poniedziałek, 30 sierpnia 2010

O celtyckiej cyganerii. Wyprawa do Będzina :D

Jak dobrze mieć tego bloga... Zawsze sobie coś pisałam, a teraz nie chciałabym wyjść z wprawy. Zresztą jest tyle do opisywania. Więc korzystając z tego, że Gabryś smacznie śpi... ;)

Wyraziłam w ostatnim poście tęsknotę za imprezą, czymś szalonym i spontanicznym. Nie sądziłam, że Bóg tak szybko spełni tą nawet do końca nie wypowiedzianą prośbę. A tu na eucharystii podchodzi Renfri i się pyta, czy nie chcielibyśmy w niedzielę skoczyć do Będzina na festiwal muzyki celtyckiej. Długo się nie wahaliśmy ;D

Tak więc w niedzielę koło 14 wyruszył z Kraka radosny samochód z ekipą w składzie: Renfri & Bestia, Alnilam, Wilkołak, Gabryś i ja. Matko, jak dobrze było wreszcie się stąd wyrwać... Akurat się wypogodziło w miarę, choć na horyzoncie szalały deszcze i niebo przecięła nawet tęcza. Pędziliśmy wśród pól żółcących się mimozami, słuchając Queenu, Boba Marleya i śpiewając (Al i ja)... Edytę Górniak :P

W końcu dotarliśmy na miejsce. Będzin okazał się naprawdę piękny, z szarą bryłą zamku na wzgórzu i uroczymi uliczkami. Wilkołak popędził strzelać z łuku, a my rozpełzliśmy się po okolicy. Spotkaliśmy na miejscu Pawła i tak byliśmy w komplecie. Scena była pod zamkowymi murami i wreszcie mogłam posłuchać mojej ukochanej muzyki. Trochę drażniły mnie wtręty jazzowe i elektroniczne, ale ogólnie było nieźle. Najprzyjemniej oglądało mi się tańce do typowych, znanych kawałków. Zawsze mnie to uspokaja... Żałowałam tylko, że nie było straganu z muzyką (tylko jakaś biżuteria, a odkąd noszę obrączkę i pierścionek zaręczynowy, to mnie to nie sasa ;)). Poza tym były świetne tereny do spacerowania z Gabrysiem, gdy zaczynał marudzić, a najlepszy był chyba park na górze, z drugiej strony zamku. Do czasu, aż zaroiło się tam od ludzi i się ewakuowaliśmy :P Nie zapomnę też widoku zachodzącego słońca i światła, jakie rzucało na mury... Ech :)

Wreszcie poczułam się jak w "Mojej bohemie" (jeden z moich ukochanych wierszy), cygańsko i ślebodnie. Gdzie chciałam to szłam, siadałam... no i karmiłam małego. Ten z kolei wyglądał jak mały eskimos, bo ubraliśmy go w futrzasty kombinezon, jako że było strasznie zimno, zwłaszcza późnym wieczorem. Opracowałam też nowy sposób kiwania wózkiem w rytm muzyki. W ogóle śmiałyśmy się z Al, że jesteśmy jak rodzina cygańska i dzieci ulicy. Ale moim zdaniem to dla Gabrysia lepsze, niż jakieś trzęsienie się nad nim, rozpieszczanie i trzymanie w sterylnych warunkach. Nie dla nas notowanie pór karmienia i trzymanie się stałych godzin kąpieli ;) Z nami od początku gdzieś się szwęda i chyba już jest przyzwyczajony do podróży, nowych miejsc i ludzi. Był bardzo grzeczny i spokojny. Nawet potem został z tatą, a ja mogłam dojść pod scenę i przeżywać muzykę w wykonaniu Shannon (jak dla mnie byli najlepsi z całego festiwalu... zwłaszcza kawałki Clannadu w ich wykonaniu i numer końcowy mnie powaliły). A potem powłóczyć się jeszcze samotnie w ciemności uliczkami i nacieszyć tym czasem.

