czwartek, 26 stycznia 2017

Ferie.

Sara, Mała Księżniczka... 

I królowa Elżbieta podjadająca makaron ;)
Było o chłopcach, czas na dziewczynki. Patrzę na nie każdego dnia i nie mogę się nacieszyć, że je mam. Takie piękne, dobre... Niesamowite jest patrzyć na całą czwórkę i widzieć, jak bardzo są różni, a jednocześnie jak każde z nich jest wspaniałe. Jak chłopcy odkrywają w sobie wojownika, a nasza dzielna Elula Waleczna ma w sobie jednak naturalną chęć opiekowania się innymi i nawet bajki ogląda ze swoimi laleczkami. Nie ma dla mnie piękniejszego widoku niż moja gromadka kotłująca się razem na dywanie albo siedząca przy stole w kuchni.

Bo Sara już dołączyła do zabawy :) Jeszcze nie raczkuje, ale pełza po dywanie i przemieszcza się w stronę upatrzonych zabawek.

Jutro ostatni dzień zajęć, ale nam ferie wypadły trochę wcześniej z powodu przeziębień. Od wczoraj mam cała ekipę na głowie. Sarze prawie się przebiły górne jedynki i znowu odporność poleciała na łeb, skończyło się na antybiotyku... Ciekawe, że Gabryś i Ela ząbkowali w miarę bezboleśnie, a "parzyste" dzieciaki świętują - Rafał miał gorączkę 40 stopni przy każdym zębie, Sara za to rzęzi jak stary gramofon i cała jest zaflegmiona.

Także tego... Zrywam sobie gardło czytając na głos "Piotrusia Pana" (piraci i Indianie!). Kupiliśmy piękne wydanie z ilustracjami Quentina Grebana, przyjemnie patrzeć...
Poza tym starsza trójka siedzi w stercie klocków Lego i buduje. Trochę ćwiczymy pisanie literek - drukowanych (Rafał) i pisanych (Gabryś). Śpiewamy (Ela tańczy do wszystkiego). Oglądamy bajki. A ja w wolnych od dzieci i sprzątania chwilach czytam kolejne książki i piję kolejną kawę. Styczeń mija mi w tym roku jakoś spokojnie... Dociera do mnie, że coraz bliżej wiosna.

Czas pooglądać skaczącego wieloryba:

środa, 18 stycznia 2017

Po jasełkach.

Za nami intensywny tydzień. Przygotowanie do jasełek obu chłopców, na które byli zaproszeni dziadkowie (taki prezent z okazji nadchodzących Dnia Babci i Dnia Dziadka). Akurat w tym roku miałam dość proste zadanie, bo obaj mieli być pasterzami. Tak więc z przyjemnością zabrałam się do kompletowania góralskiego stroju w dwóch rozmiarach (mógłby być taki pasterz żydowski, ale ja tam zawsze jestem za klimatami naszego Podhala ;) w końcu to tam mnie Pan Bóg zawołał po latach rozłąki). Kapelusz mam w domu, koszulę udawała oryginalna koszulka z Boliwii (wzorki z daleka nawet podobne :P), na dwóch parach jasnych spodni wyprodukowałam parzenice, a do tego gruby czerwony pas z mojego płaszcza pomalowałam we wzory kojarzące się z górami. I było. Nigdy mi się nie chciało bawić w takie rzeczy, ale tym razem miałam jakiś power (no nie powiem, sprawiało mi to przyjemność i o górach mogłam myśleć podczas przygotowań). Po obu przedstawieniach rodzice mi gratulowali i pytali, jak to zrobiłam. Także miło mi było ;)

No i dumna jestem bardzo, bo chłopcy byli rewelacyjni... Zawsze przezywam ich występy, ale tym razem to naprawdę wspaniałe było. Świeczki w oczach cały czas, ale jak się rozejrzałam to pół sali ryczało, a drugie udawało, że daje radę :P Dzieciaki były świetne, wszystkie. Tańczyły, śpiewały dla dziadków, kolędowały, mówiły swoje role aniołów i pasterzy. Po przedstawieniach byliśmy zaproszeni na poczęstunek w sali i rodziny mogły się integrować. To był dobry czas.

Napisałabym coś więcej, ale w tym momencie dalej emocje we mnie siedzą i muszę odpocząć. Tak ku pamięci tylko sobie zapiszę. W takich momentach przeżywam zawsze mój dzień, Dzień Mamy (kto powiedział, że ma być raz w roku?). Ile razy dzieciaki tak na maksa mnie zaskakują pozytywnie, że chce mi się płakać i czuję się, jakby mnie sami aniołowie połaskotali... Tak własnie było teraz. Jestem dumna z całej czwórki (dziewczynki wystrojone podziwiały braci na naszych kolanach) i wdzięczna, że mogę być ich mamą. Krzysiek też unosił się nad ziemią jak balonik. A dziadkowie byli prze-szczęśliwi.


