wtorek, 3 sierpnia 2010

Have you ever really loved a woman?...

Na początku pochwalę się swoim Skarbem :) Oto fotka ze spaceru:

Gabryś rośnie jak na drożdżach, zmienia się z dnia na dzień. Jak stwierdziłam wczoraj, to już dojrzały facet ;) Ma ponad 5 kilo, dwa razy tyle co po urodzeniu. Wierzyć się nie chce, że w szpitalu nazywany był Pchełką, bo był taki malutki. Noi jest kochany... Jutro miną dwa miesiące, odkąd się urodził. Coraz bardziej nawiązuje kontakt z otoczeniem. Obserwuje twarze, uśmiecha się. Lubi jeździć mi na kolanach w autobusie, wszystko go ciekawi. Uwielbiam patrzeć na jego zadowoloną buzię z samego rana.

1 sierpnia stuknęła nam rocznica ślubu. To był chyba najpiękniejszy i najdziwniejszy rok w moim życiu. Mieszkanie we własnym domu z facetem, którego kocham - czego chcieć więcej. A potem ciąża i szczęśliwe narodziny naszego Maleństwa. Dziękuję Bogu za każdy dzień. I za to, że był tak dobry i dał mi Krzyśka i Gabrysia. Ech :)

A wcześniej były imieniny, najpierw mojego Wilkołaka, a potem moje. Dostałam piękną . Uwielbiam czerwone róże. Kojarzą mi się z Małym Księciem i z miłością, ale taką prawdziwą. W sumie to dostawałam je zawsze od Krzyśka, to jak mi się mają kojarzyć :)

Byliśmy teraz parę dni u teściów. Odpoczęłam trochę, bo zajmowali się Gabrysiem, jako że mają na jego punkcie bzika. Ale... dobrze jest być już w domu. Mam alergię na przebywanie z jakimikolwiek rodzicami w jednym domu dłużej niż 2 dni. Od razu czułam się winna i przytłoczona. A mama Krzyśka wyzwalała we mnie takie pokłady agresji swoją nadopiekuńczością (nasi rodzice są do siebie cholernie podobni, więc miałam powtórkę z rozrywki...), że aż mnie to przerażało. Usiłowała traktować mnie jak dziecko (o zgrozo swoje), więc sasała się, że nagle ma znowu w domu dzieci, nie dość że własne (czyli mojego Wilkołaka), to jeszcze dwójkę nowych. W dodatku próbowała się wtrącać w wychowanie małego, namawiając m.in. do zrezygnowania z karmienia naturalnego (co tam, że mleko matki jest dla dziecka najlepsze, ale jak ładnie wyglądają buteleczki...), korzystania z chodzika i wielu innych dobrodziejstw cywilizacji, którymi się zachłysnęła, a które w moim odczuciu nie są dla niego dobre. W efekcie ja zamieniałam się we wściekłego jeżozwierza i żałowałam, że nie mam pod ręką kałasza. Gdyby była inna, gdyby umiała kochać mądrze i dawała mi wolność, byłoby inaczej, pewnie lubiłabym przebywać w jej towarzystwie. Ale tak sprawdza się napis z koszulki, jaką dostałam od Alnilam: "Teściowa albo zdrowie - wybór należy do ciebie".

Jako że wybrałam zdrowie, dziś odpoczywam u siebie. Choć otrzymałam nęcącą propozycję, by pozostać u teściów jeszcze tydzień (trudno im było rozstać się z wnuczkiem), podczas gdy Krzysiek miał wrócić tu do pracy. Ku zdziwieniu teściowej, odmówiłam. Uff, musiałam się gdzieś wyżalić... Nie chcę tego zrzucać na mojego Wilkołaka , a Alnilam poszła na pielgrzymkę (dobrze chociaż, że dzis dzwoniła i mogłam ją usłyszeć). Więc piszę tutaj...

Poza tym kolejnym dowodem, iż nie należy pozwalać ingerować rodzicom w swoje dorosłe życie... jest mi dobrze. Każdy dzień spędzony z Gabrysiem jest dobry i piękny. Pamiętam, jak mama mówiłą mi zawsze, kiedy była na mnie wściekła, że jak będę mieć męża i dzieci, to dopiero dostanę w kość. Żebym się cieszyła, póki jestem sama i mieszkam z nimi. I że nie ma gorszego bólu i upokorzenia od porodu. Cóż, na szczęście jak zwykle jej przepowiednie dotyczące mojego życia się w perfekcyjny sposób NIE SPRAWDZAJĄ. Jestem cholernie szczęśliwa, odkąd tylko poznałam Krzyśka. Ból rodzenia wcale nie był straszny, wręcz przeciwnie, tym bardziej doceniało się dzięki niemu cud narodzin. A urodzenie Gabrysia to jedna z najważniejszych chwil mojego życia. Za jej pomocą Bóg uwolnił mnie od kolejnej rzeczy - od tego feralnego strachu przed byciem matką (przed wizją mojej mamy), czyli przed moim powołaniem i dał mi doświadczyć piękna tego powołania. Coraz bardziej dochodzę do wniosku, że gdyby kobieta nie bala się wpuścić Boga do swego życia, nie doznałaby porażki (to znowu z myślą o mamie i podstawowym błędzie, jaki popełniła).

A jeśli już mowa o powołaniu - przed wyjazdem oglądaliśmy "Don Juana deMarco" (z Johnnym Deppem...). Naprawdę mądry film i przypomniał mi o jednej rzeczy, którą już niby wiem, ale dobrze ją sobie odświeżyć. O tym, że Bóg stworzył mnie do bycia Piękną (a nie Bestią ;D). Od ponad roku daje mi stawać się nią coraz bardziej (za sprawą Krzyśka i tej nowej wolności - ale to On jest głównym sprawcą tego). Tylko Bóg może odkryć w kobiecie głębię jej piękna. Co nie znaczy, że facet nie powinien się starać Boga naśladować ;) Zamiast zamykać się we własnych kapciach i komputerze, zastanowić się, jak sprawić jej przyjemność (a co za tym idzie, jak ją lepiej poznać). I o tym naśladowaniu i odkrywaniu jest ten film. A to genialna piosenka Briana Adamsa z niego:


http://www.youtube.com/watch?v=hq2KgzKETBw

To really love a woman
To understand her
You gotta know her deep inside
Hear every thought, see every dream
And give her wings when she wants to fly

And when you find yourself lying helpless in her arms
You know you really love a woman


To really love a woman
Let her hold you -
till you know how she needs to be touched
You've gotta breath her and really taste her
Until you can feel her in your blood
And when you can see your unborn children in her eyes
You know you really love a woman

I w takim duchu kończę tego posta.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz