niedziela, 26 grudnia 2010

Zaprowadź mnie prosto do Betlejem...

Święta... Pierwsze z Gabrysiem :) Jesteśmy u teściów i pobędziemy tu do środy. I dzięki temu mogę napisać notkę, bo nasz laptop po tygodniu padł (to jakaś zaraza...) i trza będzie wymienić na nowy.

Wigilię spędziliśmy w domu w trójkę. Dosyć niespodziewanie, bo do ostatniego dnia myślałam, że odwiedzimy babcie z bratem (nic z tego nie wyszło, bo miały inne plany), a potem zjemy razem z rodzicami u nich w domu. Ale w piątek rano zadzwoniła mama, że Kisiela dopadła grypa żołądkowa i ze wspólnej Wigilii nici. No bo jeszcze mały by się zaraził, albo któreś z nas. Ergo w nieoczekiwany sposób zostaliśmy w ten wieczór sami... i cieszę się z tego. Było tak wyjątkowo, wreszcie nie musiałam się o nic wkurzać, mogłam się w spokoju pomodlić, czytać Pismo. Rodzice przywieźli nam tylko jedzenie, a mnie udało się w rekordowym tempie wysprzątać i wystroić mieszkanie :) I tak w naszej chatce spędziliśmy pierwszą "rodzinną" (bo my i Gabryś) Wigilię. Nie zapomnę życzeń i tego nastroju, spokoju i nadziei. A w tle hiszpańskie kolędy ;)

Rodzice dziś obchodzą 26tą rocznicę ślubu. Kupiliśmy im z Kisielem na tą okazję wypasiony ekspres do kawy (można robić espresso, latte i inne bajery) plus filiżanki do espresso. Fajnie było błądzić po Bonarce w środę i szukać odpowiedniego prezentu. Wreszcie wyrwałam się z domu z młodym. A wcześniej byłam z nim u lekarza, ale na szczęście do dzisiaj brzuszek zaczął mu już działać normalnie.

Teściom kupiliśmy na święta zestaw: "Urzekającą" Eldredge'ów dla niej i dwa specjalne piwa (czeskie? niemieckie? cholera już nie pamiętam :P) dla niego. Piwa wypili, a na książkę zareagowali zdziwieniem, że dla kogo to. Na to my z Krzyśkiem, że dla niej, ale on też może i powinien przeczytać. A ona mówi, że jest już chyba za stara na takie książki (bo to o odkrywaniu tajemnic kobiecej duszy). Odpowiedziałam, że zdziwiła by się ;P I na tym stanęło, mam nadzieję, że przeczytają. Bo czuję, że bardzo by im to pomogło. I przeraziło mnie, jak można zrezygnować ze swych marzeń i pragnienia piękna. Ja mam zamiar być seksi nawet po dziewięćdziesiątce, jeśli jej dożyję xD Dla mojego Wilkołaka (jeśli równie dożyje), bo jest tego wart. To dla niego (noo, dla siebie trochę też;)) się codziennie stroję, nawet jeśli mam cały dzień spędzić w domu, Zresztą, jak już o tym piszę, stwierdziłam, że dom jest teraz moim miejscem pracy - a w pracy trzeba dobrze wyglądać. Makijaż i fajne ciuchy to podstawa, tak jak śniadanie i mycie zębów. Chcę, żeby Gabryś miał ładną mamę i nie musiał się schizować, że przez niego jest zaniedbana (tak jak ja kiedyś...).

A święta... Piękne jak zawsze. Nie dlatego, że sentymentalne, że biało i śnieg pada i rodzina wkoło. Bynajmniej. Jestem zmęczona, mały źle śpi, bo w nowym miejscu. A ja muszę bardzo się starać, żeby nie wybuchnąć, bo trudno mi akceptować często rodziców Krzyśka. Jeszcze rano byłam tak pełna złości, która wraca w różnych momentach, że ryczeć mi się chciało. Wcale nie jestem z tym szczęśliwa, ale siebie nie przeskoczę. Tylko On może to zrobić, a ukojenie przyszło właśnie podczas dzisiejszej eucharystii (Świętej Rodziny). Co by nie było, On jest przy mnie, przy nas i jakoś to poskleja. Ważne, żeby umacniał nasze małżeństwo i nas prowadził, reszta jakoś przyjdzie.

No właśnie, święta nie sentymentalne (choć ja ponoć sentymentalna jestem, co mi nieraz Alnilam wytyka :P), ale takie... inne. Po raz pierwszy cieszyłam się razem z Marią z narodzenia dziecka, bo sama w tym roku tego doświadczyłam. Jakoś przez to jestem bliżej tej tajemnicy, niż wcześniej. I też nie wiem, co będzie, ale pozostaje mi zaufać. Ona jest dla mnie jedynym zdrowym wzorem matki. Nie sięgam jej do pięt, ale chciałabym być taka, jak ona. Jej dziecko musiało umrzeć na krzyżu. Chciałabym mieć tyle światła i siły, by nie izolować swojego od krzyża, cierpienia. Jej dziecko musiało iść w świat. Chciałabym nie zabraniać tego mojemu. W tym roku usłyszałam słowa, że centralną postacią w tajemnicy Narodzenia Pana nie jest Jezus, ale Maria i że przez nią można do Niego dotrzeć. Tak jak w ikonach, Jezus jest tylko maleńką postacią w żłobie (przypominającym zresztą trumnę, na pamiątkę przyszłych wydarzeń), a Jego matka w centrum. Podczas tych świąt do mnie dotarło, że tak właśnie jest.

Na eucharystii dzisiejszej było też dużo chrztów, chyba sześć albo siedem. Miałam wizję, że jest tłum aniołów w kościele i wszyscy w Niebie się strasznie z tych dzieci cieszą. Pięknie było... A nasz mały będzie chrzczony w Wielkanoc :) Będzie miał wtedy 11 miesięcy prawie, ale co tam. Postanowiliśmy czekać na tą noc :)

Oby radość z tych świąt w nas pozostała.

poniedziałek, 20 grudnia 2010

Oby do Wigilii...

Im blizej do swiat, tym bardziej jakos jestem nerwowa i czuje, ze potrzebuje pomocy i reanimacji z Gory. Mam nadzieje, ze te swieta beda tak samo mocne, jak poprzednie... To one sprawily, ze cos sie we mnie zmienilo i zaczelam myslec z nadzieja o byciu matka, a nie jak poprzednio ze strachem. To wtedy snilo mi sie, ze trzymam juz Malenstwo na rekach. A ono dopiero roslo we mnie... Minal rok, Gabrys jest juz z nami i wszystko zmienilo sie na lepsze. Nigdy nie zapomne tamtych trzech dni.

W kazdym razie sytuacja przedswiateczna po ludzku nie jest rozowa. Ja dalej chora. Wilkolak wlasnie lezy w goraczce (znowu...). Gabrys cos ostatnio z brzuszkiem ma problemy i zalatwial sie tylko po czopku :( Jak jutro nic sie nie zmieni, to ide z nim do lekarza. Mam nadzieje, ze to tylko zaparcia, a nie jakis feler jelit czy cos... Moja mama ma grype zoladkowa i boi sie, ze zarazi tez tate i Kisiela. Wigilia pod wielkim znakiem zapytania... W dodatku obie babcie nie chca sie spotkac. Jedna jest obrazona od mojego slubu, ze nie zaprosilam gosci, ktorych chciala (jakas daleka rodzina, przed ktora chciala sie pokazac...) i twardo stalam przy swoim (tylko najblizsi). Druga jest obrazona od... slubu mojej mamy (to jej mama), ze w ogole smiala sie wyprowadzac z domu i nie pomaga jej w codziennych pracach (czyli nie dopuszcza mysli o tym, ze mama ma swoja rodzine, choc minelo juz... no bedzie 26 lat za pare dni). Wstyd mi to pisac, wstyd mi za nie, ale tak jest. Mam nadzieje, ze ja bede inna babcia, o ile bede miec wnuki...

Dom nie posprzatany, bo nie mam sily i staram sie skupic na obowiazkach zwiazanych z Gabrysiem, gotowaniem obiadu dla nas itede. Choinki dalej nie mamy. Mial kupic Wilkolak jutro, ale do tego musi byc zdrowy, a on dzis z pracy ledwo do domu dotarl. Jedzenie miala przygotowac mama, ale lezy. No i to tak... Niestandardowo w tym roku :P

Na szczescie w niedziele poszlam do tutejszego kosciola na msze (blisko to chodze ile razy chora jestem) i bylam u spowiedzi wreszcie. Wiec przynajmniej w srodku mam posprzatane :)

W niedziele odwiedzilismy na chwile moich rodzicow i zgralam sobie troche mojej muzyki. Wlasnie slucham Secret Garden, Loreene McKennitt, Narsilion i inne piosenki, za ktorymi tesknilam. Ech... Moje chlopaki juz spia, choc dopiero po 20tej, a ja probuje zebrac mysli.

A to zmeczenie, o ktorym wspominalam na poczatku... Coz, od paru dni jakos zaczelam sie schizowac, ze nie jestem dobra mama dla Gabrysia, ze zle go wychowam itp... Ze go skrzywdze, ze denerwuje sie, kiedy krzyczy. Martwie sie, zeby nie wyrosl na egoiste, jak to pierwsze, wyczekane dzieci czesto maja. Martwie sie, ze mnie zdominuje i bedzie rozkapryszony. Moze martwie sie na wyrost, bo do tej pory byl spokojny, tylko ostatnie dni nerwowe i wrzeskliwe, moze przez ten brzuszek. Ech zmeczona jestem, oby do swiat...

No i poruszyla mnie wspomniana ostatnio historia malej Laury. Dziewczynka urodzila sie miesiac po moim synku. Dobrze, ze ma rodzicow, ktorzy o nia walcza - najbardziej utkwil mi w pamieci fragment bloga, w ktorym mama Laurki pisze o ciezko chorych dzieciach, ktorych rodzice je zostawili, jak leza same i placza, a nie ma nikt ich przytulic. W tym momencie sie rozplakalam, bo ich zal mi najbardziej. Nie wiem, jak mozna zostawic wlasne dziecko... I jestem wobec ich cierpienia bezradna, choc chcialabym im pomoc. Ale jesli tylko bede miec okazje, to pomoge - bo nikt mi nie gwarantuje, ze Gabrys zawsze bedzie zdrowy, albo ze kiedys nie urodzi mi sie chore dziecko. Te chore sa takim samym skarbem, jak zdrowe i trzeba o nie walczyc. W dalszym ciagu pamietam slowa pewnej ginekolog, o tym jakie to dobre sa badania prenatalne i jak mozna usunac chore dziecko. Po moim trupie...

czwartek, 16 grudnia 2010

Co u nas i co nieco o Indianach :)

Mamy juz internet. I nowego laptopa. Co prawda jeszcze Wilkolak nie zamontowal polskich znakow, ale da sie juz cos skrobnac ;) Co niniejszym czynie, zwlaszcza ze jestem chora i siedze w domu z malym. Fotki zamieszcze w nastepnym poscie, bo mam jeszcze problem ze znajdywaniem poszczegolnych funkcji na kompie :P

Gabrys wlasnie zasnal, wiec mam chwilke dla siebie. Oprocz wspomnianych ostatnio dwoch zabkow, nadchodza cztery nowe i objawiaja sie w postaci bialawych sladow na dziaslach. Maly jest wiec troche nerwowy i gryzie doslowanie wszystko. A ze z koordynacja ruchow ostatnio nastapila niemalze rewolucja, to naprawde musze na niego uwazac. Wprawdzie nie umie jeszcze raczkowac, ale sie przymierza. Siedzi coraz pewniej i praktycznie nie musze go juz podtrzymywac. Giba sie na wszystkie strony, kiedy lezy, obraca wokol wlasnej osi, przewraca na boki. Ostatnio opanowal wyginanie sie do tylu i wynalazl "skok orki" - odbija sie pietami i wyskakuje w powietrze do tylu. Oczywiscie laduje na glowie, wiec naprawde musze uwazac, zeby robil to tylko na naszym lozku i nie wypadl z niego, ani nie trafil na porecze. Potrafi to tez robic na moich kolanach, wiec musze go mocno trzymac, zeby nie spadl. Mocny jest skubaniec. Podobnie "poweselaly" kapiele w wannie. Musimy go teraz z mezem kapac we dwojke... Jedno myje, a drugie... trzyma nozki malego. Jako ze nie mamy wanny w lazience i musimy kapac w wanience na stole w kuchni, a maly odkryl radosc chlapania. Kopie wode nogami tak mocno, ze zalewa wszystko, z kapiacym go wlacznie... Nie powiem, skutecznie dbal o czystosc podlogi w kuchni, ale po paru takich akcjach stwierdzilismy, ze lepiej go przytrzymac. Potem umytego sadzamy w wanience i pozwalamy pluskac raczkami - nie ma takiego zasiegu ^^

Szykuja sie swieta i Wigilia, a my jeszcze nie wiemy, jak to bedzie wygladalo. Wilkolakowi inteligentnie ktos ustawil grafik, ze konczy prace w Wigilie o 20tej :(:(:( Chore to i nie wiem w zwiazku z tym, jak i kiedy ta nasza Wigilia sie odbedzie. Chcialam pojechac w ten dzien do dziadkow, a potem odwiedzic rodzicow wieczorem i tam zjesc, razem z Krzyskiem, po czym nastepnego dnia jechac do tesciow. A tak to sama nie wiem czy dam rade z malym w tych zaspach i w ogole. Ech, zobaczymy.

Dopsz, to by bylo na dobry poczatek po dlugiej przerwie tyle o nas (swoja droga dobrze mi ta przerwa zrobila..), a teraz o Indianach. Otoz jakis czas temu stwierdzilam, ze to skandal, ze na moim blogu nie ma zadnych motywow indianskich :D I sie zaczelam zastanawiac, co by tu wkleic, ale jakos nie mialam pomyslu. Cos z duchem zeby bylo... No i mam.

Ostatnia trzecia niedziela adwentu, zwana Niedziela Radosci, byla tez wspomnieniem Matki Bozej z Guadalupe. Wiecej o niej (znaczy o Madonnie, nie o niedzieli :P) tutaj http://sanctus.pl/index.php?grupa=356&podgrupa=359&doc=301. Porusza mnie ta historia i sposob, w jaki Bog i Maria docieraja do ludzi w kazdym zakatku swiata. I to do tych ubogich i prostych. Jakos bez trudu wierze, ze wizerunek jest prawdziwy i nie zostal namalowany przez czlowieka, dla Boga naprawde nie ma rzeczy niemozliwych. A najbardziej mnie uderza, ze przez ta historie naprawde nawrocilo sie wielu Indian. Moze jakos sie z tym tu nie obnosilam, ale kultura indianska jest mi rownie bliska, jak celtycka (pozdrowienia dla Celta Piotra ;)) i za jej pomoca nieraz mocniej bilo mi serce. Z tym ze oczywiscie jedna jak i druga bez odniesienia do Boga jest jakby pusta. Ale tez myslalam o tym ostatnio, ze prawdziwy chrzescijanin musi byc waleczny i odwazny jak Indianin, a jednoczesnie lubic jedzenie i tance jak hobbit :D Bez tego sie nie da ;) Oczywiscie mozna by to ujac i porownac inaczej, ale tak to jest, jak ktos sie czuje po trochu hobbitem i Indianinem gdzies w sercu (ech ksiazki Tolkiena i Maya...) i chce stac sie chrzescijaninem...