Ku mej kołysce leciał od Tatr
o skrzydła orle otarty wiatr,
o limby, co się patrzą w urwisko,
leciał i szumiał nad mą kołyską.


I do mej duszy na zawsze wlał
tęsknot do orlej swobody szał
i tę zadumą limb, co się ciszą
objęte wielką, w pustce kołyszą
.

K. Przerwa-Tetmajer, Na Skalnym Podhalu

I jeszcze muzycznie:

niedziela, 8 stycznia 2017

Kaganiec na moje myśli i słowa.

Spokojny niedzielny wieczór. Wróciłam z chłopcami z eucharystii. Rzucaliśmy się śnieżkami, podziwialiśmy biały, puszysty krajobraz i światełka na choinkach przy mijanych domach. Tak cicho, tak pięknie... 

Niespodziewane zakończenie tego dnia, pełnego przypływających dobrych i smutnych wieści. Gdzieś w świecie działy się różne rzeczy i ocierały o nas jak kot. Dotykaliśmy ich na chwilę i patrzyliśmy, jak odchodzą. A my bawiliśmy się razem w naszym ciepłym domku. Ze zdziwieniem myślałam o tym, że dla niektórych niedziela z czwórką dzieci jest jakimś wyrzeczeniem. Dla mnie to przyjemność. Może dlatego, że mam dobre dzieci i dobrego męża. Ale dotarło też do mnie dziś, że jest u nas coś, co trudno opisać. Nie zwracałam na to wcześniej uwagi, bo wydawało mi się naturalne. Dopiero po przeczytaniu niektórych komentarzy ostatnio zrozumiałam, że dla osób z zewnątrz takie oczywiste nie jest.

U nas nie ma złych słów. Ten hałas, o którym czasem piszę, to nie są nasze kłótnie (tak to można było być może odebrać). My z mężem kłócić się w zasadzie nie umiemy. Nawet jeśli się o coś posprzeczamy, to trwa to dosłownie chwilkę. Nie mogłabym się z nim pożreć na serio o coś,  bo traktuję go jak drugą część siebie. Siebie przecież nie mogę traktować źle, no nie? Dzieciaki czasem mówią sobie coś chamskiego, próbując nowo poznane słowa (czego się człowiek nie nauczy wśród rówieśników...). Ale ja wtedy szybko reaguję (i to jest to, co słychać na pół ulicy - "Masz go przeprosić, nie wolno tak robić!" - bo nic mnie tak nie wkurza jak wredne słowa w rodzinie). Bardzo jestem jakoś bardzo wyczulona na takie rzeczy. Przemoc fizyczna mnie nie przeraża, bo jej po prostu nie doznałam w dzieciństwie. I nie wyobrażam sobie stosować jej wobec dzieci. O wiele bardziej boję się przemocy że tak powiem werbalnej - bo wystarczy komuś powiedzieć coś przykrego, nawet "w dobrej sprawie" (choć dla mnie to lipne usprawiedliwienie takiego mieszania kogoś z błotem, bo nam się wydaje, że robi źle). Nie pamiętam klapsów od rodziców. Ale, choć bardzo mnie kochali i uważam, że byli bardzo dobrymi rodzicami, nawet jeśli bywało ciężko potem między nami - to moje serce dobrze zapamiętało wypowiedziane przez nich w złości słowa. "Głupia koza", "potwór" (to ostatnie to moja mama). Może nie bolałoby to tak bardzo, gdyby potem było słowo "przepraszam". Ono wymazuje wiele. Ale nie było, bo dawniej tak było, że to dzieci miały przepraszać rodziców, a nigdy na odwrót. Słowa mogą ranić i zapadać w pamięci równie mocno, jak dotyk. Mogą budować, dodawać skrzydeł - albo je podcinać i spychać w błoto.

