poniedziałek, 30 sierpnia 2010

O celtyckiej cyganerii. Wyprawa do Będzina :D

Jak dobrze mieć tego bloga... Zawsze sobie coś pisałam, a teraz nie chciałabym wyjść z wprawy. Zresztą jest tyle do opisywania. Więc korzystając z tego, że Gabryś smacznie śpi... ;)

Wyraziłam w ostatnim poście tęsknotę za imprezą, czymś szalonym i spontanicznym. Nie sądziłam, że Bóg tak szybko spełni tą nawet do końca nie wypowiedzianą prośbę. A tu na eucharystii podchodzi Renfri i się pyta, czy nie chcielibyśmy w niedzielę skoczyć do Będzina na festiwal muzyki celtyckiej. Długo się nie wahaliśmy ;D

Tak więc w niedzielę koło 14 wyruszył z Kraka radosny samochód z ekipą w składzie: Renfri & Bestia, Alnilam, Wilkołak, Gabryś i ja. Matko, jak dobrze było wreszcie się stąd wyrwać... Akurat się wypogodziło w miarę, choć na horyzoncie szalały deszcze i niebo przecięła nawet tęcza. Pędziliśmy wśród pól żółcących się mimozami, słuchając Queenu, Boba Marleya i śpiewając (Al i ja)... Edytę Górniak :P

W końcu dotarliśmy na miejsce. Będzin okazał się naprawdę piękny, z szarą bryłą zamku na wzgórzu i uroczymi uliczkami. Wilkołak popędził strzelać z łuku, a my rozpełzliśmy się po okolicy. Spotkaliśmy na miejscu Pawła i tak byliśmy w komplecie. Scena była pod zamkowymi murami i wreszcie mogłam posłuchać mojej ukochanej muzyki. Trochę drażniły mnie wtręty jazzowe i elektroniczne, ale ogólnie było nieźle. Najprzyjemniej oglądało mi się tańce do typowych, znanych kawałków. Zawsze mnie to uspokaja... Żałowałam tylko, że nie było straganu z muzyką (tylko jakaś biżuteria, a odkąd noszę obrączkę i pierścionek zaręczynowy, to mnie to nie sasa ;)). Poza tym były świetne tereny do spacerowania z Gabrysiem, gdy zaczynał marudzić, a najlepszy był chyba park na górze, z drugiej strony zamku. Do czasu, aż zaroiło się tam od ludzi i się ewakuowaliśmy :P Nie zapomnę też widoku zachodzącego słońca i światła, jakie rzucało na mury... Ech :)

Wreszcie poczułam się jak w "Mojej bohemie" (jeden z moich ukochanych wierszy), cygańsko i ślebodnie. Gdzie chciałam to szłam, siadałam... no i karmiłam małego. Ten z kolei wyglądał jak mały eskimos, bo ubraliśmy go w futrzasty kombinezon, jako że było strasznie zimno, zwłaszcza późnym wieczorem. Opracowałam też nowy sposób kiwania wózkiem w rytm muzyki. W ogóle śmiałyśmy się z Al, że jesteśmy jak rodzina cygańska i dzieci ulicy. Ale moim zdaniem to dla Gabrysia lepsze, niż jakieś trzęsienie się nad nim, rozpieszczanie i trzymanie w sterylnych warunkach. Nie dla nas notowanie pór karmienia i trzymanie się stałych godzin kąpieli ;) Z nami od początku gdzieś się szwęda i chyba już jest przyzwyczajony do podróży, nowych miejsc i ludzi. Był bardzo grzeczny i spokojny. Nawet potem został z tatą, a ja mogłam dojść pod scenę i przeżywać muzykę w wykonaniu Shannon (jak dla mnie byli najlepsi z całego festiwalu... zwłaszcza kawałki Clannadu w ich wykonaniu i numer końcowy mnie powaliły). A potem powłóczyć się jeszcze samotnie w ciemności uliczkami i nacieszyć tym czasem.

Wyjechaliśmy z Będzina późno, koło 22.30, tak więc w domu byliśmy po północy. W samochodzie przewinęłam i nakarmiłam małego, który zasnął zaraz na dobre i nie obudził go nawet przyjazd do domu. Spali też Wilkołak i Ren, a my z Alnilam cieszyłyśmy się nocną jazdą i pilnowałyśmy, żeby Bestia nie zasnął za kierownicą. Było genialnie :)

Allora doczekałam się swoich klimatów i trochę odżyłam. Dziękuję Bogu za ten czas :D A w tle gra muzyka zespołu, który grał na festiwalu (Wilkołak kupił mi płytkę pod sceną i w ogóle był kochany :*)...

zadowolona z życia Rivulet

1 komentarz:

  1. Czytam od poczatku. Tzn. Chyba nie calkiem bo od ślubu... Jeszcze nie wiem gdzie wspomniane "przed" jest.... I kazdy post chciałoby mi się komentować, bardzo się odnajduję w tym co piszesz, hę.... I aż mi chce się takiego Bożego bloga prowadzić, ale chyba nie dam rady....
    I wspominam jak my z naszym pierwszym na koncerty chodziliśmy i wszędzie i wszystkie rozterki i w ogóle...
    Pokój Tobie i Wam to chyba najlepsze co mogę napisać:) i czytam dalej!

    OdpowiedzUsuń