W zwiazku z powyzszym po prawej stronie bloga od dzis miniaturowy wizerunek Madonny z Guadalupe, a pod nim fragment modlitwy Karola podczas jego pielgrzymki tam. Urzeklo mnie to, o co walczy Maria za posrednictwem tego obrazu. Ze na nim jest w ciazy i broni zycia nienarodzonych jeszcze dzieci. Jakos ostatnio bardzo mocno czuje, ze musze sie modlic za te dzieci (nawet mam juz trojke takich "fasolek" wsrod znajomych i mnie to wzrusza), odkad przez Gabrysia jakos sie czuje w obowiazku walczyc o nie chocby tak. Zreszta moje imie Natalia tez jest zwiazane z narodzinami, wiec tym bardziej jakos mnie to ukierunkowuje wlasnie na obrone zycia i prawo do narodzin kazdego. Moze troche na przekor tego, co sie dzialo w rodzinie, a na pewno na przekor temu, co propaguje swiat. Ale jak najbardzie w zgodzie z nauczaniem Boga i Kosciola, wiec lajcik ;)

To by bylo tyle na razie, ide cos zjesc :P O, maly sie obudzil. Hehe no to pojadlam xD Namarie!

sobota, 4 grudnia 2010

Szczęki V. O zębiskach Gabrysia.

Mały kończy dziś pół roku. Najlepszego! :)

29 listopada po trzech dość aktywnych, choć nie przepłakanych nockach, wykluł mu się pierwszy ząbek. A teraz po tygodniu już drugi jest w drodze, więc w paszczęce Gabrysia bielą się dwa dolne siekacze. Jego przygryzanie dla zabawy mojej ręki stało się dość hardkorowe. Na szczęście karmienie pozostało bezbolesne :) W dodatku młody jest naprawdę spokojny, pomijając jego ciągotki do przygryzania wszystkiego. Bałam się, że pierwsze zęby będą dla nas trudnym przeżyciem, a tu proszę.

Jesteśmy teraz w Lublińcu u teściów. Hehe wreszcie mamy z Krzyśkiem weekend dla siebie, Gabryś cały czas z dziadkami, muszę mu tylko jeść dawać. Dawno nie miałam tak spokojnej soboty :P Baliśmy się tylko drogi, bo ostro sypało ostatnio, ale na szczęście poranna jazda zakończyła się sukcesem. Trochę tylko mgła dawała się we znaki, ale jakoś dojechaliśmy... A teraz modlę się o ducha, coby nikogo nie osądzać ;) Ale odpukać dobrze jest.

Dostałam od Wilkołaka :* na urodziny płytkę Blackore's Night "Ghost of a Rose" (wreszcie mam ich oryginałkę!) i leci ostatnio ci ągle w domu, na zmianę z Enyą "And winter came...". I jest tak spokojnie, kiedy śnieg pada za oknem. W pewnym momencie w ogródku mieliśmy zaspy do kolan. Ale Krzysiek wziął łopatę i wykopał ścieżkę :P I tak się toczy życie na Skotnikach. Tylko ze spacerami problem, bo wózkiem po tych zaspach się nie da jeździć. Jesteśmy skazani na posiadówę w domu, albo wypady do centrum (godzina drogi autobusem). Ostatnia taka jazda skończyła się tak, że utknęłam z wózkiem na Starym Mieście w środku burzy śnieżnej i omal tam nie zamarzliśmy. Okazało się, że nic tak nie dodaje siły, jak świadomość, że coś się może stać dziecku - zamiast paść trupem w zaspie, przekopałam się ulicami z wózkiem do Alnilam i tam się reanimowałam... Ale to była masakra.

Aha, mały był ostatnio ważony (spóźnione o 1,5 miesiąca szczepienie, bo był wcześniej chory ciągle) i ma już 8 kilo z groszami. A przy okazji zagrał w swoim pierwszym filmie :P, bo akurat kręcili jakiś filmik dla podstawówek o pracy pielęgniarek i padło na nas. Hehe mój mały Harrison Ford ;) Na szczęście nawet nie płakał bardzo. Tylko ulał się dwa razy - no co, niech dzieci widzą, że praca pielęgniarek to nie same delikatesy :P

Znowu Adwent. Przypomina mi się ten rok temu, kiedy czekałam... będąc w ciąży. Wszystko było nowe i trochę przerażające. Okazało się, że Bóg jest większy, niż moje strachy. Teraz zbliżają się nasze pierwsze święta z Gabrysiem już po drugiej stronie brzucha. Ech :)

Dopsz, będę na razie kończyć. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, iż w tym tygodniu wreszcie będziemy mieć nowego laptopa i internet. Pożyjemy, zobaczymy, szczerze mówiąc takie życie bez neta jest... zdrowsze. Ale zawsze przyjemnie zobaczyć fotki na nk i posty znajomych na blogach ;) Ciao i dobrego czasu Adwentu życzę

Rivulet

wtorek, 23 listopada 2010

Wesoły listopad ^^

Ho ho ho, idzie zima. A w Tesco już są święta i choinki, byłam dziś rano z Krzyśkiem i widziałam. Zgroza :P Zwłaszcza, że pierwsza niedziela adwentu dopiero przed nami. Whatever.

Laptopa jak nie było, tak ni ma, starego nie udało się naprawić. Krzysiek zamówił nowy na Allegro, więc na dniach powinnam wrócić do cywilizacji. Póki co piszę od rodziców. Trza od czasu do czasu pokazać małego dziadkom. Wpadła też jego prababcia, mama mojej mamy, zobaczyć pierwszego prawnuczka.

W piątek się zestarzeję i skończę 25 lat. Żyję już ćwierć wieku :] Plus dziewięć miesięcy (nie rozumiem, czemu ludzie w obliczeniach pomijają okres prenatalny, kiedy robią największe postępy...). Dlatego lubię listopad i chyba jestem wyjątkiem. Ale trudno nie lubić miesiąca, w którym się urodziło :) A Gabryś 4 grudnia będzie miał już pół roku. Plus dziewięć miesięcy :P

Co tam u nas słychać...

Mały niesamowicie szybko się rozwija, muszę strasznie uważać, żeby mi gdzieś nie spadł, bo się wierci i chce być dosłownie wszędzie. Przewijanie go już nie jest spokojnym zajęciem, tylko zabawą w wyciąganie z jego łapek ubranek/pieluszek/przypadkowych pałętających się w pobliżu przedmiotów :) Podoba mi się to strasznie, że już jest taki hem kontaktowy. Przez ten miesiąc byliśmy na zmianę chorzy (nie ma jak kaszel w duecie) i się w ogóle nie nudziłam z nim. Dalej dużo je (naprawdę dużo i często) i śpi (ładnie przesypia nocki). Daję mu cały czas mleko z piersi, choć od tygodnia dostaje też na obiad zupki ze słoika. Kupuję gotowe, bo mówiąc szczerze nie chce mi się przygotowywać tak małej porcji. I tak nie wyrabiam nieraz z najprostszymi rzeczami i w różnych częściach mieszkania leżą sterty czegoś i czekają, aż je w końcu posprzątam. Mały właśnie zjadł cały słoik marchewki z ryżem i jeszcze chce mleka ;) Przy jedzeniu robi mu się ruda broda od marchewkowej zupki i wygląda jak kapitan Wikingów. Polubił jedzenie tak bardzo, że sam wyciąga buzię do łyżeczki, robiąc taki dzióbek z wyciągniętym języczkiem, co mnie rozbraja :D Jak mały słonik, tylko trąby nie ma, coby ją mógł podnosić :P

Co do spania, to dalej elegancko przesypia nocki, zasypia zwykle około 20tej, a budzi się w okolicach 7mej. To ostatnie cieszy mnie trochę mniej, bo lubiłam się dawniej wysypiać (ja nie chodzę spać o 20tej, ino dużo później, trza mieć trochę czasu dla Wilkołaka ;)). Ale z drugiej strony to pierwsza zima, kiedy dzień wydaje mi się długi, bo zaczynam go ze wschodem słońca. Dawniej budziłam się na ostatnie godziny dnia i miałam zimowe deprechy, a teraz spoko. Zresztą trudno mieć depresję przy takim słoneczku. Najlepiej uśmiecha się i gada rano, kiedy jest wypoczęty. Jak to stwierdził ostatnio Krzysiek, nie ma to jak uśmiech dziecka :)

W ruch poszły zabawki (najlepszy jest widok Gabrysia podnoszącego poduszkę tak dużą jak on sam). Mały poznaje też intensywnie dom. Fascynuje go zwłaszcza lodówka (jest biała i zimna) i lampa w kuchni (składa się z takich jakby muszelek, które brzęczą, jak się je dotknie). I doniczka palmy, stojąca na pianinie.

Nawiasem mówiąc, właśnie piszę to z młodym na kolanach ;)

Nie lubi leżeć na brzuchu, więc nie wiem, jak to będzie z raczkowaniem. Chyba od razu zerwie się do biegu, jak Forrest Gump. Stawianie kroków już opanował, tylko ciałko ma jeszcze nie przystosowane do stania bez pomocy. Ale to kwestia czasu. Za tydzień jesteśmy umówieni na szczepienie (spóźnione o prawie 2 miesiące przez te przeziębienia) i zobaczymy wreszcie, ile waży. Bo że duży z niego chłop, to wiem i bez wagi.

Nazywam go małym rycerzem lub kowbojem, pozostając w moich klimatach Śródziemia i Dzikiego Zachodu :) Inne pseudonimy, które pozyskał w tym czasie, a było ich wiele, to m.in. Kupon (hehe, ciekawe dlaczego), Pumpernikiel, Żółwik, Słonik, Kalafiorek, Żuczek, Fląder (pozostaję głównie w kręgach flory i fauny, jak widać :P), Koliberek, Kombinator, Ekologiczny Laktatorek... Hm jakoś nie mogę sobie przypomnieć reszty, choć o wiele więcej było. A generalnie to po prostu Gabryś :)

Co u mnie? Jak widać, pochłonęło mnie żoną i mamą ;) Ale dobrze mi z tym i czuję się spełniona. Nie byłoby tak, gdyby nie Droga i to, że mogę słuchać Słowa przynajmniej 2 razy w tygodniu. Nic tak nie daje kopa, jak liturgia i eucharystia. Czuję, że odrywam się od tego, co było i że jest możliwe, żeby było inaczej.

Mam też nadzieję i to jest nowość, że przestanę wreszcie czuć urazę do rodziców jednych i drugich, tudzież dziadków. Sama nie jestem w stanie, ale wierzę, że w końcu Bóg mnie od tej zadry uwolni i wreszcie wybaczę na dobre. Dobrze by było...

Właśnie do mnie dotarło, że dziś jest dziewiąta rocznica śmierci mojego dziadka. Czekałam na nią od paru dni i dziś bym zapomniała :P Pogrzeb był smutny i jeszcze wtedy nie miałam światła na to, że jest coś po śmierci. A teraz mam nadzieję, że spotkamy się w Niebie. Był mi bardzo bliski i rozstanie było bolesne... Często o nim myślę.

Dobrze będzie kiedyś, kiedy wreszcie siądziemy razem do stołu i będzie z nami Bóg. I nie będzie już samotności i smutku, tylko wieczna radość. Ech :) Jestem rozdarta między tęsknotą za Nim, a tęsknotą za najbliższymi, Krzyśkiem zwłaszcza. Ale chyba to normalne i dobrze mi z tym. Mam za kim tęsknić. Zwłaszcza w długie zimowe wieczory...

Poza tym od porodu schudłam ponad 20 kg (mam 10 kg mniej iż przed zajściem w ciążę) nie stosując żadnej diety, wszystko dzięki mojemu ekologicznemu laktatorkowi :) Wszyscy mi to mówią i dobrze mi z tym hehe, czuję się jak liceum :P Okazało się, że dla mnie dziecko to dieta cud. Ergo nie boję się mieć kolejne. Muszę tylko dużo jeść, bo inaczej przy tej tendencji po którymś z kolei zniknę...

Nowinki kulturalne :P Nowym odkryciem ostatnio dla mnie i Wilkołaka była trylogia Pilipiuka o kuzynkach Kruszewskich. Normalnie rewelacja, wreszcie wartościowe fantasy ^^ I dzieje się w Krakowie ;)

I chyba tym akcentem zakończę. Mam nadzieję, że następną notkę napiszę już z domu. Pozdrawiam syćkich ;)

czwartek, 4 listopada 2010

Po dłuższej przerwie :)

Rany, ale brakowało mi pisania... Komputer nam wysiadł i jeszcze niestety nie naprawiony. Jestem teraz u rodziców (urodziny mojego taty - sto lat ;D) i piszę na szybko.

Gabryś dziś kończy 5 miesięcy. Jeszcze 17 lat i siedem miesięcy i będzie pełnoletni :P

Co u nas? Trochę chorowaliśmy przez ten czas, zwłaszcza mały - ale odpukać teraz już lepiej. Najdłużej męczył go katar, a ja po przetestowaniu różnych odciągaczy w końcu się wkurzyłam i kupiłam "Katarek" podłączany do odkurzacza i odkurzyłam młodemu nosek. Zadziałało :)

Z tego powodu niestety w święta nigdzie nie wyjechaliśmy, a ja drugi rok pod rząd nie odwiedziłam żadnych grobów, mogłam się tylko modlić za bliskich mi zmarłych. Modlić, żeby żyli ;) I to wiecznie.

Gabryś jest już naprawdę duży - pewnie powtarzam to cały czas, odkąd się urodził, ale naprawdę to fascynujące patrzeć, jak rośnie. Interesuje się już bardzo otoczeniem, zwiedza dom, ściąga obrazki ze ścian, a najlepsze, że umie już się trzymać na ręce tak sztywno, że praktycznie go nie podtrzymuję. Mówi coraz więcej i nieraz długo gadamy - sadzam go w kuchni na stole w foteliku samochodowym i tak urzędujemy. Pokazuję mu, jak się gotuje. Muszę uważać, kiedy coś piję i trzymam go na kolanach, bo sięga po mój kubek i też chce go potrzymać. Ciągnie za obrus. Tudzież moje włosy, albo brodę taty ;) Bawi się zabawkami - odkurzone zostały misie z mojego dzieciństwa, no i oczywiście dostał też kilka nowych, własnych. Obgryza grzechotki. Chciałam tu zamieścić parę fotek, ale coś nie działa. Nic to.

Co poza tym... Tak często miałam pisać, ciesząc się chwilą i nie było jak. Generalnie życie na Skotnikach płynie spokojnie :) Odpoczynek od komputera też dobrze nam zrobił, miałam więcej czasu dla siebie (ech te chwile przy kawie... zbożowej ^^ nie ma to jak przejść z Warki Strong na Inkę Strong :P) i dla małego. Bawimy się cały dzień i czekamy, aż Krzysiek wróci z pracy. No dobrze jest.

Chodzi za mną piosenka z Piwnicy pod Baranami "Czas":

Czas dla nas już płynie i zanim noc minie
Zbudzisz się przy mnie jak kwiat snu
Będziemy ty i ja zaplatać warkocz zorzy
Na nowe świtanie jasnego dnia
Na nowe wstawanie płatka róży
Na nowe czekanie spadania gwiazd
Na nowe wstawanie kwiatka róży
Odtąd będziesz dzielił ze mną czas na pół
Ciepłem lekkim twych dłoni

Nasz szczęściem nakryty stół
I kwiaty pachną na nim
Już słychać tętent dnia
Jak galop młodych koni
Pęd życia z naszych ciał
Przyniesie nowy płomień
Przyniesie nowy płomień
Maleńki płacz

Nasz szczęściem nakryty stół
Choć gwiazdy przyszłość kryją
Przed nami czasu zdrój
Świt będzie jasną chwilą
I zdarzy się nam cud
By czekać aż on zaśnie
By patrzeć jak on rośnie
Maleńki pąk



Pozdrawiam wszystkich i obiecuję nadrobić zaległości, jak tylko odzyskamy komputer. Namarie!

niedziela, 10 października 2010

Niedzielne wynurzenia.

Przeżyłam właśnie najazd teściów. Znaczy przyjechali dziś po południu, pobawili się z wnuczkiem i przed chwilą pojechali. Hm. Dobrze jest mieszkać z dala od nich i od rodziców :D

Nie żebym tak naprawdę miała coś przeciwko jednym i drugim (poza tym że zdecydowanie nie zgadzam się z ich światopoglądem i mam zamiar inaczej ułożyć sobie życie). Chciałabym dla nich dobrze i żeby jakoś dogadali się wreszcie ze sobą i z Bogiem. A jednocześnie najlepiej mój stosunek do nich określa cytat rabina ze "Skrzypka na dachu": "Boże, błogosław cara i zachowaj go - jak najdalej od nas..." ^^

Wystarczy, że przekroczy się limit mojej wytrzymałości (czyli jakieś parę godzin) i już mam ochotę ich zamordować i wyjechać na drugi koniec świata. Bo potrzebuję wolności, a ta miłość była zaborcza (i zabójcza) i zbyt długa obecność (przemieniająca się we wszechobecność) wywołuje u mnie nawrót nerwicy i depresji. Nie żartuję. I działa to z obu stron, bo stosunek teściów do Krzyśka zbyt przypomina mi własną historię i walkę. Blah.

Naprawdę jestem wdzięczna Bogu za to, że możemy mieszkać sami i sami wychowywać Gabrysia - bez słuchania dobrych rad i pouczeń. Bo prędzej czy później doszłoby do morderstwa, a Krzysiek musiałby mi posyłać paczki do więzienia :P

Jakoś ostatnio byłam parę razy u moich rodziców i też muszę sobie zrobić przerwę. Akurat musiałam załatwić parę spraw i odebrać ubranka, które kupili małemu (super kombinezon na zimę między innymi). I było dobrze, ale pod koniec też miałam już dość. Takie widzenie się raz na minimum trzy tygodnie jest w sam raz dla mojego zdrowia psychicznego.

Poza tym, jak ostatnio gdzieś przeczytałam - królowa jest tylko jedna. O ile obecność taty i teścia jest neutralna i wzrusza mnie ich podejście do małego, o tyle przebywanie z mamą jedną lub drugą przez czas dłuższy zaowocować może tylko jakimś konfliktem. Niech sobie rządzą u siebie w domu, na zdrowie - ale ja chcę być z dala od tego.

Uff, ulżyło mi. Dobrze mieć miejsce, gdzie można to wszystko z siebie wyrzucić...

A co poza tym? Zrobiłam sobie tygodniową przerwę od kompa i muszę tak robić częściej - wreszcie miałam czas na wszystko. Na jedzenie, sprzątanie, zrobienie obiadu, spacer z małym. Wreszcie mogłam spokojnie czekać na powrót Krzyśka z pracy, bez schizów, że nie zdążyłam dla niego zrobić czegoś, co chciałam. Nie dlatego, że musiałam, ale właśnie chciałam, żeby zrobić mu przyjemność. Nawet, gdyby miał tego nie zauważyć, bo były to rzeczy tak drobne.

Gabryś skończył już cztery miesiące i jest uśmiechniętym, rozgadanym skarbem, którego spojrzenie mnie w dalszym ciągu rozwala :) Wprawdzie nie umie jeszcze siadać ani chodzić (choć chciałby już biegać...), to podtrzymywany za rączki potrafi "przejść" jakiś odcinek, przestawiając nóżki. Bawi się już zabawkami, wkładając je do buzi i miętosząc w łapkach. Generalnie bystry z niego skubaniec i jestem z niego dumna. Nigdy nie sądziłam, że będę kiedyś matką i że będę się tak chwalić osiągnięciami swojego dziecka, ale jak widać to nieuniknione ;) Notujemy jego osiągnięcia w specjalniej książeczce, którą mały dostał od Alnilam. I generalnie z dnia na dzień mamy coraz lepszą zabawę, a szpitalne stresy odeszły w niepamięć - kiedy to było...

Był taki czas, kiedy myślałam, że jestem znowu w ciąży - nagle skoczyła temperatura i utrzymywała się jakiś czas. Bo ja wprawdzie obserwację siebie prowadzę, ale niczemu nie zapobiegam :P Tydzień miałam takiego zawiasu, zastanawiając, się, czy jesteśmy już w czwórkę. I z jednej strony zonk, czy nie za wcześnie, z drugiej już się zaczynałam na to nowe dziecko cieszyć. Po zrobieniu testu ciążowego okazało się, że nic z tego, musiałam się lekko podziębić czy coś. I znowu z jednej strony ulga, że jeszcze nie czas na mdłości i brzuch, a z drugiej czegoś mi było żal. Ale to doświadczenie sprawiło, że jakoś zrobiłam w świadomości miejsce temu drugiemu dziecku, które może Bóg zechce dać w swoim czasie. Kurcze chciałabym mieć tak z sześcioro dzieci :D Zresztą będzie jak Bóg da, nie ma co wybiegać.

I tak to tupta :) Kończę, bo mi się spaghetti rozgotuje (nie ma jak zdrowa kolacja :P słyszałam, że niektóre karmiące kobiety stosują jakieś diety, ale my od początku jemy co chcemy... i żyjemy). Ciao!

sobota, 2 października 2010

Spokój, jesień i anioły... Notka poeucharystyczna.

Napisałam ostatnio długą notkę, ale komputer zastrajkował i wszystko się skasowało... Cóż, może tak być miało, zwłaszcza że jakaś smętna chyba była :) Zaczynają się depresje jesienne. A teraz właśnie wróciliśmy z eucharystii więc jestem doładowana i mogę coś skrobnąć.

Zdrowi już jesteśmy. Na szczęście, bo ostatnie słoneczne i w miarę ciepłe dni tego roku, więc możemy korzystać. Dziś byłam z młodym na spacerze (a mąż w tym czasie sprzątał mieszkanie, dobrze że mogę czasem zwalić takie rzeczy na niego... chociaż i tak mam potem schiza, że jestem bałaganiarą). Pięknie było, coś złotego drżało w powietrzu. I ten miodowy zapach, typowy dla początku października. Chciałoby się zatrzymać czas i nie wchodzić z zimę... Ale nie ma rady. Góry się zamknęły we mgle, trzeba czekać na kolejne lato. Ale tym razem będziemy czekać już w trójkę, a zima będzie owocna - bo z Gabrysiem. Będę mieć co robić, kiedy przyjdą śniegi.

Mały miał pierwsze imieniny w tą środę (29 września, święto archaniołów) i dostał od swojej przyszłej chrzestnej książkę o aniołach :) Będę mu czytać. Świetna jest, bo oparta na Biblii. I dobrze jest przypomnieć sobie, że Gabrysiem opiekuje się Bóg, że dał mu swojego Anioła Stróża i nie muszę się tak o niego bać. Ani schizować się, że jestem złą matką - co mi się zdarza, zwłaszcza kiedy cierpliwość się kończy, a mały dalej płacze z jakiegoś powodu... Ale kocham go i jestem za niego cholernie wdzięczna. Przypomniał mi się taki obrazek, który kiedyś znalazłam w necie i uwielbiałam się na niego patrzeć. Wygrzebałam go znowu, ecco:



Jest coś niesamowicie pięknego w tym aniele, który tuli małe dziecko. W tych kolorach i promieniach słońca wpadających przez okno. Zawsze sobie wyobrażałam, że rodzice gdzieś wyszli na chwilę, ale anioł ciągle jest przy małym i go ochrania. Dobrze wiedzieć, że ktoś taki jest przy Gabrysiu i tuli go do policzka. Że nie jesteśmy sami... No i to łóżeczko ustawione podobnie jak u nas w domu. Tylko okno jest z innej strony :)

Cóż, kończę, bo późno już i jakoś cicho - chyba w międzyczasie moje chłopaki posnęły. Mam nadzieję, że przynajmniej w łóżku, a nie jakiś dziwnych miejscach. Dobrej nocy wszystkim, idę ich szukać...

środa, 29 września 2010

Chorobowo.

No i Gabryś był na swoim pierwszym weselu. Z poprawinami w dodatku :P

Super było, ślub piękny... A potem wyżerka i potańcówka. Wreszcie się wytańczyliśmy z Krzyśkiem (ostatni raz tańczyliśmy tak w listopadzie zeszłego roku...). Dobrze czasem nie być w ciąży i się wybawić.

Jedyne zgrzyty w krajobrazie to to, że najpierw w piątek rozchorował się Krzysiek, potem w sobotę poległ Gabryś (na szczęście na katarze się skończyło, ale się nastresowałam). Na sam koniec dopadło mnie, bo zgrzana po tańcu stałam w przeciągu i mnie zawiało. Oni już się prawie wykaraskali, ale ja jeszcze nie :/

Najgorzej, że to nie jakiś katar czy nawet ból gardła, tylko miałam jednocześnie zapalenie ucha (już lepiej) i zawianą pierś (dalej boli, choć już jakby mniej). Z tym drugim zonk, bo nie chcę iść do lekarza, mam nadzieję, że przejdzie. Ino nic przyjemnego, muszę ciągle masować, brać prysznice, okłady robić z kapusty (a tak zawsze z tego ryłam, no to mam :P) i tego typu bajery. Ech, oby puściło i nie przeszło w zapalenie.

Swoją drogą szukając w necie różnego rodzaju porad się nieźle wkurzyłam. Wszędzie tylko można przeczytać o "cycach", nigdzie o piersiach. Nie wiem, jak można używać takiego obleśnego moim zdaniem słowa w odniesieniu do siebie, mnie by to przez gardło nie przeszło. To tak, jakby się określać jako "baba", a nie kobieta. W ogóle what the fuck, trza mieć swoją godność. Bleeee. Ja tam mam piersi, a nie jakieś "cyce" ;> Howgh!

Kończę, bo się młody denerwuje. Ostatnio coraz więcej się uśmiecha tak jakoś bardziej świadomie i nieraz mamy zbiorową głupawkę. I poznaje już rączkami wszystko. Dziś nie chciał puścić mojego nosa :P A potem omal nie podbił mi oka. Whatever.

Rivulet

środa, 22 września 2010

O wierze, nadziei i miłości w codzienności.

Przed wyjazdem do Wysowej kupiłam małemu karuzelkę z pozytywką. Nawet nie myślałam, że prezent będzie tak trafiony - Gabryś potrafi się w nią gapić i gadać do niej naprawdę długo, wodząc wzrokiem za fruwającymi motylkami. A ja zyskuję trochę czasu dla siebie, muszę tylko pamiętać, żeby ją nakręcać od czasu do czasu :)

W tą niedzielę mały był na swoim pierwszym ślubie. Trochę przestraszył się organów w kościele, ale potem już było spokojnie. A ślub był naprawdę piękny, aż ciarki mi szły po plecach w niektórych momentach. No i homilia była super, o trzech ołtarzach (czyli w skrócie ołtarz eucharystyczny, stół i łoże małżeńskie). Hm tak w temacie trzech ołtarzy to polecam wywiad z Litzą i jego żoną. O tym i nie tylko:

http://www.magazynfamilia.pl/artykuly/Milosc_na_trzech_oltarzach,47,54.html

A w ten weekend kolejny ślub, tym razem wyjeżdżamy na trzy dni dość daleko, bo wychodzi za mąż moja najlepsza przyjaciółka ze studiów. Pamiętam, jak mówiłyśmy kiedyś, że nie dla nas kariera naukowa, że chcemy tylko szczęścia w małżeństwie i wychowywać dzieci. Byłyśmy wtedy na etapie sfrustrowanych "starych panien". A teraz proszę :)

Jakoś zawsze słuchając przysięgi małżeńskiej przypomina mi się, jak to my sobie przysięgaliśmy. To piękne, że każdego dnia możemy się kochać coraz bardziej i że Bóg nam siebie dał. Jak o tym myślę, to nieraz płaczę ze szczęścia...

Najpiękniejsza jesteś kiedy twoje oczy rozgwieżdżają noc we mnie
Najpiękniejsza jesteś kiedy twoje włosy rozjaśniają myśli me ciemne
Najpiękniejsza jesteś kiedy oddychaniem rozświetlasz powietrze
Moje myśli wiatr rozwiewa a ty jesteś w wietrze powietrzem i światłem w powietrzu
Najpiękniejsza jesteś kiedy twoje piersi ogrzewają moje ręce
Najpiękniejsza jesteś kiedy ciała nasze wspólnym potem pachną
błękitnaś zawsze, błękitna, błękitna, powietrzna i jasna
W.Bellon

Jakoś coraz bardziej widzę, że to, co Bóg przygotował dla człowieka, jest naprawdę dobre. Że nie ma żadnego haczyka, podstępu. Że nie trzeba kombinować, wychodzić na swoje, wystarczy mu się poddać i wtedy jest najlepiej. Jak o tym myślę, to przestaję się bać - gdzie będziemy mieszkać, co jeść, ile będziemy mieć dzieci i czy będą zdrowe, kiedy znowu zajdę w ciążę. On nad tym wszystkim czuwa i to jego "zmartwienie", a nie nasze. On nas żywi, On daje dzieci. Już nieraz pokazał, co naprawdę potrafi... Strach wraca wtedy, gdy o tym zapominam. Trzeba pamiętać.

czwartek, 16 września 2010

Malowany wiatrami dom...

No i wróciliśmy. Tydzień w Wysowej, moim ukochanym Beskidzie Niskim... Odżyłam, znowu byłam sobą tam w górach. Dziękuję Bogu za ten czas :* Było pięknie...

Pogoda już typowo wrześniowa, więc słoneczny był tylko poniedziałek. Ale nie przeszkadzało nam to we włóczeniu się przez cały ten czas. Mieszkaliśmy w ośrodku "Zacisze", w drewnianym domku w lesie. Było spokojnie, bo to już po sezonie i tylko starsi ludzie przyjechali jeszcze się kurować i zbierać grzyby. Śmiesznie było, pierwsze takie wakacje z małym :) Był atrakcją ośrodka i wszyscy podchodzili do nas na stołówce (naprawdę całe pielgrzymki) pytać, ile ma lat, czy się nie boimy z takim maluchem jeździć, czy nie zmarznie. Miłe to było, zwłaszcza, że ludzie byli naprawdę sympatyczni i miękli na widok Gabrysia. No co, ja też zaczęłam jeździć w góry od małego (tylko miesiąc starsza byłam, kiedy po raz pierwszy zabrali mnie do Bukowiny Tatrzańskiej i to w zimie), niech młody się przyzwyczaja :D Zresztą bardzo dobrze znosił wszystkie niewygody i nie sprawiał żadnych problemów. Przesypiał nocki (mieliśmy trochę czasu dla siebie ;)), alarm wszczynał tylko w wyniku mokrej pieluchy, pustego brzucha lub zmęczenia. Wystarczyło go odpowiednio przewinąć, nakarmić tudzież utulić do snu i był spokój :) Z ciekawością rozglądał się po okolicy, uśmiechał do ludzi - no kochany był jak zwykle. Bałam się tylko, że w nocy będzie mu zimno, ale dostaliśmy piecyk od ośrodka (rewelacyjni ludzie) i w domku było naprawdę ciepło, momentami jak w saunie i musiałam aż okno otwierać ;)



Odpoczęliśmy... A jednocześnie bardzo dobrze poznaliśmy okolicę. My jakoś nie umiemy leżeć do góry brzuchem i ciągle nas gdzieś nosiło. Jak w weekend padało, to się okazało, że są otwarte cerkwie w ramach Szlaku Architektury Drewnianej - więc jeździliśmy pożyczonym od Renfri samochodem i zwiedzaliśmy. Wyskoczyliśmy też do Biecza, mojej ukochanej zabytkowej perełki. W sumie po raz pierwszy dane mi było tak dużo zwiedzić, może dzięki samochodowi. W te tereny jeździłam już w dzieciństwie, ale jakoś nigdy tyle nie zobaczyłam. Cerkwie były piękne. Uwielbiam tą estetykę, ikony, klimat, kolory... Prawosławie jest mi strasznie bliskie i kultura Łemków też. Nie mogłam się napatrzeć na malowidła na ścianach, sceny z ewangelii, postaci świętych. Pogadałam też z przewodnikami i dowiedziałam się m.in. że św.Mikołaj jest patronem udanych małżeństw :)



We wspomniany słoneczny poniedziałek wybraliśmy się w góry, a raczej dolinami przeszliśmy do Hańczowej i stamtąd lasem wróciliśmy do Wysowej. Stwierdziłam, że Bóg stworzył Beskid Niski dla jeszcze nawet nie raczkujących turystów i ich rodziców - to chyba jedyny Beskid, gdzie wszędzie prawie da się przejechać wózkiem :D Po błocie, przez rzekę, pod górę, ale się dało. W najbardziej hardkorowych miejscach brałam małego do nosidełka, a Krzysiek wciągał wózek. Pogoda dopisała, więc mogliśmy podziwiać widoki. Jest coś niewypowiedzianie pięknego w tych dolinach, gdzie powinny stać chaty, ale już ich nie ma, więc jest dzicz, rzeka, drzewa i zarysy dawnych pól i sadów... I orły krzyczące na niebie. Zabawne było też karmienie małego pod jakimś starym pegeerem, a raczej tym, co z niego zostało.



We wtorek znowu mgły i pochmurno, więc zrezygnowaliśmy z wypadu na Słowację (wózkiem przez góry), tylko poszliśmy na Górę Jawor, do prawosławnej kaplicy, gdzie objawiła się kiedyś Maria i teraz chodzą tam pielgrzymki. Jest tam źródełko z ponoć uzdrawiającą wodą, ale nie piliśmy jej, bo się klapa od studni zablokowała. Mam nadzieję, że będziemy zdrowi i bez wody ;)



A teraz jestem już w domu i zaraz spróbuję się ogarnąć, bo straszny tu bałagan. Wilkołak już w pracy, ale może wróci wcześnie. Gabryś na razie śpi, potem pojedziemy na zakupy. Znowu jestem w domu, ale z nowymi siłami i wdzięcznością w sercu za to, że dane mi było zobaczyć w tym roku to, czego mi najbardziej brakowało w czasie ciąży - góry :) I wywłóczyć się po szlakach...

Rivulet

A w Beskidzie rozzłocony buk
A w Beskidzie rozzłocony buk
Będę chodził bukowiną
Z dłutem w ręku, by w dziewczęcych twarzach
Uśmiech rzeźbić, niech nie płaczą już
Niech się śmieją po kapliczkach moich dróg

Beskidzie, malowany cerkiewny dach
Beskidzie, zapach miodu w bukowych pniach
Tutaj wracam, gdy ruda jesień
Na przełęcze swój tobół niesie
Słucham bicia dzwonów w przedwieczorny czas

Beskidzie, malowany wiatrami dom
Beskidzie, tutaj słowa inaczej brzmią
Kiedy krzyczę w jesienną ciszę
Kiedy wiatrem szeleszczą liście
Kiedy wolność się tuli w ciepło moich rąk
Gdy jak źrebak się tuli do mych rąk

A w Beskidzie zamyślony czas
A w Beskidzie zamyślony czas
Będę chodził z nim poddaszem gór
By zerwanych marzeń struny
Przywiązywać niespokojnym dłoniom drzew
Niech mi grają na rozstajach moich dróg

A.Wierzbicki, Beskid

niedziela, 5 września 2010

Dobrze mi :D

Jak ewidentnie widać po tytule postu, jestem szczęśliwa :)

Właśnie jest wieczór, siedzę sobie na łóżku z laptopem, a obok leżą pogrążeni we śnie moi kochani faceci. Wilkołak skulony po lewej, Gabryś w wózeczku (tak usnął) po prawej. Jak dobrze ich mieć...

Poza tym jestem pojedzona, a Rivulet z pełnym brzuchem to Rivulet zadowolona. W dodatku na deser były lody z bitą śmietaną, wiec normalnie delicje.

Wcześniej byliśmy na eucharystii w Łagiewnikach (wczoraj nam uciekł autobus i do wspólnoty nie dojechaliśmy). Stwierdziliśmy, że jak już gdzieś jechać, to do Bożego Miłosierdzia. Zwłaszcza, że blisko :P A tak na serio to dobrze mieszkać w mieście, gdzie na każdym kroku jest kościół i można wybierać i przebierać...

Na eucharystii pełno dzieci, rodzin z wózkami, kobiet w ciąży. Teraz strasznie mnie porusza taki widok. Zwłaszcza, że i mnie to szczęście przypadło w udziale. A tak poza tym - byłam u spowiedzi wreszcie i mi lżej.

Tęsknię ostatnio za Niebem. Tak dla odmiany ;P Ale strasznie bym chciała, żebyśmy mogli tam być i wielbić Boga już przez całą wieczność - wszyscy razem. Nasze dzieci, nasi rodzice, dziadkowie, znajomi. A przede wszystkim my, razem, dalej. I cieszyć się w niebie chciałabym blisko Krzyśka, jeśli to możliwe... Jeśli jesteśmy jednością tu, to czemu nie moglibyśmy być tam? A On i tak jest ponad wszystkim. Wiem, że spełnia najbardziej pokręcone prośby i się nad tym zastanowi ;)

W środę jedziemy wreszcie w góry, hurrra!!! Na cały tydzień w Beskid Niski, już się nie mogę doczekać, sasasa. Wiedziałam, że i w tym roku dane mi bedzie w końcu odpocząc tam, gdzie mi najlepiej...

A na koniec historyjka znaleziona w necie, która mnie rozwaliła. Wprawdzie w Alpy się nie wybieram, ale góry to góry, wszystko jedno ile metrów mają. No i sens jest mi jak najbardziej bliski :)

Z http://www.the614thcs.com/27.1058.0.0.1.0.phtml:


Bóg stworzył wspaniały świat, pełen pięknych kolorów i kształtów, zapachów i barw, roślin i zwierząt, gór i jezior, gwiazd i planet.

Ludzie, którzy nie potrafią zachwycić się pięknem świata, ani starać się zrozumieć zawartej w tym pięknie mądrości, swoją postawą grzeszą przeciwko Stwórcy.

Talmudyczna tradycja naucza, że człowiek będzie rozliczony po śmierci nie tylko z tego, co uczynił, ale także z tego, czego w życiu zaniechał. W tym z niedostrzegania piękna i uroków świata, a także z odmawiania sobie przyjemności życia, również tych czysto fizycznych i zmysłowych: na przykład chociażby rezygnacji ze smacznych potraw.

Tę myśl Talmudu można rozumieć równie dobrze dosłownie, jak i metaforycznie: „W przyszłym świecie człowiek będzie musiał rozliczyć się ze wszystkich smakowitości, które widział swoimi oczyma, a których nie posmakował” (Kiduszin 4:12)



***

Wielki przywódca judaizmu ortodoksyjnego w Niemczech w XIX wieku – Samson (Szimson) Rafael Hirsz, będąc już u schyłku życia, zaskoczył swoich uczniów, gdy pewnego pięknego, wiosennego dnia domagał się, aby jak najszybciej wyruszyli wszyscy razem w podróż do Szwajcarii. Uczniowie, znając dobrze zatopionego wiecznie w księgach starca, byli zdziwieni jego pomysłem.

- Dlaczego mamy jechać do Szwajcarii? – zapytali zdziwieni.

- Wiem, że już niedługo stanę przed Stwórcą – odrzekł rabin – i wiem, że będę musiał wówczas odpowiedzieć na wiele pytań. Myślę, że znajdę właściwe słowa. Ale co powiem, gdy – a jestem pewien, że to pytanie zostanie zadane – usłyszę: ”Szimson, a czy widziałeś moje Alpy?”

...Rivulet, a czy widziałaś mój Beskid Niski? :D

Przy okazji zobaczą Krzysiek z Gabrysiem. A później będę musiała pokazać im Podhale ;)

Rivulet

piątek, 3 września 2010

Przemyśleń o dzieciach ciąg dalszy...

Echh chwila spokoju. Mały coś marudny ostatnio i trochę jestem zmęczona. Ale co tam :) Jak Bóg da, to od środy będziemy się włóczyć po Wysowej. Wreszcie wakacje :D I to w moim kochanym Beskidzie...

Właśnie piję kawę i wcinam tosty - nie ma jak zdrowe odżywianie ;) Ale czasem trzeba się wyluzować a kawa mi jakoś w tym pomaga. Ciągle mam mega ochotę na drinka. Alkoholu nie piję już od ponad roku, kiedy sobie obiecałam, że już nigdy nie będę na kacu. Wiedziałam, że lada dzień mogę zajść w ciążę i nie chciałam robić krzywy dziecku. W sumie wyszło mi to na dobre i chyba zostanę przy tej abstynencji. Przeginałam z piciem swego czasu... Kto wie, gdyby nie mały to może miałabym z tym problem do dziś. Czego się nie robi dla dzieci :)

Gabryś w środę był szczepiony i przy okazji ważony - już ponad 6,5 kilo! Rośnie mi super facet... Jutro stukną mu 3 miesiące od narodzin. A około 20 września minie rok, od kiedy w ogóle zaistniał na tym świecie ;)

Byliśmy wczoraj u moich rodziców. Od kiedy mieszkam sama, nasza relacja się jakby unormowała i już przyjemnie mi się tam jeździ, dzięki Bogu. Stwierdziłam, że mały nie będzie zniewieściałym bubkiem, wychowywanym w wianuszku kobiet. Ewidentnie pasuje mu męskie towarzystwo. Najbardziej lubi być ze swoim tatą :) I momenty, kiedy ten wraca z pracy. Polubił też mojego teścia i jak byliśmy w Lublińcu, to na rękach był tylko u niego. A wczoraj oszalał na punkcie drugiego dziadka :D Na wszystkich trzech reaguje totalnym wyszczerzem i zaczyna się śmiać i gadać. Uwielbiam na to patrzeć :) Tak trzymać, Gabryś! Jeszcze trochę i będą Cię zabierać na mecze...

To fotka z dzisiaj. Nie wiem, kto się teraz bardziej uczy - Gabryś ode mnie, czy ja od Gabrysia. On z każdym dniem poznaje świat coraz lepiej i widzę teraz wyraźnie, że jest mi dany tylko na ten czas i kształtuje się w nim odrębny, mający własną historię Człowiek. Kiedyś opuści dom i stanie samodzielnie na własnych nogach. Oby szedł z Bogiem. To naprawdę zaszczyt, że mogę się nim opiekować teraz.

On z kolei pozwala mi lepiej zrozumieć samą siebie, pewne wydarzenia z przeszłości, wspomnienia z dzieciństwa, relacje z rodzicami. I Boga, który sam jest rodzicem. Chyba nie da się zrozumieć rodzica, nie mając dzieci - fizycznych albo duchowych...

Natanael na swoim blogu (link po lewej) przypomniał pewną historię, o której ostatnio często myślałam, zwłaszcza tuż po urodzeniu Gabrysia. Myślę, że się nie obrazi, jeśli umieszczę ją i tu ;)

W brzuchu ciężarnej kobiety były bliźniaki. Jeden zapytał drugiego:
- Wierzysz w życie po porodzie?
- Jasne! Coś musi tam być. Mnie się wydaje, że my własnie po to tu jesteśmy, zeby się przygotować na to, co będzie potem.
- Głupoty! Żadnego życia po porodzie nie ma! Jak by miało wyglądać?
- No, nie wiem, ale będzie więcej światła. Moze będziemy biegać, a jeść buzią...?
- To przecież nie ma sensu! Biegać się nie da! A kto to widział, żeby jeść ustami! Przecież żywi nas pępowina!
- Nie wiem, ale zobaczymy mamę, a ona się będzie o nas troszczyć...
- Mama? Ty wierzysz w mamę? Kto to w ogóle jest?
- Przecież jest wszędzie wokół nas... Dzięki niej żyjemy. Bez niej by nas nie było.
- Nie wierzę! Żadnej mamy nie widziałem, czyli jej nie ma!
- Jak to? Przecież, jak jesteśmy cicho, możesz poczuć, jak głaszcze nasz świat. Wiesz, ja myślę, ze prawdziwe życie zaczyna się później...

Ja też tak myślę... Obyśmy wszyscy szczęśliwie się narodzili na nowo i spotkali tam, po drugiej stronie - gdzie jest Największe Światło. A na razie za nim tęsknili i próbowali rozmawiać...

Rivulet

poniedziałek, 30 sierpnia 2010

O celtyckiej cyganerii. Wyprawa do Będzina :D

Jak dobrze mieć tego bloga... Zawsze sobie coś pisałam, a teraz nie chciałabym wyjść z wprawy. Zresztą jest tyle do opisywania. Więc korzystając z tego, że Gabryś smacznie śpi... ;)

Wyraziłam w ostatnim poście tęsknotę za imprezą, czymś szalonym i spontanicznym. Nie sądziłam, że Bóg tak szybko spełni tą nawet do końca nie wypowiedzianą prośbę. A tu na eucharystii podchodzi Renfri i się pyta, czy nie chcielibyśmy w niedzielę skoczyć do Będzina na festiwal muzyki celtyckiej. Długo się nie wahaliśmy ;D

Tak więc w niedzielę koło 14 wyruszył z Kraka radosny samochód z ekipą w składzie: Renfri & Bestia, Alnilam, Wilkołak, Gabryś i ja. Matko, jak dobrze było wreszcie się stąd wyrwać... Akurat się wypogodziło w miarę, choć na horyzoncie szalały deszcze i niebo przecięła nawet tęcza. Pędziliśmy wśród pól żółcących się mimozami, słuchając Queenu, Boba Marleya i śpiewając (Al i ja)... Edytę Górniak :P

W końcu dotarliśmy na miejsce. Będzin okazał się naprawdę piękny, z szarą bryłą zamku na wzgórzu i uroczymi uliczkami. Wilkołak popędził strzelać z łuku, a my rozpełzliśmy się po okolicy. Spotkaliśmy na miejscu Pawła i tak byliśmy w komplecie. Scena była pod zamkowymi murami i wreszcie mogłam posłuchać mojej ukochanej muzyki. Trochę drażniły mnie wtręty jazzowe i elektroniczne, ale ogólnie było nieźle. Najprzyjemniej oglądało mi się tańce do typowych, znanych kawałków. Zawsze mnie to uspokaja... Żałowałam tylko, że nie było straganu z muzyką (tylko jakaś biżuteria, a odkąd noszę obrączkę i pierścionek zaręczynowy, to mnie to nie sasa ;)). Poza tym były świetne tereny do spacerowania z Gabrysiem, gdy zaczynał marudzić, a najlepszy był chyba park na górze, z drugiej strony zamku. Do czasu, aż zaroiło się tam od ludzi i się ewakuowaliśmy :P Nie zapomnę też widoku zachodzącego słońca i światła, jakie rzucało na mury... Ech :)

Wreszcie poczułam się jak w "Mojej bohemie" (jeden z moich ukochanych wierszy), cygańsko i ślebodnie. Gdzie chciałam to szłam, siadałam... no i karmiłam małego. Ten z kolei wyglądał jak mały eskimos, bo ubraliśmy go w futrzasty kombinezon, jako że było strasznie zimno, zwłaszcza późnym wieczorem. Opracowałam też nowy sposób kiwania wózkiem w rytm muzyki. W ogóle śmiałyśmy się z Al, że jesteśmy jak rodzina cygańska i dzieci ulicy. Ale moim zdaniem to dla Gabrysia lepsze, niż jakieś trzęsienie się nad nim, rozpieszczanie i trzymanie w sterylnych warunkach. Nie dla nas notowanie pór karmienia i trzymanie się stałych godzin kąpieli ;) Z nami od początku gdzieś się szwęda i chyba już jest przyzwyczajony do podróży, nowych miejsc i ludzi. Był bardzo grzeczny i spokojny. Nawet potem został z tatą, a ja mogłam dojść pod scenę i przeżywać muzykę w wykonaniu Shannon (jak dla mnie byli najlepsi z całego festiwalu... zwłaszcza kawałki Clannadu w ich wykonaniu i numer końcowy mnie powaliły). A potem powłóczyć się jeszcze samotnie w ciemności uliczkami i nacieszyć tym czasem.

Wyjechaliśmy z Będzina późno, koło 22.30, tak więc w domu byliśmy po północy. W samochodzie przewinęłam i nakarmiłam małego, który zasnął zaraz na dobre i nie obudził go nawet przyjazd do domu. Spali też Wilkołak i Ren, a my z Alnilam cieszyłyśmy się nocną jazdą i pilnowałyśmy, żeby Bestia nie zasnął za kierownicą. Było genialnie :)

Allora doczekałam się swoich klimatów i trochę odżyłam. Dziękuję Bogu za ten czas :D A w tle gra muzyka zespołu, który grał na festiwalu (Wilkołak kupił mi płytkę pod sceną i w ogóle był kochany :*)...

zadowolona z życia Rivulet

piątek, 27 sierpnia 2010

Żyć naprawdę :)

Ponarzekałam sobie wczoraj i dziś groziło mi to samo, więc... Posprzątałam :P Gabryś spał (w sumie dalej śpi), a ja wypucowałam kuchnię i zrobiłam parę rzeczy, które zalegały. Kurcze syndrom Królewny Śnieżki... Brakuje tylko krasnali. Teraz powinnam jeszcze upiec placek, żeby mogły przylecieć ptaszki i zrobić na nim szlaczki pazurkami :P Bosh - a jeśli powoli staję się z wojownika kurą domową?! (zgroza...) O.o Oddychaj Riv, oddychaj.

Faktem jest, że jeśli mam jakiś zawias, to dobrze mi robi właśnie robienie czegoś. Jak człek siedzi, to z niego duch wychodzi. Trza się ruszać. Już któryś raz pomaga mi sprzątanie. Za duży bałagan nie jest dobry - i na zewnątrz i w środku. Sprzątanie jest jak modlitwa, można się wyciszyć i poukładać pewne sprawy. Mi lepiej wychodzi takie robienie czegoś niż modlitwa w ciszy, taka kontemplacyjna, niestety... Przy tej drugiej wyobraźnia płata mi paskudne numery. Może kiedyś do niej dorosnę. A może nie...

Czekam, aż się Gabryś obudzi, żeby go nakarmić i iść na spacer. Wprawdzie pogoda raczej deszczowa, ale lubię taką. Wózek przykryję kurtką, a mnie najwyżej zleje. Lubię łazić po ciepłym deszczu i wdychać zapach traw. Pewnie pójdziemy z małym na łąki. Jest tam taki zakątek, gdzie nie widać żadnych domów i można siąść pod drzewem i czuć się daleko od cywilizacji, prawie jak w górach. Tam pokazuję Gabrysiowi wszystko - drzewa, kwiaty, motyle, mrówki, niebo. Chciałabym, żeby miał takie dobre, "wiejskie" wspomnienia z dzieciństwa, jak ja mam. Mama mi tak pokazywała świat i za to jestem jej bardzo wdzięczna. Dlatego mam takiego bzika na punkcie zwierząt, roślin i gór, no i czuję się wśród nich jak w domu. Nie boję się żab, ślimaków i skakania po gnoju :P I czuję wtedy, że naprawdę żyję.

A wieczorem mamy przygotowanie do eucharystii z Wilkołakiem i Alnilam (akurat taka grupa, więc będzie rodzinnie ;)). Dobry dzień, będzie wszystko to, co najważniejsze... Już się nie mogę doczekać czytań :)

czwartek, 26 sierpnia 2010

Czasem słońce, czasem deszcz.

Nie wiem, czemu w tytule nawiązuję do jednego z najgorszych filmów, jakie miałam okazję oglądać :P

Może dlatego, że czuję się tak właśnie... Niewyraźnie jakoś.

Czasem staje się dla mnie jasne, że dalej jest we mnie gdzieś ta sama mała, wystraszona dziewczynka, która ma ochotę się schować przed ludźmi w szafie. I byle głupie zdarzenie może ją obudzić. Nie wiem wtedy, czy zacisnąć zęby i udawać twardą, czy po prostu się rozpłakać. Muszę tylko uważać, żeby przy Gabrysiu być spokojną. Nie chcę przerzucać na niego swoich schizów. Mój kochany Skarb :* (właśnie śpi)

Zwlokłam się dziś dzielnie rano, mimo cholernego niewyspania i pojechałam do przychodni na badania. Na miejscu okazało się, że mnie nie przyjmą, bo nie mam nowego zaświadczenia o ubezpieczeniu (ma je szef...) i generalnie im rybka, że przytaszczyłam się z małym dzieckiem. Nie wiem, takie sytuacje mnie rozwalają zawsze, cholerne urzędowe zasady jakieś, przez które tak łatwo można człowiekowi zamknąć drzwi przed nosem. Wracałam na piechotę, bo nie miałam ochoty już patrzeć na ludzi. Spacer trwał ponad godzinę. Niestety na czczo, bo rano nie miałam czasu zjeść śniadania :P Ale dotarliśmy szczęśliwie do domu, zaliczając pit-stop na karmienie małego i zakupy.

Siedzę ostatnio w domu i nic mi się nie chce... Wszystko wydaje się takie jałowe, bo mam wrażenie, że co nie zacznę, to Gabryś się obudzi i nie skończę i tak. A poza tym każda wolna chwila droga. Mam wrażenie, że jestem rozczarowaniem dla Krzyśka i nie spełniam standardów idealnej żony, która w domu pucuje, gotuje i co tam jeszcze robi... Może by tak nie było, gdyby nie parę przesłanek typu :"Byłem dziś na ciebie zły za niepozmywane naczynia, ale już mi przeszło". On nawet nie reaguje od razu, tylko później, a ja mam przez to schiza, że tylko mi się wydaje, że jest ok. Nie jestem w stanie być taka, jak on chce. A jednocześnie bardzo go kocham i tęsknię za każdym razem, kiedy wychodzi do pracy. Najfajniejsze są weekendy, bo jesteśmy wreszcie razem :)

Najchętniej to brałabym tylko małego do wózka i szwędała się po bezdrożach. Tak bardzo brakuje mi wakacji po stresach tego roku... W dodatku ciągle wisi nade mną widmo mamy, z którą się mimowolnie porównuję i czuję się beznadziejna. Nawet, jeśli wiem, że jesteśmy inne i nasze historie też. Że Bóg mnie nie obwinia za to wszystko, tylko rozumie...

Bosh, ale marazm. Whatever, stwierdziłam, że wolę być szczera i nie zgrywać herosa, tylko mówić o swoich strachach come sempre... W każdym razie lekiem na wszystko jest widok Gabrysia uśmiechającego się i zadowolonego, albo śpiącego spokojnie. To naprawdę cud, że mogę tego doświadczać i opiekować się takim Maleństwem. Tak chciałabym, żeby był zdrowy (ostatnio trochę go męczy ulewanie znowu i w brzuszku mu się wszystko kręci, a ja nie mogę patrzeć, jak go boli...), rósł sobie. Mama zawsze powtarzała, że najważniejsze to być dobrym człowiekiem. Ja chciałabym, żeby był dobrym chrześcijaninem. Żeby miał własną relację z Bogiem i żeby On go prowadził. I takie mam pragnienie, nietypowe w naszych czasach :P

Zamieściłam galerię zdjęć Gabrysia po prawej :) Enjoy...

Co by nie było, będzie dobrze. Jak zawsze.

poniedziałek, 23 sierpnia 2010

"As time goes by" czyli rośnie nam Gabryś ;)

Czas szybko płynie... Gabryś rośnie jak na drożdżach, będzie miał z 6 kilo i wyrósł mi z pierwszych ubranek, wchodzi tylko w 68 (a pomyśleć, że na początku ubrania dla wcześniaków były dla niego za małe...). Policzki ma ogromne, puciek się zrobił z niego, dawno przestał być małym, wychudzonym żółwikiem. Jeszcze trochę i będzie miał 3 miesiące. Kurcze, kiedy to minęło. A zdrugiej strony to mam wrażenie, że jest z nami od zawsze i nie wiem, comyśmy robili, jak go nie było... Chyba nam się cholernie nudziło :D

Uśmiecha się coraz częściej. Najbardziej chyba lubi wygłupiać się z tatą :P Zwiedza świat, ostatnio był na Wawelu i w Wieliczce przy kopalni soli. Generalnie rośnie na światłego obywatela ;) I wszystko go ciekawi. Jeszcze jest trochę za mały na zabawki, ale już się nie mogę doczekać, kiedy do nich dorośnie i będę mu je mogła kupować :D Je dużo, aż za dużo i często mu się ulewa, ale to dzięki temu tak szybko nadrabia straty i rośnie. A ja jestem jego podręcznym fast foodem i już się przyzwyczaiłam do karmienia w dziwnych miejscach, z autobusami, parkami i centrami handlowymi włącznie (ostatnio w Bonarce zakupy robił mój brat, a ja siedziałam pod jakąś palmą i karmiłam zbuntowanego młodego). Na początku się cykałam, ale stwierdziłam że to bez sensu i robię to, co powinnam. A jak się komuś to nie podoba to spadać na drzewo, nie musi się gapić. Zresztą większość ludzi reaguje przyjaźnie. W ogóle mam wrażenie, że to moja przepustka. Samochody się zatrzymują na przejściu, żeby nas przepuścić. Ludzie w autobusie nagle zaczęli nam ustępować miejsca (jak byłam w ciąży to zwykle udawali, że mnie nie widzą - Gabrysia chyba nie da się nie zauważyć). A młody podrywa wszystkie kobiety w każdym wieku i miękną na jego widok :]

Zresztą zauważyłam, że i ja mam teraz słabość do dzieci, zwłaszcza takich malutkich i kurcze chciałabym mieć kolejne :) Tylko nie wiem, co by Krzysiek na to powiedział (chyba że należy nam się przerwa :P). Jak gdzieś jedziemy to tylko patrzę po wózkach. W ogóle stwierdziliśmy ostatnio z Wilkołakiem, że dużo się teraz dzieci u nas rodzi, nie to, co na Zachodzie (gdzie jest model 2 plus pies i dzieci to mają chyba tylko Muzułmanie). Ale nie dało się myśleć inaczej, kiedy w autobusie tłoczyły się obok siebie cztery wózki - w miejscu przeznaczonym dla maksymalnie dwóch. Dobrze widzieć, że jest tyle dzieci...

Mamy nadzieję wybyć we wrześniu w góry na chociaż krótkie wakacje, żeby trochę odsapnąć po wrażeniach tego roku. Nie da się ukryć, że był pełen wrażeń :P Dla całej naszej trójki.

Rivulet

sobota, 14 sierpnia 2010

Plan Boży obejmuje zaskoczenie.

Z "Gościa Niedzielnego":

"Wielkie rzeczy uczynił mi Wszechmocny"
rozważa Jolanta Popińska doktor historii, żona, mama siedmiorga dzieci

Spotkanie Maryi i Elżbiety. Jedna i druga ma dziecko pod sercem. Jedna czuje pierwsze kopnięcia dziecka. Radość bije z tej sceny. Matki znają te uniesienia. Najpiękniejsze chwile w życiu. Od tego momentu nic nie będzie już takie jak wcześniej. Kobiety w swojej radości chwalą Pana. „Wielkie rzeczy uczynił mi Pan” – mówi Maryja. Proroctwo zapowiada niewiastę, obleczoną w słońce i księżyc. Dziecko, które porodzi, będzie porwane do Boga. I przez nie przyjdzie zwycięstwo nad śmiercią.

To wielkie sprawy, a czytania zestawiają je z intymną, pełną czułości sceną spotkania matek. Dziecko Elżbiety poruszyło się z radości. I te radosne kobiety śpiewają o wielkich sprawach. Macierzyństwo Elżbiety było długo wyczekiwane, dla Maryi jest zaskoczeniem.

Ta scena jest jak dar dla matek, ojców, tych, którzy z zaskoczeniem przyjmują dar rodzicielstwa, i tych małżonków, którym w oczekiwaniu na dziecko mijają bezowocnie kolejne lata życia. Plan Boży obejmuje zaskoczenie. Przyjąć z radością plan Boży, posłuchać i wypełnić.

To plan życiowy dla każdego z nas. Przyjęcie go zaprowadziło Maryję najbliżej Boga. Ona, zwykła kobieta, matka, wie wszystko o miłości Boga. Łączy nas, ludzi, z Bogiem i Jego wielkimi sprawami.

***

Artykuł poruszył mnie prawie tak bardzo, jak czytania.

Jutro święto wzięcia do Nieba tej, która zaufała Bogu zupełnie.

Chciałabym mieć taką wiarę i ufność jak ona.

Pamiętam, jak przed ślubem myślałam: teraz jeszcze spokój, nie ma co kombinować, poczekamy na pierwsze dziecko i zobaczymy. Dostaliśmy dziecko, a ten rok był rewolucją w moim życiu. Niesamowite jest stać się matką.

Teraz mam dylemat, co dalej. Serce mówi, że by zaufać Bogu i modlić się, żeby dał kolejne dziecko wtedy, kiedy to będzie dobre. ale jest jeszcze ta część mnie przestraszona światem i opiniami. Wiem, że jedyną dozwoloną formą planowania poczęć jest npr i nawet nie myślę o innych. Ale nawet npr wydaje mi się brakiem zaufania Bogu. Wiem, że jest uznawany przez Kościół i nawet teraz modny. Tylko że zawsze jest to kombinowanie. Nie wiem, co teraz zrobię. Bardzo chcę kolejnego dziecka, a z drugiej strony chciałabym jak najdłużej wykarmić Gabrysia. Czy będę unikać przez ten rok możliwości poczęcia kolejnego dziecka? Nie wiem, jak z tego wybrnąć. I sama nie wiem, czego chcę.Trudno mi o tym rozmawiać.

Pozostaje zaufać, że Bóg wie, co robi i co dla nas najlepsze. Tak, jak zawsze. I cieszyć się tym czasem.

środa, 11 sierpnia 2010

Romantycznie ;)

Czy można mieć romans mając męża? Można, a nawet trzeba. Pod warunkiem, że jest to romans z Bogiem.

Jest nieraz tak, że idę gdzieś samotnie i nagle dostaję taki prezent, który porusza mnie najbardziej. Zachód słońca nad lasem, zapach ziemi po deszczu, dzikie zwierzątko, usłyszana gdzieś piosenka, Indianie grający pod Barbakanem - wiele rzeczy sprawia, że serce bije mi szybciej. Rzeczy, o których nikt nie ma pojęcia, oprócz nas, mnie i Boga. Czasem mam wrażenie, że nawet ja nie wiem i nagle to odkrywam. Tak, jak kobieta odkrywa po ślubie na nowo własne ciało. Jest jakaś część mnie, którą tylko On zna i może ożywić. Być może i jakaś część w Nim należy tylko do mnie i jest tylko dla mnie przeznaczona.

Nieraz mam wyrzuty sumienia, że za mało się Nim zajmuję. Że nie trwam, tak jak bym może trwała będąc w zakonie i modląc się, tylko tysiące rzeczy mnie rozprasza. Mam męża i dom. Dziecko, które obudziło we mnie chęć posiadania większej gromadki dzieci, jeśli tylko Pan pozwoli. Świat wydaje mi się naprawdę piękny i boję się, żebym nie zapomniała, kto go stworzył. Kto jest na pierwszym miejscu.

A jednak mam wrażenie, że Bóg to rozumie, że taką mnie przeznaczył do takiego powołania i będzie błogosławił. Że umie się posłużyć nawet tym, co złe w mojej historii do czynienia dobra. Przez takie poruszenia, jak wspomniane wcześniej prezenty kieruje mnie ku sobie. Potrafi przebić się przez moje doły i smutki. Nie obraża się nigdy, tylko rozumie i odpowiada przez swoje Słowo lub jakieś wydarzenia. Mogę powiedzieć, że Bóg jest najlepszym kochankiem na świecie ;) I mówię to wcale nie dlatego, że czuję się rozczarowana przez własnego męża, wręcz przeciwnie :D Zresztą Bóg przeznaczył nas, byśmy byli darem dla siebie. Małżeństwo chrześcijańskie tak naprawdę musi żyć w trójkącie i tylko wtedy jest zdrowe. Pogłębiając wzajemną relację i relację z Nim.



Oczywiście romans z Bogiem to przywilej każdego. Może dziwnie to brzmi w odniesieniu do mężczyzn. Ale w końcu to nie kobieta powiedziała "Uwiodłeś mnie, Panie, a ja pozwoliłem się uwieść".

Pewnie nie wiedziałabym o tym, gdyby Bóg nie był tak dobry i nie poprowadził tak tej historii. I tak, jak później dał mi Krzyśka, żebym mogła odkryć głębię swojego powołania, tak wcześniej postawił na mojej drodze Alnilam. A raczej na naszej drodze postawił... Drogę. Alnilam dawno tu nie pisała (już od roku), więc może napiszę trochę, co u niej. Wróciła właśnie z pielgrzymki na Jasną Górę, a obecnie jedzie z Renfri do Rumunii. Mam wrażenie, że jej nic nie rozprasza i Bóg dał jej tą łaskę romansowania z nim na całego (co jest trudne, ale piękne). Chyba dlatego chwilowo nic nie pisze - bo to, co się dzieje, to już sprawa między Nimi. Obecnie rozpatruje swoje powołanie. Na spotkaniu powołaniowym na warszawskim Torwarze wstała, odpowiadając na wezwanie Boga. Poza tym, jak Bóg da, zostanie chrzestną Gabrysia podczas przyszłej Paschy. Swoje obowiązki matki chrzestnej traktuje już bardzo poważnie :) Wczoraj mały dostał od niej piękny obrazek z Aniołem Stróżem.

Piszę to, bo Bóg dał nam doświadczyć, co to znaczy prawdziwa przyjaźń (nasza trwa już prawie dziewięć lat), a jednocześnie tak posplatał nasze historie, że razem mogłyśmy odkrywać Jego samego i stawać się coraz bardziej Jego Księżniczkami. Może to sie wydać śmieszne dla kogoś, kto tego nie doświadczył. Jednak z tego miejsca widzę wyraźnie, że same nigdzie byśmy nie doszły. Frodo nie dałby rady bez Sama i na odwrót. Old Shatterhand nie byłby sobą bez Winnetou i wzajemnie. I tak my mogłyśmy być coraz bardziej sobą w tym świecie, który w zasadzie od początku tego zabraniał. We dwójkę raźniej, a gdzie dwójka w imię Boga, tam i On. Tak więc zaczęłyśmy się szczęśliwie stawać sobą w Nim. [o tej historii w poście Droga, link po prawej stronie]

I tak zaczął się nasz romans z Bogiem. Zresztą ten blog tak naprawdę powstał po to, żeby dać temu świadectwo. Założyła go Alnilam w 2005 roku po przejściu Karola na drugą stronę, a zaraz potem dołączyłam ja. Może i nieraz wypisywałyśmy tu głupoty, ale zawsze były one w dialogu z Nim. A blog był jak nasza chatka w górach, gdzie bezpiecznie mogłyśmy być sobą i mówić, co myślimy.

W tym momencie czuję się trochę jak Sam, który prowadzi dalej zapiski po odejściu Froda. Ale to tylko blog, a rzeczywistośc jest o wiele bardziej żywa i dynamiczna.

Romans trwa :)

I tego życzę każdemu

Rivulet

czwartek, 5 sierpnia 2010

Gabriel.

Dzień minął mi na sprzątaniu, bo Gabryś dziś wyjątkowo spokojny i śpi. Nawet nie zauważyłam, kiedy ciemne chmury się rozwiały. Nagle przez okno kuchni wpadły promienie słońca. Niesamowite :) Chciałoby się wyjść na spacer, ale czekam na wizytę babci i cioci (jeszcze nie widziały małego), a potem pewnie przypełznie z pracy Krzysiek. Może wyjdę wieczorem...

Korzystając z chwili wolnego czasu zamieszczę tu coś, czego jakoś do tej pory zabrakło.

Dlaczego Gabryś? Nad wyborem imienia nie zastanawialiśmy się długo. Powody? Atencja do aniołów (trochę stoją za tym Paulini ze Skałki). A Gabriel jakoś mi się bardziej podobało niż Michał i Rafał (zbyt popularne). Poza tym duża rola świąt Bożego Narodzenia w przeżywaniu ciąży. Akurat wtedy miałam kryzys i nie wiedziałam, jak to będzie, jakich wzorców szukać. Przez trzy dni dostawałam od boga odpowiedź w słowie i to było mocne. A trzy pierwsze radosne tajemnice różańca utrwaliły się na resztę czasu oczekiwania i już mi potem przyświecały (gdyby Gabryś nie był Gabrysiem, to byłby Elżbietką). Mimo strachu i niepewności było przeświadczenie, że Bóg czuwa nad nami i to On dał nam Maleństwo :) No i ostatnia sprawa: nad łóżkiem mamy ikonę Gabriela, którą dostaliśmy w prezencie ślubnym - kiedy leżałam w ostatnim czasie przed narodzeniem małego, to mi towarzyszył.

Więcej informacji o samym Gabrielu zaczęłam szukać po narodzinach małego, kiedy już się stało jasne, że mamy synka. Otóż:

"Gabriel po hebrajsku znaczy: Mąż Boży; albo Bóg jest moją mocą. Najczęstsze jego przedstawienia w sztuce ukazują go z przepaską na czole, z laską w ręku, ale bywa też przedstawiany z kulą ziemską.
W swej misji spełnia rolę posłańca,który przekazuje ludziom przesłanie od Boga. W Księdze Daniela (8,15)Archanioł Gabriel pojawia się jako istota niebiańska o wyglądzie mężczyzny. Jest on zwiastunem potężnego, mocnego działania Boga w sytuacjach po ludzku niemożliwych. Mocy Bożej potrzeba było, aby starzy i niepłodni: Elżbieta i Zachariasz, mogli wydać na świat Jana Chrzciciela. Mocy Bożej potrzeba było, aby dokonało się Wcielenie Syna Bożego w łonie dziewiczej Matki. Archanioł Gabriel spełnił wielką rolę w przekazywaniu Bożej tajemnicy w wydarzeniach związanych z historią zbawienia.
Nasze podobieństwo do Gabriela jest największe wówczas,gdy wołamy całym sobą: Ty jesteś moją mocą, gdy zawierzamy siebie i innych mocy Bożej. Opieramy się na Bogu, Jego moc jest dla nas. Jest w tym imieniu zawarta nadzieja i poczucie bezpieczeństwa: nie jestem sam!Moc Boża jest ze mną! Jesteśmy podobni też do Archanioła, gdy wyjaśniamy innym, że: Pan jest z nimi! z nami! z tobą! ze mną! i że nie powinniśmy się niczego lękać. Tak kiedyś Archanioł Gabriel powiedział do Maryi: Pan z Tobą, nie bój się.
Określenie: Bóg jest moją mocą -zwiera w sobie prawdę o słabości stworzenia w stosunku do Stwórcy.Inaczej mówiąc, jeśli Bóg nie jest moją mocą, to ulegam złudzeniu, że ja sam w sobie jestem silny, że we mnie jest źródło mocy potrzebnej mi do życia i do ocalenia. Źródło naszych niepowodzeń może być w złej postawie, w sądzeniu że nikt nie jest naszą mocą. Ten Archanioł przypomina nam wciąż, kto powinien być naszą mocą."

I tak Gabriel archanioł stał mi się jeszcze bliższy - bo mam bzika na punkcie historii, gdzie Bóg sprawia rzeczy niemożliwe i objawia się w sytuacjach beznadziejnych z całą mocą. Tak zresztą było i przy narodzinach Gabrysia :) Bóg jest moją mocą - fajnie jest mieć dziecko, które nosi takie imię. Fajnie jest doświadczać tego, że to On działa i broni mnie i moją rodzinę - a ja nie muszę się bać swojej słabości ani przeciwności losu. Tak po ludzku oczywiście strach jest, jest to uczucie, ale jest też świadomość, że ja w tym strachu nie jestem sama i Bóg mnie trzyma w swej dłoni, jak zawsze od początku.

Niebo coraz jaśniejsze. Babcia i ciocia już były, teraz czekam na mojego Wilkołaka i pewnie pójdę na spacer. Dobrze było je zobaczyć, nie wiedziałyśmy się chyba od Wigilii. Pogadałyśmy przy cieście i herbacie. Mimo wszystko lubię utrzymywać kontakt z rodziną i jej potrzebuję. Tyle że tak samo potrzebuję wolności i jeśli ktoś tego nie rozumie, to się wycofuję z relacji. Whatever, Gabryś im się podobał bardzo :) (ostatnio stwierdziłam, że zaliczałby więcej kliknięć niż facet od efektu Axe :P). Kurcze ta pogoda sprawia,że mam ochotę gdzieś wyjechać. Mamy w planach morze we wrześniu w trójkę, może się uda ;) Chciałabym bardzo. Zawsze wolałam góry, ale teraz morze kojarzy mi się z naszą podróżą poślubną i bardzo za nim tęsknię... Za górami zresztą też, jak zawsze, ale Gabryś jeszcze za mały na chodzenie po szczytach w nosidełku. Zostaje mu jazda po plaży w wózku. Cóż, tak to jest, jak się ma rodziców włóczęgów. Zawsze w drodze, dosłownie i w przenośni :P

wtorek, 3 sierpnia 2010

Have you ever really loved a woman?...

Na początku pochwalę się swoim Skarbem :) Oto fotka ze spaceru:

Gabryś rośnie jak na drożdżach, zmienia się z dnia na dzień. Jak stwierdziłam wczoraj, to już dojrzały facet ;) Ma ponad 5 kilo, dwa razy tyle co po urodzeniu. Wierzyć się nie chce, że w szpitalu nazywany był Pchełką, bo był taki malutki. Noi jest kochany... Jutro miną dwa miesiące, odkąd się urodził. Coraz bardziej nawiązuje kontakt z otoczeniem. Obserwuje twarze, uśmiecha się. Lubi jeździć mi na kolanach w autobusie, wszystko go ciekawi. Uwielbiam patrzeć na jego zadowoloną buzię z samego rana.

1 sierpnia stuknęła nam rocznica ślubu. To był chyba najpiękniejszy i najdziwniejszy rok w moim życiu. Mieszkanie we własnym domu z facetem, którego kocham - czego chcieć więcej. A potem ciąża i szczęśliwe narodziny naszego Maleństwa. Dziękuję Bogu za każdy dzień. I za to, że był tak dobry i dał mi Krzyśka i Gabrysia. Ech :)

A wcześniej były imieniny, najpierw mojego Wilkołaka, a potem moje. Dostałam piękną . Uwielbiam czerwone róże. Kojarzą mi się z Małym Księciem i z miłością, ale taką prawdziwą. W sumie to dostawałam je zawsze od Krzyśka, to jak mi się mają kojarzyć :)

Byliśmy teraz parę dni u teściów. Odpoczęłam trochę, bo zajmowali się Gabrysiem, jako że mają na jego punkcie bzika. Ale... dobrze jest być już w domu. Mam alergię na przebywanie z jakimikolwiek rodzicami w jednym domu dłużej niż 2 dni. Od razu czułam się winna i przytłoczona. A mama Krzyśka wyzwalała we mnie takie pokłady agresji swoją nadopiekuńczością (nasi rodzice są do siebie cholernie podobni, więc miałam powtórkę z rozrywki...), że aż mnie to przerażało. Usiłowała traktować mnie jak dziecko (o zgrozo swoje), więc sasała się, że nagle ma znowu w domu dzieci, nie dość że własne (czyli mojego Wilkołaka), to jeszcze dwójkę nowych. W dodatku próbowała się wtrącać w wychowanie małego, namawiając m.in. do zrezygnowania z karmienia naturalnego (co tam, że mleko matki jest dla dziecka najlepsze, ale jak ładnie wyglądają buteleczki...), korzystania z chodzika i wielu innych dobrodziejstw cywilizacji, którymi się zachłysnęła, a które w moim odczuciu nie są dla niego dobre. W efekcie ja zamieniałam się we wściekłego jeżozwierza i żałowałam, że nie mam pod ręką kałasza. Gdyby była inna, gdyby umiała kochać mądrze i dawała mi wolność, byłoby inaczej, pewnie lubiłabym przebywać w jej towarzystwie. Ale tak sprawdza się napis z koszulki, jaką dostałam od Alnilam: "Teściowa albo zdrowie - wybór należy do ciebie".

Jako że wybrałam zdrowie, dziś odpoczywam u siebie. Choć otrzymałam nęcącą propozycję, by pozostać u teściów jeszcze tydzień (trudno im było rozstać się z wnuczkiem), podczas gdy Krzysiek miał wrócić tu do pracy. Ku zdziwieniu teściowej, odmówiłam. Uff, musiałam się gdzieś wyżalić... Nie chcę tego zrzucać na mojego Wilkołaka , a Alnilam poszła na pielgrzymkę (dobrze chociaż, że dzis dzwoniła i mogłam ją usłyszeć). Więc piszę tutaj...

Poza tym kolejnym dowodem, iż nie należy pozwalać ingerować rodzicom w swoje dorosłe życie... jest mi dobrze. Każdy dzień spędzony z Gabrysiem jest dobry i piękny. Pamiętam, jak mama mówiłą mi zawsze, kiedy była na mnie wściekła, że jak będę mieć męża i dzieci, to dopiero dostanę w kość. Żebym się cieszyła, póki jestem sama i mieszkam z nimi. I że nie ma gorszego bólu i upokorzenia od porodu. Cóż, na szczęście jak zwykle jej przepowiednie dotyczące mojego życia się w perfekcyjny sposób NIE SPRAWDZAJĄ. Jestem cholernie szczęśliwa, odkąd tylko poznałam Krzyśka. Ból rodzenia wcale nie był straszny, wręcz przeciwnie, tym bardziej doceniało się dzięki niemu cud narodzin. A urodzenie Gabrysia to jedna z najważniejszych chwil mojego życia. Za jej pomocą Bóg uwolnił mnie od kolejnej rzeczy - od tego feralnego strachu przed byciem matką (przed wizją mojej mamy), czyli przed moim powołaniem i dał mi doświadczyć piękna tego powołania. Coraz bardziej dochodzę do wniosku, że gdyby kobieta nie bala się wpuścić Boga do swego życia, nie doznałaby porażki (to znowu z myślą o mamie i podstawowym błędzie, jaki popełniła).

A jeśli już mowa o powołaniu - przed wyjazdem oglądaliśmy "Don Juana deMarco" (z Johnnym Deppem...). Naprawdę mądry film i przypomniał mi o jednej rzeczy, którą już niby wiem, ale dobrze ją sobie odświeżyć. O tym, że Bóg stworzył mnie do bycia Piękną (a nie Bestią ;D). Od ponad roku daje mi stawać się nią coraz bardziej (za sprawą Krzyśka i tej nowej wolności - ale to On jest głównym sprawcą tego). Tylko Bóg może odkryć w kobiecie głębię jej piękna. Co nie znaczy, że facet nie powinien się starać Boga naśladować ;) Zamiast zamykać się we własnych kapciach i komputerze, zastanowić się, jak sprawić jej przyjemność (a co za tym idzie, jak ją lepiej poznać). I o tym naśladowaniu i odkrywaniu jest ten film. A to genialna piosenka Briana Adamsa z niego:


http://www.youtube.com/watch?v=hq2KgzKETBw

To really love a woman
To understand her
You gotta know her deep inside
Hear every thought, see every dream
And give her wings when she wants to fly

And when you find yourself lying helpless in her arms
You know you really love a woman


To really love a woman
Let her hold you -
till you know how she needs to be touched
You've gotta breath her and really taste her
Until you can feel her in your blood
And when you can see your unborn children in her eyes
You know you really love a woman

I w takim duchu kończę tego posta.

środa, 7 lipca 2010

Raduje się me serce w Panu :)

Raduje się me serce w Panu,
moc moja wzrasta dzięki Panu,
rozwarły się me usta na wrogów moich,
gdyż cieszyć się mogę Twoją pomocą.
Nikt tak święty jak Pan,
prócz Ciebie nie ma nikogo,
nikt taką Skałą jak Bóg nasz.
Nie mówcie więcej słów pełnych pychy,
z ust waszych niech nie wychodzą słowa wyniosłe,
bo Pan jest Bogiem wszechwiedzącym:
On waży uczynki.
Łuk mocarzy się łamie,
a słabi przepasują się mocą,
za chleb najmują się syci,
a głodni [już] odpoczywają,
niepłodna rodzi siedmioro,
a wielodzietna więdnie.
To Pan daje śmierć i życie,
wtrąca do Szeolu i zeń wyprowadza.
Pan uboży i wzbogaca,
poniża i wywyższa.
Z pyłu podnosi biedaka,
z barłogu dźwiga nędzarza,
by go wśród możnych posadzić,
by dać mu tron zaszczytny.
Do Pana należą filary ziemi:
na nich świat położył.
On ochrania stopy pobożnych.
Występni zginą w ciemnościach,
bo nie [swoją] siłą człowiek zwycięża.
Pan wniwecz obraca opornych:
przeciw nim grzmi na niebiosach.
Pan osądza krańce ziemi,
On daje potęgę królowi,
wywyższa moc swego pomazańca.

Powyższe słowa są modlitwą Anny (1Sm 2,1-10). Kobiety, która była wewnętrznie pęknięta, bo nie mogła wypełnić swego powołania. Nie mogła mieć dzieci. Miała kochającego męża, ale nic nie mogło wypełnić pustki, która była wewnątrz niej. W dodatku żyła w świecie, gdzie brak dzieci był przekleństwem i wyszydzaną ją z tego powodu. Była zgnębiona, bardzo cierpiała i nie widziała nadziei dla siebie. Mimo wszystko zrobiła rzecz najlepszą. Nie męczyła męża, nie szukała pomocy u ludzi. Nie popełniła samobójstwa. Uciekła do Boga. A On dał jej syna, Samuela. Bo nie ludzie, ale Bóg jest panem życia i śmierci i tylko On daje życie. Dla Niego nie ma rzeczy niemożliwych. Samuel był darem Boga, a Anna nie zagarnęła go dla siebie, ale właśnie oddała Bogu. Dzięki Bogu została uzdrowiona i nie zapomniała o tym. Samuel mógł stać się jej idolem, jej pupilkiem, jedynym synkiem trzymającym się spódnicy mamusi. Ale ona wiedziała już, kto powinien być na pierwszym miejscu. Powyższe słowa są tego najlepszym wyrazem, uwielbieniem Boga za Jego cuda. Są modlitwą kobiety, która dzięki dobroci Boga mogła odkryć swoje powołanie i odrzucić to, co ją zniewalało, wszystkie czarne myśli, szantaże które słyszała od ludzi i we własnej głowie. Wreszcie mogła stać się sobą, czuć się piękna. Poruszający jest ten gest, ta wymiana darów między Bogiem a Anną, tak pełne miłości, wolności i wzajemnego oddania. To między nimi rozgrywa się prawdziwa historia miłosna...

Historia Anny jest w jakimś sensie i moją. Bardzo odnajduję się w tej postaci, tak bardzo poranionej, której Bóg dał doświadczyć uzdrowienia (zresztą bardzo przypomina mi to też Sarę z Księgi Tobiasza, kolejną kobietę, która jest mi bliska). Niesamowite jest to, że Bóg zawsze wybiera tych, którzy są słabi, nieprzystosowani do tego świata, odrzuceni, aby działać cuda w ich życiu. Jedyne, czego się boję, to żeby właśnie Bóg był na pierwszym miejscu. Żebym nie stwierdziła, że to moja zasługa, że tak się toczy moje życie, że mam Krzyśka i Gabrysia, żebym zawsze pamiętała, kto to sprawił. I żebym nie te dary uważała za największą radość, ale fakt, że Bóg mnie wybrał, aby dać mi życie. To jak w ewangelii, która była ostatnio, kiedy Jezus mówi do uczniów: Oto dałem wam władzę stąpania po wężach i skorpionach, i po całejpotędze przeciwnika, a nic wam nie zaszkodzi. Jednak nie z tego sięcieszcie, że duchy się wam poddają, lecz cieszcie się, że wasze imionazapisane są w niebie. Nie tym mam się cieszyć, że poddają mi się złe duchy. Tak trudno nie poddawać się pysze, kiedy Bóg błogosławi, tak trudno oddać mu chwałę i nie szukać przy tym własnej. Kiedy urodziłam Gabrysia, wszystko było oczywiste, słowa Anny były też moimi, wiedziałam, kto jest Panem. Później wiadomo, jak zwykle, znów zaczęła się walka. Tak już musi być - inaczej byłoby Niebo. Ale ważne, żeby o takich momentach pamiętać i mieć świadomość tego, co się dzieje.

Bogu niech będą dzięki!

piątek, 2 lipca 2010

Lipcowy błękit nieba.

Błogosławieństwo

Moje błogosławieństwo
ma niebieskie oczy
w których przeglądają się aniołowie

Ostrym głosem sięga nieba
kiedy jest głodne
lub gdy zwyczajnie jest mu źle

Ma nóżki za małe by iść
ale samo ich istnienie jest cudem
który strąca mnie na ziemię

Nie udaje nikogo bo nie umie
lecz przepełnia je zaufanie
do ciepła najbliższych dłoni

Taką mam się stać znowu
kiedy nadejdzie ten dzień
i w świetle wpadnę w Twe ramiona

Kolejny spacer, tym razem ostra trasa po wertepach i zielonych ścieżkach. Wracają mi siły. Czasem tracę cierpliwość do Krzyśka i Gabrysia, ale wystarczy mnie nakarmić i dać odpocząć, a zachowuję się normalnie. Ergo mam w sobie coś z noworodka :P Kiedy weszłam do kuchni, by napisać tą notkę, mysz biegała po kuchni. Stałam bez ruchu aż podeszła do mojej nogi. Mogłam podziwiać przepiękne salto w jej wykonaniu, kiedy podniosłam ostrzegawczo palec. Zaraz potem zniknęła pod lodówką. Myślałam, że padnę ze śmiechu :D Tyle skotnickich nowinek :P Aha, Krzysiek wczoraj skosił trawę, da się dojść do domu bez skakania po pokrzywach. Mala rzecz, a cieszy.

Rivulet

wtorek, 29 czerwca 2010

Kanapka z bazylią i zapach lilii. Radość życia :)

Właśnie jem kanapki z bazylią. Znaczy, nie tylko z bazylią. Ale bazylia jest najważniejsza. Uwielbiam zapach świeżej bazylii...

Powyższe zdania świadczą o tym, że dochodzę do siebie i znowu zwracam uwagę na zapachy. Życie stało się smaczne jak kanapka z bazylią :)

Nie sposób się nie cieszyć, skoro aura zrobiła się zdecydowanie wakacyjna. Co tu gadać, lato wreszcie przyszło :) Moja ukochana pora roku, kiedy żar leje się z nieba i uwalnia aromaty ziół rosnących nad potokiem, skoszonej trawy, dojrzewających pól. Kiedy nie można nacieszyć się szumem wysokich drzew i śpiewem skowronków. Kiedy na horyzoncie malują się szmaragdowe plamy lasów i gór. Wtedy czuję, że żyję :)

Odkąd zrobiła się ładna pogoda i wreszcie mogłam ruszyć wózkiem gdzieś dalej, wrócił mi humor ;) W niedzielę byliśmy w trójkę w Podgórkach Tynieckich i było super. Wózek prowadził dumny ojciec ;) A mi było lekko i radośnie. Jakoś inaczej, niż ostatnim razem, kiedy szłam jeszcze z Gabrysiem w środku... No i postanowiłam wychodzić codziennie, jeśli będzie ładnie. Potrzebujemy tego, i ja, i Gabryś.

Dziś już powędrowaliśmy. Było ciepło, zielono i pachnąco. Dobrze mieszkać jednocześnie w Krakowie i na wsi :P Łąki i las mam praktycznie za płotem. Zresztą tak, jak na Rżące. W centrum mieszkałam tylko pierwszych osiem lat życia, na szczęście...

Najlepsze jest to, że znowu mogę mieć czas na złapanie własnych myśli. Idę przed siebie, gdzie chcę. Patrzę na pola i zagrody. Manewruję wózkiem (świetna zabawa, lepiej niż w supermarkecie :D). Patrzę na Gabrysia i widzę, że Bóg mi błogosławi. I jest dobrze. Trochę tak, jak dawniej się włóczyłam sama, a jednak inaczej. Dawniej byłam rozdarta i poszukująca. Teraz czuję się w jakimś sensie spełniona i na swoim miejscu.

O tym poczuciu odnalezienia przypomina mi też zapach lilii. Stoją w kuchni w wazonie, żółte, zabrane po eucharystii. Od paru lat lilie kojarzą mi się z końcem czerwca. Od tamtej nocy świętego Jana, kiedy siedziałam w Zakątku z bukietem lilii (tamte były różowe i też z eucharystii) i piłam hiszpańskie wino, mając nadzieję na szczęśliwe zakochanie. Zakochanie nie było szczęśliwe, a na swoją prawdziwą miłość musiałam czekać jeszcze parę pustynnych, samotnych lat. Ale warto było czekać. Lubię o tym myśleć teraz, patrząc na to wszystko. Wtedy nie było mi do śmiechu, ale widać tak musiało być. Teraz bardzie się docenia to, co się ma, dzięki temu... W każdym razie zapach lilii zaczął dla mnie oznaczać nadzieję na jutro.

Tej niedzieli było też piękne Słowo (o powołaniu...). Zwłaszcza list Pawła do Galatów mnie tąpnął:

"Ku wolności wyswobodził nas Chrystus. A zatem trwajcie w niej i nie poddawajcie się na nowo pod jarzmo niewoli.
Wy zatem, bracia, powołani zostaliście do wolności. Tylko nie bierzcie tej wolności za zachętę do hołdowania ciału, wręcz przeciwnie, miłością ożywieni służcie sobie wzajemnie. Bo całe Prawo wypełnia się w tym jednym nakazie: „Będziesz miłował bliźniego swego jak siebie samego”. A jeśli u was jeden drugiego kąsa i pożera, baczcie, byście się wzajemnie nie zjedli.
Oto, czego uczę: postępujcie według ducha, a nie spełnicie pożądania ciała. Ciało bowiem do czego innego dąży niż duch, a duch do czego innego niż ciało, i stąd nie ma między nimi zgody, tak że nie czynicie tego, co chcecie. Jeśli jednak pozwolicie się prowadzić duchowi, nie znajdziecie się w niewoli Prawa."

Dobrze jest :) A już niedługo lipiec, czas Panny Kminkowej. Czyli mój ;) Może gdzieś pojedziemy...

wtorek, 22 czerwca 2010

Odnajdywanie nowego rytmu.

I jesteśmy już ponad tydzień w domu... Powoli przyzwyczajam się do nowego życia. Nie jest łatwo... Najbardziej daje mi w kość nerwica poszpitalna, ale o tym później. Jest też strach o Gabrysia - żeby był zdrowy, żeby mu się krzywda nie stała, żebym z głupoty nie narobiła bigosu. Będę musiała uczyć się każdego dnia zaufać, że Bóg go chroni i się nim opiekuje. I każdego dnia go Mu polecać. Nie jest łatwo być matką - ale czuję, że po to się urodziłam, żeby nią się stać. Raz że na przekór temu, co się działo złego w mojej rodzinie, żeby wreszcie dawać życie bez pretensji i oczekiwania czegoś w zamian. Dwa że takie jest rzeczywiście powołanie każdej kobiety - mieć dzieci, czy to fizycznie, czy duchowo. Nie wiem czy kiedyś czułam się bardziej na swoim miejscu, choć na razie jestem ciągle zmęczona, często niewyspana i przeważnie przestraszona. Jedyne, czego mi teraz bardzo brakuje, to góry. Żeby poczuć się znowu ślebodnie, bezpiecznie, z dala od całego tego zamętu. I blisko Boga.