Nie wiem, jak to będzie za te kilkanaście lat, kiedy moje dzieci zaczną dorastać. Na razie łatwo jest być ich mamą, przyjemnie się obsypywać buziakami, chwalić i przytulać. Ale co będzie w czasie buntu nastolatków? Czy padną takie słowa, których będę bardzo żałować? Czy będę z dziećmi, kiedy będą mnie potrzebować? A może nakrzyczę i się obrażę, tak jak się to zwykło robić w pokoleniu naszych rodziców? Boję się i nawet nie zarzekam, że nie popełnię żadnego błędu, bo trzeba mieć mało wyobraźni (albo wcale jej nie mieć), żeby tak zakładać. Nadzieja jest tylko w Panu Bogu, że nas poprowadzi przez wszystko i da nam być przy sobie zawsze. Zazdroszczę znajomym dzieciakom z wielodzietnych rodzin, które wchodzą w dorosłe życie mając dobre relacje z rodzicami i bez strachu mówią im o kolejnych wnukach, dzielą się problemami etc. Fakt, żyjemy w specyficznym środowisku i nie twierdzę, że w każdej rodzinie wielodzietnej tak jest. Podobnie jak nie każda małodzietna musi owocować toksycznymi relacjami i trudnościami podczas wchodzenia dzieci w dorosłe życie i szukanie swojej drogi. Ale właśnie ten widok daje mi nadzieję, że z nami będzie podobnie. Bardzo chciałabym, żeby moje dzieci w dorosłym życiu mogły u mnie szukać wsparcia i nie bać się mówić o swoich sprawach. Tak, jak teraz.

I jeszcze o jednym dziś myślałam. Eucharystię celebrował ksiądz o tak kosmicznym dla mnie głosie (jakiś totalnie nadęty patos, nie trawię tego), że musiałam chować buzię w szalik, by nie wybuchnąć śmiechem. A jednak gdzieś miałam poczucie, że może komuś jego głos się podoba i jest potrzebny. Że podczas gdy trzymał w rękach ciało i krew Pana Jezusa, to ten patrzył na niego z miłością i nie dostrzegał jego śmieszności. Podobnie ja, stojąc przy szopce z chłopcami mogłam się komuś wydać złą matką, kobietą bądź katoliczką. Bo zbyt mało czasu poświęcałam dzieciom, albo zbyt wiele, albo za głośne były, albo powinnam dać im więcej swobody, a w ogóle to minę miałam za mało skupioną i pewnie przyszłam z obowiązku, a nie potrzeby serca. Zawsze się znajdzie jakiś powód do osądu i ataku, prawda? Nawet jeśli tylko w naszej głowie. Dobrze trzymać myśli i język na wodzy. Spojrzeć na tego, który nas denerwuje tak, jak patrzy Pan Bóg. Ze wzruszeniem i miłością. To nie jest łatwe, ale warto ćwiczyć i prosić Boga o łaskę takiego spojrzenia. Takie myśli pomogły mi przetrwać eucharystię godnie i nie robić wiochy z powodu nie odpowiadającego mi głosu prezbitera. Duch Święty przychodzi z pomocą, gdy jest kiepsko, a ja zamieniam się w chodzący osąd.

poniedziałek, 2 stycznia 2017

2017.

No i mamy nowy rok. Ciekawa jestem, co przyniesie. Szczerze mówiąc, jest mi wszystko jedno :) Bylebyśmy mogli cieszyć się razem tym czasem.

W Sylwester trochę odbiliśmy sobie niekompletną Wigilię. Razem z dzieciakami byliśmy u znajomych, były też inne znajome rodziny z dziećmi. Byliśmy na eucharystii podziękować za miniony, bardzo dobry dla nas rok. Zresztą, odkąd jesteśmy razem, to wszystkie lata są dobre. No i ja chyba mam coraz mniej oczekiwań i staram się nie nakręcać na jakieś swoje plany, tylko cieszyć z tego, co jest. O północy wyszliśmy na ulicę ze starszą trójką (Sara spała w domu) i podziwialiśmy sztuczne ognie. Gabryś podskakiwał z radości (od rana nie mógł się doczekać fajerwerków), Rafał i Ela z wysokości naszych ramion obserwowali niebo z rozdziawionymi buziami. A potem wróciliśmy do środka, gdzie czekało dobre wino i dużo jedzenia. Tak mogę świętować :)

Następny, pierwszy dzień roku był trochę mniej przyjemny, bo dopadł mnie rotawirus i miałam zgona aż do dzisiejszego poranka. Czasem słońce, czasem deszcz. Ale chyba jestem uzależniona od optymistycznego myślenia, bo dziś rano znalazłam plus tej sytuacji - dawno śniadanie nie było tak smaczne. No i takie hardkorowe oczyszczenie organizmu też dobrze mi zrobiło ;)

Dziś Gabryś poszedł do przedszkola. Rafałek i Ela coś kaszleli w nocy, także jesteśmy w domu. Właśnie bawią się klockami Lego. A Sara siedzi mi na kolanach i wcina mleczko.

