Ela na przedstawieniu. |
Piątek. Dziewiąta rano. Mam wrażenie, że jestem na nogach tyyyyle godzin... I chcę już iść spać... No ale nie da się. Chłopcy wprawdzie w przedszkolu, ale moja mała potwora o imieniu Elżbieta ostatnio jest bardzo pomysłowa, jeśli chodzi o umilanie mi życia... Jeśli nie chcę skończyć jak Bruce Willis poświęcający się, by ocalić ludzkość przed armagedonem, muszę działać na bieżąco.
Na bieżąco więc od rana dwa rany umyłam podłogę. Raz po tym, jak Ela korzystając z mojej chwilowej nieobecności (poszłam się ubrać), wysypała pół torebki cukru (rozprysk na pół kuchni). Do tej pory jakieś kryształki mam wczepione w skarpety, ale niech tam... A kiedy już sajgon był ogarnięty i na chwilę poszłam do pokoju, młoda wysypała całą torebkę cappuccino. Dodam, że ani cukier, ani kawa nie znajdowały się w zasięgu małych łapek. Po prostu mała bestia opanowała sztukę błyskawicznego przesuwania ciężkich krzeseł w kuchni i sięgania po produkty zakazane i umieszczone wysoko...
Kiedy to piszę, Ela pożywia się płatkami kukurydzianymi, co jakiś czas upuszczając je na podłogę. Ale nie mam już siły ruszać tyłka, poczekam aż zje i wtedy posprzątam. Ja w tym czasie się wywnętrzę :) a potem ruszę wykonywać dalsze misje, w tym np. robić naleśniki. Jak w dobrej grze rpg :P Ciekawe, ile dostanę za to punktów? Czy wejdę na kolejny level?
Dzień od rana jakiś ciężki, widać że już piątek i wszyscy zmęczeni. Dzieciaki w nocy się budziły często, więc o tej 5 rano byłam średnio przytomna, kiedy trzeba było wstawać. W dodatku Gabryś mega marudny i pokłóciliśmy się przy śniadaniu. Cóż, uroki posiadania rodziny. Jakoś marzące o księciu z bajki i o gromadce dzieci dziewczyny wyobrażają to sobie inaczej, bezproblemowo - że jak już się to osiągnie, to raj na ziemi... To znaczy niektóre. Ja jestem z tej drugiej grupy, co to od dziecka była straszona, że "jak będziesz mieć dzieci, to zobaczysz, jak będzie ciężko!". Szczerze mówiąc szału nie ma, a prawda leży gdzieś pośrodku. I chociaż czasem jest trudno i upierdliwie, to nie wyobrażam sobie innego życia. Tyle że ponarzekać czasem każdy musi, żeby nie wybuchnąć. Pff...
Zielony Robaczek |
Mam ostatnio jakieś ambitne plany związane ze sprzątaniem. Czy to wpływ wiosny, czy powoli włącza się syndrom wicia gniazda :P ale jakoś chce mi się robić rzeczy, przed którymi konsekwentnie uciekałam całą zimę. Na przykład poukładanie porządnie książek zalegających w kuchni na półkach i parapecie - te na najniższych półkach są w stertach, bo ciągle wyciągała je Ela. Może uda mi się jakoś tak je umocować, żeby młoda nie mogła ich wyciągnąć? W ogóle dużo ostatnio nowych pozycji kupiłam (w tym kilka książek Montgomery, którą uwielbiam), trzeba im w końcu miejsce znaleźć. I zamierzam to zrobić przez naleśnikami, o!
Ostatnio zrobiłam porządek z nieużywanymi kurtkami i bluzami. No szaleństwo... Muszę tylko pamiętać, żeby od czasu do czasu siadać na tyłku (tak jak teraz, prawie to sobie nakazuję) i nie fikać za bardzo. Wprawdzie takie porządkowanie rzeczywistości w tym momencie poprawia mi humor (normalnie jest wręcz przeciwnie :P), ale jednak jestem odpowiedzialna za małego osobnika zamieszkującego moje wnętrze. A znając swój organizm, w tym momencie muszę już uważać i starać się prowadzić slow life, czy tego chcę, czy nie.