Niestety pobyt w szpitalu, zwłaszcza ta pierwsza część na patologii, nie pozostały bez echa. Taki mam organizm, zresztą to chyba nic dziwnego, że po długim czasie stresu, niepewności i uprzedmiotowienia człowiek ma schizy, nawet jeśli wszystko dobrze się skończyło. Przetrwałam ten czas, ale teraz daje znać o sobie. Żyję niestety z ciągłym lękiem, że zaraz się coś wydarzy i znowu wyląduję w szpitalu, znowu będę sama i będą mnie kłuli, mając do mnie pretensje, że mnie boli. Nie mam depresji poporodowej, nie jest to nijak związane z Gabrysiem. Po prostu nie chcę tam wrócić i czuję się jak mała dziewczynka, która chowa się pod stołem ze strachu przed zastrzykami. Czuję się jak wtedy, kiedy miałam cztery lata i też spędziłam tydzień w Narutowiczu, bo odkryto u mnie astmę. I nie umiem sobie z tym poradzić. Generalnie to mam ochotę się skulić w sobie i rozpłakać na dobre. Albo żeby ktoś mnie przytulił. A najlepsze że wiem, że Krzysiek nie może tego uleczyć, choćby chciał i tylko Bóg może przytulić tak naprawdę i dać mi pokój. Po modlitwie jest lepiej, ale czas dochodzenia do siebie chyba jeszcze długo potrwa. Ale wiem, że On nie ma do mnie o to pretensji. Przy Nim mogę być naprawdę sobą. To niesamowite móc to odkryć. Zwłaszcza że widzę, że większość ludzi o tym nie wie i żyje w strachu przed byciem sobą, przed swoimi słabościami.

A co poza tym? Jakoś zyjemy :) Staram się odnaleźć jakiś nowy rytm dnia - bo wszystko jest inne. Karmienie średnio co 2-3 godziny, też w nocy, więc trzeba to potem odespać. Wyrwy w środku dnia, kiedy mały nie może zasnąć albo coś mu nie pasuje. Bałagan, którego nie mogę ogarnąć, jeśli chcę mieć choć chwilę dla siebie na poczytanie książki, czy posiedzenie na necie. Śniadania, o których zapominam i jem na szybko po południu, kiedy żołądek zaczyna się burzyć na takie porządki. Wieczorne kąpiele Gabrysia, ktore idą na szczęście coraz sprawniej. Dziś byłam na pierwszych zakupach z wózkiem. Ładny dzień i od razu mi się humor poprawił, muszę wychodzić częściej. No i liturgie i eucharystie bez zmian, wskoczylismy w nie od razu (zresztą baaardzo ich teraz potrzebuję), więc słucham Słowa bez przeszkód. Są jeszcze badania, na które musimy jeździć z Gabrysiem. Lista jest długa, ale jakoś dajemy radę :) W końcu pewnie dojdziemy do jakiegoś porządku w tym wszystkim. Powoli...

Gabryś ma już ponad 2 tygodnie. Super jest patrzyć, jak rośnie, jak się zmienia. Już w tak krótkim czasie przybrał bardzo na wadze, ma zupełnie inną buzię, nogi i ręce jakoś się wydłużyły :) No i jest coraz bardziej kontaktowy. Czasem ma awarie związane z ulewaniem i wymiotami, a ja dostaję zawału, ale generalnie nie sprawia problemów. Kiedy na mnie patrzy, przestaję się bać i czuję się jak wobec tajemnicy Nieba. Niesamowite, że za parenaście lat będzie nie do poznania, ze swoimi doświadczeniami, nadziejami, historią. Niesamowite, że ja też byłam taka mała, że kiedyś też miałam dwa tygodnie. Człowiekowi zmienia sie zupełnie perspektywa wobec czegoś takiego...

poszukująca spokoju Rivulet

poniedziałek, 14 czerwca 2010

Magnificat.

Co u mnie? Dużo dobrego... 4 czerwca o godzinie 19.40 urodził się Gabryś. I jestem teraz cholernie szczęśliwa :) A Bóg po raz kolejny pokazał, że jest wierny i spełnia obietnicę - ot tak, za darmo.

29 maja (sobota) pojechałam do szpitala na ktg. Myślałam, że po badaniu jak zwykle wyjdę i każą mi się pojawić za parę dni. Okazało się, że jest mało wód płodowych i spędziłam upojny tydzień na oddziale patologii ciąży, gdzie już po paru dniach czułam się jak Jack Nicholson w "Locie nad kukułczym gniazdem". Każdego dnia inny lekarz i inna diagnoza, strach, żeby Maleństwu się nic nie stało i... tęsknota za domem, spokojem... i Krzyśkiem. Co pamiętam z tego czasu? Nadzieję, która to się pojawiała, to odchodziła, marne jedzenie, zimną wodę w łazience (prawie jak w wojsku, yeah!) i ogromną chęć wyjścia. Pielęgniarki, które miały do mnie pretensje, że się krzywię, kiedy po raz kolejny usiłują mi wbić wenflon i nie mogą znaleźć żyły (w związku z czym obie ręce szybko miałam sine i mocno pokłute) i wmawiające mi, że z taką wrażliwością to ja nie urodzę. Kroplówki 2 razy dziennie, które doprowadzały mnie do szału. I oczekiwanie, że wreszcie się coś wydarzy, że wreszcie poczuję te skurcze i się zacznie... Bo lekarze od początku stwierdzili, że najlepiej by było, gdybym jak najszybciej urodziła. Opowieści dziewczyn z oddziału. No i Krzyż. Wisiał nad drzwiami i dodawał siły każdego dnia, podobnie jak słowa Pisma.

Minął tydzień i dalej nic się nie wydarzyło. Trzy razy dostawałam oksytocynę, która działała na mnie mniej więcej tak, jak woda mineralna - czyli wcale. Potem przyszedł czwartek, Boże Ciało. Po kolejnym oct udało mi się być na eucharystii w kaplicy szpitalnej. A lekarze stwierdzili, że wyniki usg mam dobre, więc nie ma sensu robić mi cesarki i w piątek spróbują indukować poród.

Po czym nastąpił piątek, 4 czerwca. W nocy szalała burza z piorunami, a ja miałam koszmary i obudziłam się przestraszona i zmęczona. Dostałam ostatnią kroplówkę i czekałam na wizytę lekarzy, po raz kolejny na czczo (odzwyczaiłam się tam od jedzenia :P). Potem przeszłam na znajomy już blok porodowy. I dowiedziałam się, że jednak będę mieć cesarkę, bo przecież oksytocyna na mnie nie działa, więc po co próbować. Wyszłam do toalety i zaczęłam ryczeć - bo znowu zmienili decyzję, znowu odebrali mi nadzieję na normalny poród, znowu traktują jak przedmiot. Poza tym czułam, że to nie jest dobre, że ja mogę urodzić normalnie i to będzie najlepsze dla dziecka. I zaczęła się walka. Cały czas miałam ze sobą mały, drewniany krzyż, który Krzysiek przyniósł mi z domu. Wyszłam z toalety i pojawiła się doktor, która prowadziła moją ciążę. Zbadał mnie i stwierdziła ze zdziwieniem, że przecież się nie nadaję na cesarkę, tylko powinnam rodzić normalnie. I poszła się wstawić za mną. Nadzieja odżyła. Dostałam oksytocynę. No i nic. Zero skurczy, znowu jak na mineralce... W desperacji zaczęłam wysyłać smsy do wszystkich znajomych z prośbą o modlitwę (i to było chyba najlepsze posunięcie tego dnia ;)). Przyszedł Krzysiek i przenieśli nad do oddzielnego pokoju dla porodów rodzinnych. Tam sobie spacerowałam z podłączoną oksytocyną tam i z powrotem. I znowu traciłam nadzieję, bo nic się nie działo. Gdyby nie Krzysiek, który mnie ciągnął po tym pokoju i zmuszał do ruchu (mimo moich fochów), to pewnie bym się poddała. Minęło parę godzin. Nic. Ja już bliska płaczu i prawie idę mówić, że jednak nic z tego i żeby już zrobili tą cesarkę, bo mam dość. A lekarze o tym wiedzieli i juz ostrzyli skalpele.

I nagle coś jakby się we mnie urwało. Było w pół do drugiej. Przyszedł skurcz - jeden, drugi, następny, najpierw takie krótkie, ale wreszcie były (okazało się potem, że właśnie w tym czasie Alnilam dowiedziała się, że po pięciu latach jednak nie ukończy studiów i ofiarowała to za Maleństwo...). Cały czas chodziłam - kroplówką w jednej ręce, krzyżem w drugiej i asekurowana przez Krzyśka. Cóż mam powiedzieć... Skurcze się nasilały i były coraz bardziej bolesne, ale cieszyłam się, że wreszcie je czuję. W pewnym momencie miałam już kryzys i właśnie wtedy zaczęła się faza druga i przy pomocy położnej urodziłam Gabrysia. Pamiętam krzyż, na który padło trochę kropli krwi. Pamiętam to uczucie, kiedy nagle (jakoś strasznie szybko) położna położyła mi Gabrysia na brzuchu. Pamiętam Krzyśka przecinającego pępowinę. I to, że popatrzyłam na brzuch i stwierdziłam: "O rany, ale jestem chuda!" :D Było pięknie... Prawie jak w Niebie :)

A potem leżałam jakieś dwie godziny i dochodziłam do siebie. Był ze mną Krzysiek. I Gabryś, którego zaraz dostałam do karmienia. Po wstępnych badaniach miałam go przy sobie cały czas.

Nie był to koniec szpitalnych przygód. Gabryś urodził się trochę mały (2470g) i codziennie miał robione badania. Groziła mu nawet kuracja antybiotykowa. Ale jakoś wszystko dziwnym trafem rozwiązywało się samo i po kolejnym tygodniu, tym razem w lepszych warunkach na skrzydle położnictwa, zostaliśmy wypisani do domu (też w piątek, mały miał tydzień). W ciągu tego tygodnia zdążyłam się jakoś przyzwyczaić do nowej roli i oswoić z Gabrysiem. I zdobyć parę nowych doświadczeń, np. przyjmowanie komunii na leżąco w trakcie karmienia :) Bóg był bardzo blisko. To znaczy zawsze jest, ale tam to czułam wyjątkowo...

Teraz jesteśmy już w domu, razem w trójkę. Ja dochodzę do siebie po tych nerwach. Akurat zrobiło sie lato, moja ukochana pora roku. Wczoraj byliśmy z małym na jego pierwszej eucharystii. Cały czas był przytomny i nie płakał :) To było piękne... Mamy za co dziękować Bogu, tak dla odmiany.

A jaki jest Gabryś? Genialny :D Ma niebieskie oczy i brązowe włosy. Daje mi spać w nocy. Sprawia, że na jego widok się rozmaślam, jakbym widziała stado królików. Krzyczy tylko przy kąpieli (które czasami przypadają na dziwny czas, np. północ :P). Wg Alnilam przypomina Karola Wojtyłę i zostanie papieżem xD I w sumie wszyscy mają na jego punkcie świra. A w tym momencie jest nakarmiony i śpi w swoim łóżeczku, pozwalając mi napisać megadługą notkę.

Co by nie było, będzie dobrze :) Oby Bóg prowadził. Howgh!

poniedziałek, 24 maja 2010

Wszystko sprawi Duch.

Ma czternaście lat
Bogu mówi tak
mówi tak.
Ma urodzić Go
na Anioła znak
nie wie jak.
Nie potrzeba słów
wszystko sprawi Duch
święty Duch.
Ma czternaście lat
Bogu mówi tak
mówi tak.

To fragment piosenki Arki Noego o zwiastowaniu. Jakoś ostatnio za mną chodził, zwłaszcza te słowa "nie wie jak". Nie wiedziała jak i zaufała. Ja tez nie wiem co teraz, ale z tym zaufaniem to ciągła walka. Trudno jest odejść od siebie i swojego myślenia, dać się ponieść Bogu "na skrzydłach orlich"... Nawet jeśli wiem, ze to dla mnie najlepsze i ze On jest przy mnie.

Po 50 dniach czasu wielkanocnego, ktory jednak głownie minął mi w domu (wiec trudno powiedzieć, jak to było z radością u mnie, dziwny to był okres i raczej nie obfitował w poruszenia serca), nadszedł jednak dzien Zesłania Ducha. Nie oczekiwałam niczego wielkiego, ale dostałam... Jakby wybudzenie z grobu, znowu do życia. Czytania były niesamowite podczas czuwania, a ja wytrzymałam to długie siedzenie i mogłam się cieszyć. Cos sie zmieniło, choć trudno mi powiedzieć co. Ale to laska, ze mogłam tam byc, jak apostolowie i Miriam. I dostać to slowo, ze nie muszę się starac i spinać, tylko pozwolić dzialać Bogu.

Poza tym zmieniły się tez i inne rzeczy :) Pokój mam zasłany roznymi dziecięcymi rzeczami - ubranka, rozki, przewijak, nierozłożone jeszcze łozeczko, pieluszki... W sobotę przyjechali rodzice Krzyska samochodem, wiec skorzystaliśmy z transportu i zrobiliśmy zakupy. Trochę mnie to uspokoiło :) Bo to juz 38 tydzien się zaczyna. Ale nil desperandum. Dziwia mnie te wszystkie gorączkowe opinie na temat zakupow, jakie mozna znalezć na forach. Co ja bym robila z tymi rzeczami dwa miesiące temu? Chyba dołowała sie, ze jeszcze tyle czasu oczekiwania. No i ten wyścig cen - naprawdę mozna kupić tanio i dobrze, a nie rzucać się na markowe produkty. Wątpię, zeby mojemu dziecku zalezalo na wózku z parę tysięcy złotych... Wybraliśmy taki za 800zl, z dużymi pompowanymi oponami na nasze skotnickie wertepy. Relax, take it easy. W sumie z podobnym zjawiskiem spotkaliśmy się podczas przygotowan ślubnych - producenci chcą zrobić na tym niezły biznes i trzeba naprawdę wykazać się odpornością na reklamy i zwroty typu "rzeczy, które MUSISZ mieć". Ja tam nic nie muszę :P

A wczoraj była naprawdę ładna pogoda, po raz pierwszy od dłuższego czasu. Ergo wybraliśmy się na spacer. Było niesamowicie, bo w powietrzu pachniało juz latem. Az się zaczęłam cieszyć, ze juz wakacje niedługo, jakbym w szkole jeszcze byla :) Spacer miał trwać jakieś 15 min, ale oczywiście się przeciągnął na parę godzin. Buszowaliśmy po starych fortach i fotografowaliśmy ślimaki (od dzieciństwa mam słabość do ślimakow).

Pozdrawiam wszystkich przedwakacyjnie :) Moze i mnie uda się w tym roku jakaś wyprawa. Coz, nadzieja umiera ostatnia ;)

Rivulet