Ostatnio dzieciaki często pytają, kiedy będziemy mieć następnego dzidziusia. Ze zdziwieniem stwierdzam, że już zapomniałam, jak nie lubię być w ciąży. I w sumie to jeśli Pan Bóg da, to mogłabym już przyjąć kolejnego dzieciaczka. Im nas więcej, tym jakoś lepiej. Pewnie że w momentach kryzysowych typu Wigilia z chorym mężem jest trudniej, bo więcej trzeba ogarnąć. Ale generalnie to więcej widzę korzyści posiadania gromadki dzieci. Lubię słuchać, jak się bawią razem (o ile właśnie się nie kłócą i nie obrażają nawzajem :P). Podoba mi się, jak starsi wymyślają młodszym zabawę. Jak zajmują się najmłodszą siostrą i już marzą o młodszym rodzeństwie. Mi też bardzo chodzi po głowie jeszcze jeden synek i córeczka. A potem - jeśli Pan Bóg da - pewnie jeszcze ktoś. Wielodzietność wciąga.

Najbardziej podoba mi się to, że dzieci dużo mnie uczą. Szczerości, cierpliwości, wyrozumiałości. Również wyrozumiałości dla samej siebie. Bo tak jak staram się akceptować dzieci takie, jakie są, tak też zaczynam traktować siebie. Na przykład przestaję powoli traktować swój wybuchowy charakter jak koniec świata. Złoszczę się i słychać mnie na pół ulicy? Trudno, ważne żeby się pogodzić. Jestem zmęczona i rozdrażniona po całym dniu ogarniania domu? Mam prawo. Dzieciaki patrząc na moje zmęczenie nie mają żadnej traumy, tylko uczą się wyrozumiałości. Ostatnio widząc że źle się czuję same się zmobilizowały do przygotowania sobie śniadania, pościelenia łóżek i wysprzątania pokoju - byłam mile zaskoczona. Moje niedomagania, tak jak niedoskonałości Krzyśka i dzieci, też są potrzebne nam wszystkim. Ważne żeby w tym wszystkim była miłość, przytulanie, przepraszanie, mówienie że się kochamy. Wtedy spięcia i problemy nie mają znaczenia. Dla mnie też bardzo dobrą lekcją jest to, że dzieci mają różne charaktery, że reagują na pewne sytuacje inaczej niż bym chciała. Że momentami są do bólu niegrzeczne. Że to jest zbyt nerwowe, a to zbyt uparte, tamto zbyt nieśmiałe, a to mogloby jednak... Idealne rodziny są tylko na obrazkach i w kolorowych gazetkach, w których każe się mamom być zawsze cierpliwymi, miłymi i nigdy nie podnosić głosu. Jak w Szwecji :P A u nas, jak we Włoszech, momentami jest bardzo głośno, bo czasem lubimy głośno krzyczeć czy śpiewać. Dobrze, że nie mieszkamy w bloku, bo pewnie już byłyby na nas skargi :P

No i lubię spędzać czas z moimi dziećmi. Dziś rano przyjemnie było słuchać Gabrysia, który jedząc szybko śniadanko przed wyjściem do przedszkola chciał opowiedzieć mi jeszcze jakiś odcinek "Franklina". A potem wychodząc z Krzyśkiem żegnał się ze mną trzy razy i jeszcze machał mi zza drzwi. Później obudziła się Sara i obdarzyła mnie wzruszającym uśmiechem półrocznego niemowlęcia (mam wyjątkową słabość do zaślinionych, ale już próbujących  swych sił dzieciaczków w tym wieku). Dość późno wstali Rafał z Elą. Bawią się razem cały dzień (to plus, że jeden z chłopców został w domu, bo mam więcej czasu dla siebie i mogłam posprzątać dom po weekendzie). Śpiewają kolędy na całe gardło ("A pokój na ziemi!!!" wywrzeszczane wojowniczo może zabrzmieć naprawdę niepokojowo :P).  Tańczą razem, urządzają skoki i wyścigi. Do mnie przybiegają tylko na przytulanie i odbiegają z powrotem do swojego świata. Podoba mi się to, że będąc mamą wielodzietną jestem praktycznie zwolniona z wymyślania zabaw znudzonym dzieciom. Im więcej małych główek, tym więcej pomysłów.

A ja wkraczając w ten nowy rok już zaczęłam się modlić do Boga nie tylko za te nasze dzieci tutaj, ale też za te, które moglibyśmy mieć - żeby w swoim czasie mogły się pojawić na ziemi. Bo z każdym nowym życiem przychodzi wiele dobra. Trzeba tylko umieć to zobaczyć i się nie bać.

Życie jest dobre :)