wtorek, 26 kwietnia 2016

Trudne sprawy i nadzieja.

Wtorek wieczorem. Wszyscy już śpią, ja jeszcze staram się wyżebrać trochę czasu tylko dla siebie, kosztem snu... Ale dobrze jest móc usłyszeć swoje własne myśli. Ostatnio różnie z tym bywa.

Dziwny czas dla mnie. Zderzam się z trudnymi historiami, czytam trudne książki... Nie wiem, czemu teraz. Ale pomagają. Mnie teraz też nie jest łatwo, a dzięki tym wszystkim słowom dociera do mnie, że Bóg jest bliżej właśnie wtedy, kiedy jest pod górkę. I kiedy ryczymy, że już nie mamy siły, to on nas niesie na rękach.

Ale za to w sobotę - tu dygresja :) - odstawiliśmy całą trójcę do dziadków i pojechaliśmy na ślub, a potem szaleliśmy na weselu znajomych. Nawet nie sądziłam, że tak można wywijać w ósmym miesiącu ciąży, z takim brzuchem. Zwykle to już był czas uważania na siebie. A tu nagle luzik, dużo dobrego jedzenia i podrygi do całkiem szybkich kawałków. Dobrze jest czasem pobyć tylko we dwoje... No i fajnie, że się udało, bo jak się maluszek urodzi to tak przez rok ciężko będzie wywalczyć taki wieczór. Dopiero roczne, najlepiej odstawione już od piersi dziecko umiem zostawiać bez schizów i zastanawiania się, co tam porabia i czy nie płacze.

No i tak... Z tymi trudnymi historiami... Przeczytałam książkę Bóg dał mi kopa w górę - wywiad z Urszulą Melą. Przejechała po mnie jak kombajn na sterydach, a potem długo składałam się z powrotem. W takim pozytywnym sensie, choć łatwo nie było. Kobieta z trochę podobnym doświadczeniem wiary i podobnym charakterem, której przydarzyło się dokładnie to, czego najbardziej się boję (zwłaszcza utonięcie siedmioletniego synka, śniło mi się potem w nocy). No ciężko było być obojętną i nie ryczeć (zasmarkałam cały sweter Eli, która akurat przyszła się przytulić) podczas czytania. A najpiękniejsze, że po tym wszystkim konkluzja była jakby jedna - Bóg cały czas był przy mnie, jestem szczęśliwa. I to daje o wiele większą siłę i nadzieję, niż słodkie pitolenie czy dywagacje o tym, co by mogło być, gdyby... Poruszyło mnie też to, w jaki sposób kobieta wychowana poza Kościołem nagle spotkała Boga - bo podobnie było u mnie. Tu fragment innego wywiadu:

Otaczał mnie tłumek od rana do wieczora opowiadający: „Bóg kocha. Przytula. Otula”. Wysiadałam nerwowo. Myślałam: „Wierzę, że kocha. Szkoda tylko, że nie mnie. Nie nadaję się do tego biznesu. Od samego dzieciństwa jestem obok. Jestem zła, głupia, do wywalenia. Mój podstawowy problem brzmi: czy ja w ogóle mam prawo być? Z czym do ludzi... Ich kocha. Szkoda, że nie jest to moja opowieść”. Zdobyłam się jednak na eksperyment: pomyślałam: „Hm, a może to jednak prawda? Może tam rzeczywiście jest Ktoś, kto patrzy z mnie z ogromną czułością?”. Pomyślałam o tym i… zaczęłam ryczeć. Jak bóbr. Nigdy się tak nie spłakałam.

Inna historia, przeczytana na blogu Agulka - historia 36-letniej Basi, mamy dziewiątki dzieci, która po urodzeniu dziewiątego odeszła do Pana. Dzisiaj był pogrzeb... Ciężko być obojętnym. A jednocześnie jest w tym ogromna nadzieja, bo komu Bóg niby miałby pomagać z całych sił, jak właśnie nie takiej rodzinie? Za jakiś czas ta dziewiątka dzieciaków na pewno będzie mogła powiedzieć, jak bardzo Bóg się nimi opiekował i jakie dziwne rzeczy się działy... A mama też na pewno będzie z nimi, tylko w innej postaci.