Wyjechaliśmy z Będzina późno, koło 22.30, tak więc w domu byliśmy po północy. W samochodzie przewinęłam i nakarmiłam małego, który zasnął zaraz na dobre i nie obudził go nawet przyjazd do domu. Spali też Wilkołak i Ren, a my z Alnilam cieszyłyśmy się nocną jazdą i pilnowałyśmy, żeby Bestia nie zasnął za kierownicą. Było genialnie :)

Allora doczekałam się swoich klimatów i trochę odżyłam. Dziękuję Bogu za ten czas :D A w tle gra muzyka zespołu, który grał na festiwalu (Wilkołak kupił mi płytkę pod sceną i w ogóle był kochany :*)...

zadowolona z życia Rivulet

piątek, 27 sierpnia 2010

Żyć naprawdę :)

Ponarzekałam sobie wczoraj i dziś groziło mi to samo, więc... Posprzątałam :P Gabryś spał (w sumie dalej śpi), a ja wypucowałam kuchnię i zrobiłam parę rzeczy, które zalegały. Kurcze syndrom Królewny Śnieżki... Brakuje tylko krasnali. Teraz powinnam jeszcze upiec placek, żeby mogły przylecieć ptaszki i zrobić na nim szlaczki pazurkami :P Bosh - a jeśli powoli staję się z wojownika kurą domową?! (zgroza...) O.o Oddychaj Riv, oddychaj.

Faktem jest, że jeśli mam jakiś zawias, to dobrze mi robi właśnie robienie czegoś. Jak człek siedzi, to z niego duch wychodzi. Trza się ruszać. Już któryś raz pomaga mi sprzątanie. Za duży bałagan nie jest dobry - i na zewnątrz i w środku. Sprzątanie jest jak modlitwa, można się wyciszyć i poukładać pewne sprawy. Mi lepiej wychodzi takie robienie czegoś niż modlitwa w ciszy, taka kontemplacyjna, niestety... Przy tej drugiej wyobraźnia płata mi paskudne numery. Może kiedyś do niej dorosnę. A może nie...

Czekam, aż się Gabryś obudzi, żeby go nakarmić i iść na spacer. Wprawdzie pogoda raczej deszczowa, ale lubię taką. Wózek przykryję kurtką, a mnie najwyżej zleje. Lubię łazić po ciepłym deszczu i wdychać zapach traw. Pewnie pójdziemy z małym na łąki. Jest tam taki zakątek, gdzie nie widać żadnych domów i można siąść pod drzewem i czuć się daleko od cywilizacji, prawie jak w górach. Tam pokazuję Gabrysiowi wszystko - drzewa, kwiaty, motyle, mrówki, niebo. Chciałabym, żeby miał takie dobre, "wiejskie" wspomnienia z dzieciństwa, jak ja mam. Mama mi tak pokazywała świat i za to jestem jej bardzo wdzięczna. Dlatego mam takiego bzika na punkcie zwierząt, roślin i gór, no i czuję się wśród nich jak w domu. Nie boję się żab, ślimaków i skakania po gnoju :P I czuję wtedy, że naprawdę żyję.

A wieczorem mamy przygotowanie do eucharystii z Wilkołakiem i Alnilam (akurat taka grupa, więc będzie rodzinnie ;)). Dobry dzień, będzie wszystko to, co najważniejsze... Już się nie mogę doczekać czytań :)

czwartek, 26 sierpnia 2010

Czasem słońce, czasem deszcz.

Nie wiem, czemu w tytule nawiązuję do jednego z najgorszych filmów, jakie miałam okazję oglądać :P

Może dlatego, że czuję się tak właśnie... Niewyraźnie jakoś.

Czasem staje się dla mnie jasne, że dalej jest we mnie gdzieś ta sama mała, wystraszona dziewczynka, która ma ochotę się schować przed ludźmi w szafie. I byle głupie zdarzenie może ją obudzić. Nie wiem wtedy, czy zacisnąć zęby i udawać twardą, czy po prostu się rozpłakać. Muszę tylko uważać, żeby przy Gabrysiu być spokojną. Nie chcę przerzucać na niego swoich schizów. Mój kochany Skarb :* (właśnie śpi)

Zwlokłam się dziś dzielnie rano, mimo cholernego niewyspania i pojechałam do przychodni na badania. Na miejscu okazało się, że mnie nie przyjmą, bo nie mam nowego zaświadczenia o ubezpieczeniu (ma je szef...) i generalnie im rybka, że przytaszczyłam się z małym dzieckiem. Nie wiem, takie sytuacje mnie rozwalają zawsze, cholerne urzędowe zasady jakieś, przez które tak łatwo można człowiekowi zamknąć drzwi przed nosem. Wracałam na piechotę, bo nie miałam ochoty już patrzeć na ludzi. Spacer trwał ponad godzinę. Niestety na czczo, bo rano nie miałam czasu zjeść śniadania :P Ale dotarliśmy szczęśliwie do domu, zaliczając pit-stop na karmienie małego i zakupy.

Siedzę ostatnio w domu i nic mi się nie chce... Wszystko wydaje się takie jałowe, bo mam wrażenie, że co nie zacznę, to Gabryś się obudzi i nie skończę i tak. A poza tym każda wolna chwila droga. Mam wrażenie, że jestem rozczarowaniem dla Krzyśka i nie spełniam standardów idealnej żony, która w domu pucuje, gotuje i co tam jeszcze robi... Może by tak nie było, gdyby nie parę przesłanek typu :"Byłem dziś na ciebie zły za niepozmywane naczynia, ale już mi przeszło". On nawet nie reaguje od razu, tylko później, a ja mam przez to schiza, że tylko mi się wydaje, że jest ok. Nie jestem w stanie być taka, jak on chce. A jednocześnie bardzo go kocham i tęsknię za każdym razem, kiedy wychodzi do pracy. Najfajniejsze są weekendy, bo jesteśmy wreszcie razem :)

Najchętniej to brałabym tylko małego do wózka i szwędała się po bezdrożach. Tak bardzo brakuje mi wakacji po stresach tego roku... W dodatku ciągle wisi nade mną widmo mamy, z którą się mimowolnie porównuję i czuję się beznadziejna. Nawet, jeśli wiem, że jesteśmy inne i nasze historie też. Że Bóg mnie nie obwinia za to wszystko, tylko rozumie...

Bosh, ale marazm. Whatever, stwierdziłam, że wolę być szczera i nie zgrywać herosa, tylko mówić o swoich strachach come sempre... W każdym razie lekiem na wszystko jest widok Gabrysia uśmiechającego się i zadowolonego, albo śpiącego spokojnie. To naprawdę cud, że mogę tego doświadczać i opiekować się takim Maleństwem. Tak chciałabym, żeby był zdrowy (ostatnio trochę go męczy ulewanie znowu i w brzuszku mu się wszystko kręci, a ja nie mogę patrzeć, jak go boli...), rósł sobie. Mama zawsze powtarzała, że najważniejsze to być dobrym człowiekiem. Ja chciałabym, żeby był dobrym chrześcijaninem. Żeby miał własną relację z Bogiem i żeby On go prowadził. I takie mam pragnienie, nietypowe w naszych czasach :P

Zamieściłam galerię zdjęć Gabrysia po prawej :) Enjoy...

Co by nie było, będzie dobrze. Jak zawsze.

poniedziałek, 23 sierpnia 2010

"As time goes by" czyli rośnie nam Gabryś ;)

Czas szybko płynie... Gabryś rośnie jak na drożdżach, będzie miał z 6 kilo i wyrósł mi z pierwszych ubranek, wchodzi tylko w 68 (a pomyśleć, że na początku ubrania dla wcześniaków były dla niego za małe...). Policzki ma ogromne, puciek się zrobił z niego, dawno przestał być małym, wychudzonym żółwikiem. Jeszcze trochę i będzie miał 3 miesiące. Kurcze, kiedy to minęło. A zdrugiej strony to mam wrażenie, że jest z nami od zawsze i nie wiem, comyśmy robili, jak go nie było... Chyba nam się cholernie nudziło :D

Uśmiecha się coraz częściej. Najbardziej chyba lubi wygłupiać się z tatą :P Zwiedza świat, ostatnio był na Wawelu i w Wieliczce przy kopalni soli. Generalnie rośnie na światłego obywatela ;) I wszystko go ciekawi. Jeszcze jest trochę za mały na zabawki, ale już się nie mogę doczekać, kiedy do nich dorośnie i będę mu je mogła kupować :D Je dużo, aż za dużo i często mu się ulewa, ale to dzięki temu tak szybko nadrabia straty i rośnie. A ja jestem jego podręcznym fast foodem i już się przyzwyczaiłam do karmienia w dziwnych miejscach, z autobusami, parkami i centrami handlowymi włącznie (ostatnio w Bonarce zakupy robił mój brat, a ja siedziałam pod jakąś palmą i karmiłam zbuntowanego młodego). Na początku się cykałam, ale stwierdziłam że to bez sensu i robię to, co powinnam. A jak się komuś to nie podoba to spadać na drzewo, nie musi się gapić. Zresztą większość ludzi reaguje przyjaźnie. W ogóle mam wrażenie, że to moja przepustka. Samochody się zatrzymują na przejściu, żeby nas przepuścić. Ludzie w autobusie nagle zaczęli nam ustępować miejsca (jak byłam w ciąży to zwykle udawali, że mnie nie widzą - Gabrysia chyba nie da się nie zauważyć). A młody podrywa wszystkie kobiety w każdym wieku i miękną na jego widok :]

Zresztą zauważyłam, że i ja mam teraz słabość do dzieci, zwłaszcza takich malutkich i kurcze chciałabym mieć kolejne :) Tylko nie wiem, co by Krzysiek na to powiedział (chyba że należy nam się przerwa :P). Jak gdzieś jedziemy to tylko patrzę po wózkach. W ogóle stwierdziliśmy ostatnio z Wilkołakiem, że dużo się teraz dzieci u nas rodzi, nie to, co na Zachodzie (gdzie jest model 2 plus pies i dzieci to mają chyba tylko Muzułmanie). Ale nie dało się myśleć inaczej, kiedy w autobusie tłoczyły się obok siebie cztery wózki - w miejscu przeznaczonym dla maksymalnie dwóch. Dobrze widzieć, że jest tyle dzieci...

Mamy nadzieję wybyć we wrześniu w góry na chociaż krótkie wakacje, żeby trochę odsapnąć po wrażeniach tego roku. Nie da się ukryć, że był pełen wrażeń :P Dla całej naszej trójki.

Rivulet

sobota, 14 sierpnia 2010

Plan Boży obejmuje zaskoczenie.

Z "Gościa Niedzielnego":

"Wielkie rzeczy uczynił mi Wszechmocny"
rozważa Jolanta Popińska doktor historii, żona, mama siedmiorga dzieci

Spotkanie Maryi i Elżbiety. Jedna i druga ma dziecko pod sercem. Jedna czuje pierwsze kopnięcia dziecka. Radość bije z tej sceny. Matki znają te uniesienia. Najpiękniejsze chwile w życiu. Od tego momentu nic nie będzie już takie jak wcześniej. Kobiety w swojej radości chwalą Pana. „Wielkie rzeczy uczynił mi Pan” – mówi Maryja. Proroctwo zapowiada niewiastę, obleczoną w słońce i księżyc. Dziecko, które porodzi, będzie porwane do Boga. I przez nie przyjdzie zwycięstwo nad śmiercią.

To wielkie sprawy, a czytania zestawiają je z intymną, pełną czułości sceną spotkania matek. Dziecko Elżbiety poruszyło się z radości. I te radosne kobiety śpiewają o wielkich sprawach. Macierzyństwo Elżbiety było długo wyczekiwane, dla Maryi jest zaskoczeniem.

Ta scena jest jak dar dla matek, ojców, tych, którzy z zaskoczeniem przyjmują dar rodzicielstwa, i tych małżonków, którym w oczekiwaniu na dziecko mijają bezowocnie kolejne lata życia. Plan Boży obejmuje zaskoczenie. Przyjąć z radością plan Boży, posłuchać i wypełnić.

To plan życiowy dla każdego z nas. Przyjęcie go zaprowadziło Maryję najbliżej Boga. Ona, zwykła kobieta, matka, wie wszystko o miłości Boga. Łączy nas, ludzi, z Bogiem i Jego wielkimi sprawami.

***

Artykuł poruszył mnie prawie tak bardzo, jak czytania.

Jutro święto wzięcia do Nieba tej, która zaufała Bogu zupełnie.

Chciałabym mieć taką wiarę i ufność jak ona.

Pamiętam, jak przed ślubem myślałam: teraz jeszcze spokój, nie ma co kombinować, poczekamy na pierwsze dziecko i zobaczymy. Dostaliśmy dziecko, a ten rok był rewolucją w moim życiu. Niesamowite jest stać się matką.

Teraz mam dylemat, co dalej. Serce mówi, że by zaufać Bogu i modlić się, żeby dał kolejne dziecko wtedy, kiedy to będzie dobre. ale jest jeszcze ta część mnie przestraszona światem i opiniami. Wiem, że jedyną dozwoloną formą planowania poczęć jest npr i nawet nie myślę o innych. Ale nawet npr wydaje mi się brakiem zaufania Bogu. Wiem, że jest uznawany przez Kościół i nawet teraz modny. Tylko że zawsze jest to kombinowanie. Nie wiem, co teraz zrobię. Bardzo chcę kolejnego dziecka, a z drugiej strony chciałabym jak najdłużej wykarmić Gabrysia. Czy będę unikać przez ten rok możliwości poczęcia kolejnego dziecka? Nie wiem, jak z tego wybrnąć. I sama nie wiem, czego chcę.Trudno mi o tym rozmawiać.

Pozostaje zaufać, że Bóg wie, co robi i co dla nas najlepsze. Tak, jak zawsze. I cieszyć się tym czasem.

środa, 11 sierpnia 2010

Romantycznie ;)

Czy można mieć romans mając męża? Można, a nawet trzeba. Pod warunkiem, że jest to romans z Bogiem.

Jest nieraz tak, że idę gdzieś samotnie i nagle dostaję taki prezent, który porusza mnie najbardziej. Zachód słońca nad lasem, zapach ziemi po deszczu, dzikie zwierzątko, usłyszana gdzieś piosenka, Indianie grający pod Barbakanem - wiele rzeczy sprawia, że serce bije mi szybciej. Rzeczy, o których nikt nie ma pojęcia, oprócz nas, mnie i Boga. Czasem mam wrażenie, że nawet ja nie wiem i nagle to odkrywam. Tak, jak kobieta odkrywa po ślubie na nowo własne ciało. Jest jakaś część mnie, którą tylko On zna i może ożywić. Być może i jakaś część w Nim należy tylko do mnie i jest tylko dla mnie przeznaczona.

Nieraz mam wyrzuty sumienia, że za mało się Nim zajmuję. Że nie trwam, tak jak bym może trwała będąc w zakonie i modląc się, tylko tysiące rzeczy mnie rozprasza. Mam męża i dom. Dziecko, które obudziło we mnie chęć posiadania większej gromadki dzieci, jeśli tylko Pan pozwoli. Świat wydaje mi się naprawdę piękny i boję się, żebym nie zapomniała, kto go stworzył. Kto jest na pierwszym miejscu.

A jednak mam wrażenie, że Bóg to rozumie, że taką mnie przeznaczył do takiego powołania i będzie błogosławił. Że umie się posłużyć nawet tym, co złe w mojej historii do czynienia dobra. Przez takie poruszenia, jak wspomniane wcześniej prezenty kieruje mnie ku sobie. Potrafi przebić się przez moje doły i smutki. Nie obraża się nigdy, tylko rozumie i odpowiada przez swoje Słowo lub jakieś wydarzenia. Mogę powiedzieć, że Bóg jest najlepszym kochankiem na świecie ;) I mówię to wcale nie dlatego, że czuję się rozczarowana przez własnego męża, wręcz przeciwnie :D Zresztą Bóg przeznaczył nas, byśmy byli darem dla siebie. Małżeństwo chrześcijańskie tak naprawdę musi żyć w trójkącie i tylko wtedy jest zdrowe. Pogłębiając wzajemną relację i relację z Nim.



Oczywiście romans z Bogiem to przywilej każdego. Może dziwnie to brzmi w odniesieniu do mężczyzn. Ale w końcu to nie kobieta powiedziała "Uwiodłeś mnie, Panie, a ja pozwoliłem się uwieść".

Pewnie nie wiedziałabym o tym, gdyby Bóg nie był tak dobry i nie poprowadził tak tej historii. I tak, jak później dał mi Krzyśka, żebym mogła odkryć głębię swojego powołania, tak wcześniej postawił na mojej drodze Alnilam. A raczej na naszej drodze postawił... Drogę. Alnilam dawno tu nie pisała (już od roku), więc może napiszę trochę, co u niej. Wróciła właśnie z pielgrzymki na Jasną Górę, a obecnie jedzie z Renfri do Rumunii. Mam wrażenie, że jej nic nie rozprasza i Bóg dał jej tą łaskę romansowania z nim na całego (co jest trudne, ale piękne). Chyba dlatego chwilowo nic nie pisze - bo to, co się dzieje, to już sprawa między Nimi. Obecnie rozpatruje swoje powołanie. Na spotkaniu powołaniowym na warszawskim Torwarze wstała, odpowiadając na wezwanie Boga. Poza tym, jak Bóg da, zostanie chrzestną Gabrysia podczas przyszłej Paschy. Swoje obowiązki matki chrzestnej traktuje już bardzo poważnie :) Wczoraj mały dostał od niej piękny obrazek z Aniołem Stróżem.

Piszę to, bo Bóg dał nam doświadczyć, co to znaczy prawdziwa przyjaźń (nasza trwa już prawie dziewięć lat), a jednocześnie tak posplatał nasze historie, że razem mogłyśmy odkrywać Jego samego i stawać się coraz bardziej Jego Księżniczkami. Może to sie wydać śmieszne dla kogoś, kto tego nie doświadczył. Jednak z tego miejsca widzę wyraźnie, że same nigdzie byśmy nie doszły. Frodo nie dałby rady bez Sama i na odwrót. Old Shatterhand nie byłby sobą bez Winnetou i wzajemnie. I tak my mogłyśmy być coraz bardziej sobą w tym świecie, który w zasadzie od początku tego zabraniał. We dwójkę raźniej, a gdzie dwójka w imię Boga, tam i On. Tak więc zaczęłyśmy się szczęśliwie stawać sobą w Nim. [o tej historii w poście Droga, link po prawej stronie]

I tak zaczął się nasz romans z Bogiem. Zresztą ten blog tak naprawdę powstał po to, żeby dać temu świadectwo. Założyła go Alnilam w 2005 roku po przejściu Karola na drugą stronę, a zaraz potem dołączyłam ja. Może i nieraz wypisywałyśmy tu głupoty, ale zawsze były one w dialogu z Nim. A blog był jak nasza chatka w górach, gdzie bezpiecznie mogłyśmy być sobą i mówić, co myślimy.

W tym momencie czuję się trochę jak Sam, który prowadzi dalej zapiski po odejściu Froda. Ale to tylko blog, a rzeczywistośc jest o wiele bardziej żywa i dynamiczna.

Romans trwa :)

I tego życzę każdemu

Rivulet

czwartek, 5 sierpnia 2010

Gabriel.

Dzień minął mi na sprzątaniu, bo Gabryś dziś wyjątkowo spokojny i śpi. Nawet nie zauważyłam, kiedy ciemne chmury się rozwiały. Nagle przez okno kuchni wpadły promienie słońca. Niesamowite :) Chciałoby się wyjść na spacer, ale czekam na wizytę babci i cioci (jeszcze nie widziały małego), a potem pewnie przypełznie z pracy Krzysiek. Może wyjdę wieczorem...

Korzystając z chwili wolnego czasu zamieszczę tu coś, czego jakoś do tej pory zabrakło.

Dlaczego Gabryś? Nad wyborem imienia nie zastanawialiśmy się długo. Powody? Atencja do aniołów (trochę stoją za tym Paulini ze Skałki). A Gabriel jakoś mi się bardziej podobało niż Michał i Rafał (zbyt popularne). Poza tym duża rola świąt Bożego Narodzenia w przeżywaniu ciąży. Akurat wtedy miałam kryzys i nie wiedziałam, jak to będzie, jakich wzorców szukać. Przez trzy dni dostawałam od boga odpowiedź w słowie i to było mocne. A trzy pierwsze radosne tajemnice różańca utrwaliły się na resztę czasu oczekiwania i już mi potem przyświecały (gdyby Gabryś nie był Gabrysiem, to byłby Elżbietką). Mimo strachu i niepewności było przeświadczenie, że Bóg czuwa nad nami i to On dał nam Maleństwo :) No i ostatnia sprawa: nad łóżkiem mamy ikonę Gabriela, którą dostaliśmy w prezencie ślubnym - kiedy leżałam w ostatnim czasie przed narodzeniem małego, to mi towarzyszył.

Więcej informacji o samym Gabrielu zaczęłam szukać po narodzinach małego, kiedy już się stało jasne, że mamy synka. Otóż:

"Gabriel po hebrajsku znaczy: Mąż Boży; albo Bóg jest moją mocą. Najczęstsze jego przedstawienia w sztuce ukazują go z przepaską na czole, z laską w ręku, ale bywa też przedstawiany z kulą ziemską.
W swej misji spełnia rolę posłańca,który przekazuje ludziom przesłanie od Boga. W Księdze Daniela (8,15)Archanioł Gabriel pojawia się jako istota niebiańska o wyglądzie mężczyzny. Jest on zwiastunem potężnego, mocnego działania Boga w sytuacjach po ludzku niemożliwych. Mocy Bożej potrzeba było, aby starzy i niepłodni: Elżbieta i Zachariasz, mogli wydać na świat Jana Chrzciciela. Mocy Bożej potrzeba było, aby dokonało się Wcielenie Syna Bożego w łonie dziewiczej Matki. Archanioł Gabriel spełnił wielką rolę w przekazywaniu Bożej tajemnicy w wydarzeniach związanych z historią zbawienia.
Nasze podobieństwo do Gabriela jest największe wówczas,gdy wołamy całym sobą: Ty jesteś moją mocą, gdy zawierzamy siebie i innych mocy Bożej. Opieramy się na Bogu, Jego moc jest dla nas. Jest w tym imieniu zawarta nadzieja i poczucie bezpieczeństwa: nie jestem sam!Moc Boża jest ze mną! Jesteśmy podobni też do Archanioła, gdy wyjaśniamy innym, że: Pan jest z nimi! z nami! z tobą! ze mną! i że nie powinniśmy się niczego lękać. Tak kiedyś Archanioł Gabriel powiedział do Maryi: Pan z Tobą, nie bój się.
Określenie: Bóg jest moją mocą -zwiera w sobie prawdę o słabości stworzenia w stosunku do Stwórcy.Inaczej mówiąc, jeśli Bóg nie jest moją mocą, to ulegam złudzeniu, że ja sam w sobie jestem silny, że we mnie jest źródło mocy potrzebnej mi do życia i do ocalenia. Źródło naszych niepowodzeń może być w złej postawie, w sądzeniu że nikt nie jest naszą mocą. Ten Archanioł przypomina nam wciąż, kto powinien być naszą mocą."