Tylko jak się ma to slow life do posiadania gromadki dzieci? Heh... (dosłownie w tym momencie kątem oka zauważam, że Ela chwyta torebkę po herbacie i biegnie z nią do pokoju, by najpierw rozlać co się da, a potem rozerwać i wysypać wiórki na dywan - więc rzucam się za nią w pogoń. Wygrywam wyścig.).
Co poza tym... Młoda zainteresowała się książkami. Do tej pory było tak, że my czytaliśmy, a ona krążyła gdzieś obok i zajmowała się sobą. Teraz, kiedy w końcu udaje mi się usiąść z książką i kawą/herbatą na kanapie, to Eluś bierze jakąś swoją książeczkę i siada obok mnie. A częściej - na mnie lub na mojej książce. I domaga się czytania. Więc zaczęło się pokazywanie paluszkiem postaci (co wcześniej jej nie interesowało, podobnie zresztą jak jej braci w tym wieku), próba wymawiania słówek i fascynacja niektórymi ilustracjami. Tak więc wczoraj zamiast o Emilce z Księżycowego Nowiu (książka z dzieciństwa, którą zdobyłam ostatnio i zakochałam się na nowo), czytałam w przerwie na kawę o Siri i brudasku. I Zuzi, która chciała zostać baletnicą. Ha!
To ciekawe, że zamiast zainteresować dzieci książkami goniąc za nimi i pokazując obrazki, zainteresowałam je siedząc sobie na kanapie i czytając coś swojego, podczas gdy one bawiły się na dywanie obok, też zajęte sobą. Ten widok zaczytanej i szczęśliwej w tym momencie mamy musi dobrze działać - chłopcy też tak zaskoczyli sami w swoim czasie i teraz książki są u nas (obok klocków) największym dobrem i najlepszym pomysłem na prezent. I to mnie cieszy :) Metoda jakoś wyszła mi sama i jest jak blw - bez przymusu, w wolności.
Szewczyk Dratewka |
W ogóle zauważyłam ostatnio, że do wielu rzeczy związanych z dziećmi i nauką czegoś podchodzę raczej na luzie. I pozwalam, żeby dzieciaki same do czegoś doszły i coś odkryły. Pewnie ma to związek z tym, że nadopiekuńczość zawsze mnie denerwowała. A świadomość, że się coś zrobiło samemu, bez pomocy rodziców, buduje poczucie własnej wartości. Gabryś, który nauczył się wiersza i piosenki do przedstawienia bez mojego udziału, jest z siebie dumny i rozkwita. Podobnie Rafałek, który sam coś zbudował z klocków. Przy ubieraniu się są awantury ciągle, ale też nalegam (a potem ofkors się czuję winna, jak to ja), żeby ubierali się sami i nie wyrabiali sobie dwóch lewych rączek. Pamiętam to poczucie winy, kiedy mając ileś-tam lat (już w szkole), nie umiałam szybko zawiązać bucików ani się przebrać, bo zwykle ktoś mi w tym pomagał. Boję się, że przeginam w drugą stronę - ale chcę ich wychowywać po swojemu, do odpowiedzialności i samodzielności. Takie to mam przemyślenia ostatnio, między innymi pod wpływem przedstawień z początku tygodnia, które wypadły naprawdę super. I dumna byłam z chłopaków jak cholera :) Zwłaszcza kiedy jeszcze na drugi dzień panie do mnie podchodziły na korytarzu i gratulowały roli Gabrysia, prosząc żeby pomóc mu się rozwijać wokalnie i plastycznie. A Rafałek dzielnie pracował razem z innymi dziećmi i mówił wierszyki, do czego trudno go było skłonić jeszcze parę miesięcy temu, także też - przełom.
Dzieci rosną same, jak grzyby... To, czego potrzebują najbardziej, to deszczu miłości i akceptacji. Cała reszta, nauka, wychowanie - są ważne, ale jednak na dalszym planie. Pytanie tylko, czy daję tego deszczu tyle, ile trzeba?