I na koniec (choć to, co tu opisuję, to tylko kropla w morzu ostatnich doświadczeń i przemyśleń) polecam wywiad z Marią Halską, mamą siódemki dzieci, w tym niepełnosprawnego Jureczka (gdy miał dwa miesiące zdiagnozowano u niego nowotwór mózgu i nie dawano szans na przeżycie - a jednak Pan Bóg chciał inaczej). Piękne i dające dużo do myślenia. Sama radość, bez masochizmu. Wzrusza mnie zdjęcie rodzinne umieszczone na stronie :) I tam takie perełki, jak:

To, co przydarzyło się z Jurkiem sprawiło, że to już nawet nie jest wiara, ale wiedza, że ten Bóg naprawdę istnieje. Po pobycie Jurka w hospicjum bardzo zmieniło się nasze podejście do życia oraz tego, kto jest dawcą życia i śmierci, kto naprawdę wie, co jest dla nas lepsze. Wcześniej bardzo bałam się śmierci, teraz już tak nie jest. Wiem, że są dusze ludzi, które czekają na nas po śmierci. Naprawdę inaczej się żyje, gdy ma się za sobą tak ciężkie doświadczenia i na jakimś etapie trzeba było pewne rzeczy poddać głębokiej refleksji. Jest łatwiej.

(...) nie przypominam sobie tego uczucia, nie zadawałam sobie pytania, dlaczego ja, przecież miało być inaczej. Oczywiście, że chciałam, żeby było inaczej, marzyłam o tym, żeby Jurek mógł grać w piłkę, normalnie funkcjonować. Ale posiadanie chorego dziecka nie oznacza, że to już koniec, że nic dobrego nas już nie czeka.
Po tym jak Jurek zachorował zaszła pani w ciążę z bliźniakami. Nie bała się pani, że kolejne dzieci mogą urodzić się chore?
Nie, urodziły się, bo najwyraźniej tak miało być. Poza tym mieliśmy z mężem takie poczucie, że skoro do tej pory sobie radziliśmy, i z dziećmi, i z chorym Jurkiem, to ze wszystkim damy sobie radę.

(...) Po doświadczeniach z Jurkiem bardzo zmieniło nam się podejście do życia. Mamy głębokie przekonanie, że to Bóg jest dawcą życia i śmierci. Nie jest tak, że podchodzimy do wszystkiego nieodpowiedzialnie, bardzo zależy nam na tym, aby dzieci wychowywały się w odpowiednich warunkach, chcemy je jakoś zabezpieczyć na przyszłość. Jednocześnie nie mamy takiego podejścia, że dziecko to problem, ciężar. Każde dziecko oprócz tego, że potrzebuje opieki, wraz z przyjściem na świat, przynosi ze sobą bochenek chleba pod pachą. Nie ma się czego bać. A obecnie ludzie żyją w dużym lęku przed potomstwem. Bardzo długo zastanawiają się, czy są na nie gotowi, czy nie odbierze im ono wolności, nie będzie ograniczać albo broń Boże, że urodzi się chore. Oczywiście, że dziecko to jakieś wyrzeczenie, ale też wielka radość.
(...) A pod względem tego, jak radzić sobie z chorobą od strony technicznej, to przede wszystkim dużo rozmawiać z lekarzami, konsultować wyniki badań z różnymi specjalistami, nauczyć się prosić innych o pomoc.
I nie bać się mieć dzieci. Nasza pani ordynator, która nie jest osobą głęboko wierzącą, jest w stanie przez 15 minut przekonywać rodziców chorego dziecka, że ono potrzebuje rodzeństwa, a oni kogoś, na kim będą mogli skupić część swojej uwagi i w ten sposób nie zafiksować się na tym jednym. Jej zdaniem idealnym rozwiązaniem jest trójka. Wtedy naprawdę czuć, że dzieci są w domu. Więc jeżeli ktoś ma jeszcze sprawną wanienkę po pierwszym dziecku, to nawet jeśli nie planuje mieć więcej potomstwa, niech jej na razie nie wyrzuca.

Szczerze mówiąc nic mnie tak nie porusza, jak historie ludzi, którzy teoretycznie znaleźli się pod ścianą, w sytuacji kryzysowej i nagle się okazało, że jest wyjście, że Bóg przeprowadza (podobnie z historiami w Piśmie Świętym, najbardziej lubię te totalnie hardkorowe - typu trzej młodzieńcy w rozpalonym piecu z Księgi Daniela)... Daje mi to ogromną nadzieję i hamuje ten lęk przed przyszłością, jaki gdzieś tam ciągle mam w sercu, odkąd zaczęłam się lata temu zmagać z nerwicą. Rzucanie się w ramiona Boga to jest właśnie to, co najpiękniejsze - nie kalkulowanie, nie plany, tylko dziecięce zaufanie, że On wie lepiej, co dla mnie dobre.

2 komentarze:

  1. Po raz pierwszy mi się zdarzyło odbierać telefony i smsy z sugestią, że jeśli nie chcę mieć podniesionego ciśnienia, to komentarzy pod postem czytać nie powinnam. A że radziły osoby o wiele bardziej spokojne i zrównoważone ode mnie, dodatkowo nie szczędząc epitetów określających co poniektórych czytelników, to posłuchałam i po prostu skasowałam wszystko. Szkoda i przykro mi, że tak wyszło i że pod postem opisującym historię trzech dzielnych kobiet nie wszyscy umieli się odnaleźć i dar jednej z nich (życie swoje za życie dziecka, czyli więcej niż dała z siebie którakolwiek z nas) sprowadzili do jałowej i męczącej dyskusji. I nie powiem, postawa pewnych osób też mnie zraniła. No ale w sumie czego oczekiwać, krzyż gorszył i gorszy ludzi dalej, a widząc czyjeś cierpienie łatwiej sobie tłumaczyć, że to wynik nieodpowiedzialności i się buntować, niż je przyjąć. Pan Jezus na krzyżu był wyśmiewany i wybaczył - i tego się trzymam. Chociaż trudno jest sobie czegoś nie pomyśleć, kiedy atakują Cię osoby, które jakoś tam uważało się za bliskie (bo anonimowe zjawy jednak się nie liczą), nawet jeśli poznane tylko przez internet. Nic to, kończę śniadanie i zaraz jadę na badania... Po tygodniu leżenia nadal jestem w dwupaku i mam nadzieję, że tak jeszcze zostanie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tia dwupaku... Widać czego się boję i o czym jednocześnie marzę :P Oczywiście miało być że nadal jesteśmy jednością.
      Już po badaniach, stres nieziemski bo choć się czułam dobrze, to jednak zawsze mam stracha że coś będzie nie tak i że trzeba będzie do szpitala jechać i może rodzić...
      Ale nie, nic się nie pogorszyło i nawet ciut lepiej niż ostatnio było (nacisk główki dziecka mniejszy), więc mam szansę donosić - może nawet do terminu.
      Tak piszę, żeby uspokoić tych, których to interesuje. Chociaż po ostatniej salwie to mam wrażenie, że dla wielu ważniejsze jest żeby dokopać i za wszelką cenę udowodnić swoje racje, a nie zapytać po ludzku co słychać. W związku z tym na jakiś czas zablokowałam komentarze, po prostu nie mam siły teraz czytać złośliwości i "mądrości", zajmujących w dodatku pół ekranu.
      Do zgadania po rozwiązaniu...

      Usuń