I tak Gabriel archanioł stał mi się jeszcze bliższy - bo mam bzika na punkcie historii, gdzie Bóg sprawia rzeczy niemożliwe i objawia się w sytuacjach beznadziejnych z całą mocą. Tak zresztą było i przy narodzinach Gabrysia :) Bóg jest moją mocą - fajnie jest mieć dziecko, które nosi takie imię. Fajnie jest doświadczać tego, że to On działa i broni mnie i moją rodzinę - a ja nie muszę się bać swojej słabości ani przeciwności losu. Tak po ludzku oczywiście strach jest, jest to uczucie, ale jest też świadomość, że ja w tym strachu nie jestem sama i Bóg mnie trzyma w swej dłoni, jak zawsze od początku.

Niebo coraz jaśniejsze. Babcia i ciocia już były, teraz czekam na mojego Wilkołaka i pewnie pójdę na spacer. Dobrze było je zobaczyć, nie wiedziałyśmy się chyba od Wigilii. Pogadałyśmy przy cieście i herbacie. Mimo wszystko lubię utrzymywać kontakt z rodziną i jej potrzebuję. Tyle że tak samo potrzebuję wolności i jeśli ktoś tego nie rozumie, to się wycofuję z relacji. Whatever, Gabryś im się podobał bardzo :) (ostatnio stwierdziłam, że zaliczałby więcej kliknięć niż facet od efektu Axe :P). Kurcze ta pogoda sprawia,że mam ochotę gdzieś wyjechać. Mamy w planach morze we wrześniu w trójkę, może się uda ;) Chciałabym bardzo. Zawsze wolałam góry, ale teraz morze kojarzy mi się z naszą podróżą poślubną i bardzo za nim tęsknię... Za górami zresztą też, jak zawsze, ale Gabryś jeszcze za mały na chodzenie po szczytach w nosidełku. Zostaje mu jazda po plaży w wózku. Cóż, tak to jest, jak się ma rodziców włóczęgów. Zawsze w drodze, dosłownie i w przenośni :P

wtorek, 3 sierpnia 2010

Have you ever really loved a woman?...

Na początku pochwalę się swoim Skarbem :) Oto fotka ze spaceru:

Gabryś rośnie jak na drożdżach, zmienia się z dnia na dzień. Jak stwierdziłam wczoraj, to już dojrzały facet ;) Ma ponad 5 kilo, dwa razy tyle co po urodzeniu. Wierzyć się nie chce, że w szpitalu nazywany był Pchełką, bo był taki malutki. Noi jest kochany... Jutro miną dwa miesiące, odkąd się urodził. Coraz bardziej nawiązuje kontakt z otoczeniem. Obserwuje twarze, uśmiecha się. Lubi jeździć mi na kolanach w autobusie, wszystko go ciekawi. Uwielbiam patrzeć na jego zadowoloną buzię z samego rana.

1 sierpnia stuknęła nam rocznica ślubu. To był chyba najpiękniejszy i najdziwniejszy rok w moim życiu. Mieszkanie we własnym domu z facetem, którego kocham - czego chcieć więcej. A potem ciąża i szczęśliwe narodziny naszego Maleństwa. Dziękuję Bogu za każdy dzień. I za to, że był tak dobry i dał mi Krzyśka i Gabrysia. Ech :)

A wcześniej były imieniny, najpierw mojego Wilkołaka, a potem moje. Dostałam piękną . Uwielbiam czerwone róże. Kojarzą mi się z Małym Księciem i z miłością, ale taką prawdziwą. W sumie to dostawałam je zawsze od Krzyśka, to jak mi się mają kojarzyć :)

