekend.

12 komentarzy:

  1. Ależ ja Ci zazdroszczę tego czasu dla siebie. Nie pamiętam, kiedy miałam kilka godzin dla siebie :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Pięknie tak. Jak tylko możesz to trzeba korzystać. Trzeba, żeby nie zwariować ;)
    A z meblami. wystrojem domu i ogólnie takimi tam ... mamy to samo. I też jak patrzę na piękne wnętrza to czasem mi szkoda, że tak nie mamy, a gdybyśmy mieli to zaraz byśmy nie mieli (dzieci by na pewno ulepszyły coś), ale potem szybko jest refleksja, że nie to jest dla mnie/dla nas najważniejsze :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Przy dzieciach nowe meble to horror, my mamy do chłopców i są bardziej trwałe niż te nasze za które daliśmy niezłą kasę, rysy obicia itp i to nie tylko przez dzieci, a ich meble choć tańsze przetrwają chyba wszystko...ja nie lubię chodzić do teściowej gdzie jest czysto i lata za dziećmi ze sznatą bo sprzątała...nigdy chyba się nie przyzwyczaje do ciszy i porządku ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. Bardzo lubię tę pierwszą piosenkę. Nasze meble są w stanie różnym za to ściany zdecydowanie proszą o malowanie. Ale jeszcze z rok poczekają bo to jak mycie zębów podczas jedzenia czekolady :D.

    OdpowiedzUsuń
  5. Człowiek tyle rzeczy rozumie, docenia i tak fantastycznie dojrzewa przy dzieciach :). Ja lubię Walentynki - jak każde radosne, pozytywne święto :). Lubię dziadków dzieci i doceniam ich obecność w naszym życiu, choć bywało z tym różnie... Dużo serduszek na co dzień życzę :))))

    OdpowiedzUsuń
  6. Jakbym czytała o sobie i teściach ;) ale jeszcze tak fajnych relacji nie mamy.. A co do mebli.. najpiękniejszą ozdobą domu są jednak dzieci.. zrozumiałam, to podczas kilkunastomiesięcznej walki o mój Skarb.. Nagle okazuje się, że kanapa, która jest w dobrym stanie, ale juz niezbyt modna, może posłużyć jeszcze parę lat.. nie biegnę do sklepu meblowego, chociaż mogę.. Chyba zmądrzałam ;) Zmieniły się priorytety.. i uwierz mi wolę Twój blog np. od Green Canoe gdzie dostaję już mdłości, jakiś taki przesyt tam panuje, że muszę przestać zaglądać..
    Pozdrawiam Asia

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Haha, a ja do Green Canoe lubię sobie zajrzeć, choć moje mieszkanie różni się WSZYSTKIM od tego wypasu, który mają Oni :) I pomijając kwestie finansowe, pomijając to, że ja pewnie nie mam takiego dobrego gustu, to... ciągle tam zaglądam, i oglądam :) Niektóre pomysły- całkiem, całkiem :)

      Usuń
  7. Z każdej Twojej notki bije takie ciepło Kochana... Gdybyś nie miała dzieciaków, ale miała ładne meble i inne fajne rzeczy, które lubisz...pewnie nadal pisałabyś ciekawie o swojej codzienności, ale chyba czegoś by brakowało. I Tobie i Czytelnikom... A tak? Masz ten specyficzny rozkład dnia, ten pozytywny rozgardiasz... Masz rodzinę i Boga i wszystko jest na swoim miejscu :) A cała reszta na pewno przyjdzie sama, we właściwym czasie :)

    Ja też miałem cudowne Walentynki...najwspanialsze od kilku lat :) Może kiedyś napiszę dlaczego...

    Póki co, zapraszam na Dziewiąte Urodziny Bloga :)

    OdpowiedzUsuń
  8. Tak sobie myślę, że... to chyba taki właśnie kraj, że musimy tłumaczyć się z tego, dlaczego wybieramy posiadanie kolejnego dziecka, a nie super meble/telewizor/wczasy za granicą.... Najważniejsze, że Wasze wybory są świadome, i dobre dla Was.

    OdpowiedzUsuń
  9. Niesamowicie to co piszesz, pasuje do mojego życia. Świetnie to ujęłaś. Meble to tylko przedmioty. Tyle. Jednak miło pomyśleć, że kiedyś może też będzie się je miało w swoim uporządkowanym mieszkanku... Teraz jednak są inne priorytety:)
    Całuję
    Mama trójeczki

    OdpowiedzUsuń
  10. Meble to piasek, jak wiele innych w myśl anegdoty o profesorze:

    "Na jeden z wykładów profesor przyniósł dość duży słój i kilka kamieni, każdy mniej więcej wielkości pięści.
    - Ten słój, to nasz czas, jaki mamy w ciągu dnia, a te kamienie, to ważne sprawy w naszym życiu.
    Po tych słowach profesor włożył kamienie do słoja, które weszły do niego na styk.
    - Czy coś jeszcze wejdzie do tego słoja? - zapytał profesor studentów.
    Na sali odezwał się cichy szmer, że nie, bo słój jest pełny. Na to profesor wziął żwir i wsypał do słoja.
    - To są nasze mniej ważne sprawy
    Żwir się zmieścił wypełniając luki między kamieniami.
    - A teraz? Czy coś się zmieści?
    Tym razem sala odpowiedziała milczeniem. Na to profesor wyjął piasek i dosypał do słoja, który wypełnił szczelinę między żwirem.
    - Jaki jest wniosek z tego, co tu pokazałem? - zapytał profesor studentów.
    Po chwili milczenia jeden student się odezwał:
    - Że nawet jak nam się wydaje, że już nie mamy na nic czasu, to jednak możemy jeszcze wiele zrobić.
    - Też, ale nie to jest głównym wnioskiem - odparł profesor.
    Gdy już nie było więcej pomysłów na sali profesor zdradził rozwiązanie:
    - Głównym wnioskiem jest to, że trzeba było zacząć zapełniać słój od dużych kamieni. Gdybyśmy zaczęli od piasku i żwiru, to nie zmieściłyby się wszystkie duże kamienie.

    :))

    OdpowiedzUsuń
  11. Tak sobie czytałam i czytałam i doszłam do wniosku, że u nas jest podobnie.., nie ma nowych mebli choć chciałoby się te stare wyrzucić, kasa idzie w rzeczy niewidoczne bo kto zauważy grzałkę w piekarniku? A mimo to jak patrzę na życie wcześniej bez dziecka nie zamieniłabym tego na rzeczy materialne.
    Pozdrawiamy :-)

    OdpowiedzUsuń