Byliśmy teraz parę dni u teściów. Odpoczęłam trochę, bo zajmowali się Gabrysiem, jako że mają na jego punkcie bzika. Ale... dobrze jest być już w domu. Mam alergię na przebywanie z jakimikolwiek rodzicami w jednym domu dłużej niż 2 dni. Od razu czułam się winna i przytłoczona. A mama Krzyśka wyzwalała we mnie takie pokłady agresji swoją nadopiekuńczością (nasi rodzice są do siebie cholernie podobni, więc miałam powtórkę z rozrywki...), że aż mnie to przerażało. Usiłowała traktować mnie jak dziecko (o zgrozo swoje), więc sasała się, że nagle ma znowu w domu dzieci, nie dość że własne (czyli mojego Wilkołaka), to jeszcze dwójkę nowych. W dodatku próbowała się wtrącać w wychowanie małego, namawiając m.in. do zrezygnowania z karmienia naturalnego (co tam, że mleko matki jest dla dziecka najlepsze, ale jak ładnie wyglądają buteleczki...), korzystania z chodzika i wielu innych dobrodziejstw cywilizacji, którymi się zachłysnęła, a które w moim odczuciu nie są dla niego dobre. W efekcie ja zamieniałam się we wściekłego jeżozwierza i żałowałam, że nie mam pod ręką kałasza. Gdyby była inna, gdyby umiała kochać mądrze i dawała mi wolność, byłoby inaczej, pewnie lubiłabym przebywać w jej towarzystwie. Ale tak sprawdza się napis z koszulki, jaką dostałam od Alnilam: "Teściowa albo zdrowie - wybór należy do ciebie".

Jako że wybrałam zdrowie, dziś odpoczywam u siebie. Choć otrzymałam nęcącą propozycję, by pozostać u teściów jeszcze tydzień (trudno im było rozstać się z wnuczkiem), podczas gdy Krzysiek miał wrócić tu do pracy. Ku zdziwieniu teściowej, odmówiłam. Uff, musiałam się gdzieś wyżalić... Nie chcę tego zrzucać na mojego Wilkołaka , a Alnilam poszła na pielgrzymkę (dobrze chociaż, że dzis dzwoniła i mogłam ją usłyszeć). Więc piszę tutaj...

Poza tym kolejnym dowodem, iż nie należy pozwalać ingerować rodzicom w swoje dorosłe życie... jest mi dobrze. Każdy dzień spędzony z Gabrysiem jest dobry i piękny. Pamiętam, jak mama mówiłą mi zawsze, kiedy była na mnie wściekła, że jak będę mieć męża i dzieci, to dopiero dostanę w kość. Żebym się cieszyła, póki jestem sama i mieszkam z nimi. I że nie ma gorszego bólu i upokorzenia od porodu. Cóż, na szczęście jak zwykle jej przepowiednie dotyczące mojego życia się w perfekcyjny sposób NIE SPRAWDZAJĄ. Jestem cholernie szczęśliwa, odkąd tylko poznałam Krzyśka. Ból rodzenia wcale nie był straszny, wręcz przeciwnie, tym bardziej doceniało się dzięki niemu cud narodzin. A urodzenie Gabrysia to jedna z najważniejszych chwil mojego życia. Za jej pomocą Bóg uwolnił mnie od kolejnej rzeczy - od tego feralnego strachu przed byciem matką (przed wizją mojej mamy), czyli przed moim powołaniem i dał mi doświadczyć piękna tego powołania. Coraz bardziej dochodzę do wniosku, że gdyby kobieta nie bala się wpuścić Boga do swego życia, nie doznałaby porażki (to znowu z myślą o mamie i podstawowym błędzie, jaki popełniła).

A jeśli już mowa o powołaniu - przed wyjazdem oglądaliśmy "Don Juana deMarco" (z Johnnym Deppem...). Naprawdę mądry film i przypomniał mi o jednej rzeczy, którą już niby wiem, ale dobrze ją sobie odświeżyć. O tym, że Bóg stworzył mnie do bycia Piękną (a nie Bestią ;D). Od ponad roku daje mi stawać się nią coraz bardziej (za sprawą Krzyśka i tej nowej wolności - ale to On jest głównym sprawcą tego). Tylko Bóg może odkryć w kobiecie głębię jej piękna. Co nie znaczy, że facet nie powinien się starać Boga naśladować ;) Zamiast zamykać się we własnych kapciach i komputerze, zastanowić się, jak sprawić jej przyjemność (a co za tym idzie, jak ją lepiej poznać). I o tym naśladowaniu i odkrywaniu jest ten film. A to genialna piosenka Briana Adamsa z niego:


http://www.youtube.com/watch?v=hq2KgzKETBw

To really love a woman
To understand her
You gotta know her deep inside
Hear every thought, see every dream
And give her wings when she wants to fly

And when you find yourself lying helpless in her arms
You know you really love a woman


To really love a woman
Let her hold you -
till you know how she needs to be touched
You've gotta breath her and really taste her
Until you can feel her in your blood
And when you can see your unborn children in her eyes
You know you really love a woman

I w takim duchu kończę tego posta.