poniedziałek, 28 kwietnia 2014

Domowo.

Kwiecień niedługo się skończy. A tyle na niego czekaliśmy... I na Malutką. Patrzę na kalendarz i uwierzyć nie mogę, jak ten czas leci. Tyle ważnych wydarzeń zamieniło się we wspomnienia.

My znowu wszyscy chorzy, za wyjątkiem Eli. Jednak ten miesiąc chorowania mocno nas osłabił i teraz pewnie mamy zerową odporność. Mam nadzieję, że szybko zrobi się ciepło i wykurujemy się w końcu porządnie.

Mieliśmy wczoraj być w Łagiewnikach i oglądać kanonizację, ale zamiast tego smarkaliśmy i kaszleliśmy w domu.

Dziś to samo, najbardziej marudzi Gabryś, bo chce iść na podwórko.

Zamiast spacerów znowu wynajdujemy różne zajęcia w domu, dziś np. lepiliśmy różne rzeczy z gliny. Żaba wyszła najlepiej :)

Za oknem pogoda zmienna, więc wyjścia nie ryzykuję. Szkoda, bo o tej porze roku piękne zdjęcia wychodzą, aż by się chciało wziąć aparat...

Na szczęście u nas w domu jest zawsze słońce, odkąd pojawiły się dzieci ;)

sobota, 26 kwietnia 2014

"Wieje wiatr, pachnie wiosną i wiem..."

Jest dokładnie tak, jak sobie wymarzyłam... Malutka się urodziła i wiosna zagościła u nas na dobre. W deszczu czy nie, jest pięknie. Nie mogę się nacieszyć tą zielenią i niekończącym się potokiem kwiatów. Nasza uliczka wygląda teraz naprawdę bajkowo. Najpiękniejsze jest to, że powoli do zakwitnięcia zbierają się bzy - a zapach bzu to jeden z moich ukochanych poprawiaczy humoru.

Także staram się chłonąć to wszystko, bo ciążowe nerwy jeszcze ze mnie wyłażą. Co wieczór proszę Krzyśka o masaż kręgosłupa, bo mam beton zamiast karku. No cóż i tak jest nieźle, bo sam poród szczęśliwy. Za jakiś czas dojdę psychicznie do siebie, nie tak jak poprzednio po pół roku i dłużej. Tak to już jest, jak się jest nadwrażliwcem. Trochę też denerwuje mnie to, że mam teraz chore zatoki, a Rafałek się znowu przeziębił i muszę go izolować od Eli.

Posprzątamy potem, teraz poczytajmy :)
Tak w temacie wrażliwości zostając, to widzę coraz wyraźniej, że odziedziczył ją w całej okazałości Gabryś. Nie wiem, czy bardziej mnie to cieszy czy przeraża. Z jednej strony pięknie jest patrzeć, jak on wszystko widzi, podziwia, jak jest empatyczny, wrażliwy na piękno przyrody, jak świetnie posługuje się słowami i trafnie wyraża wszystko. Ma bujną wyobraźnię, wymyśla słowa i historie, lubi budować różne skomplikowane konstrukcje z klocków. Nie raz jak go słucham, to mi się poezje Wojtyły przypominają, podobny typ. Z drugiej strony martwię się, bo wiem najlepiej, jak nieraz z taką wrażliwością ciężko. I czuję zimno w żołądku, kiedy widzę u niego te wszystkie zachowania, z jakimi sama się borykałam i nadal borykam. Mam tylko nadzieję, że będę mogła mu pomóc. Mnie nikt nie powiedział, że mam prawo taka być i że nie jestem gorsza. Chciałabym przekazać Gabrysiowi, jaki jest wspaniały i nie tłamsić go swoim zachowaniem. We wrześniu chcemy go posłać do przedszkola (prywatnego, wybranego), żeby trochę się oswoił w byciu z innymi dziećmi i miał już swoich przyjaciół. Boję się, jak to będzie, ale mam też nadzieję, że da sobie radę lepiej niż ja. Jak by nie było, jednak jest zdrowym i silnym chłopcem, a nie chorą i przerażoną dziewczynką (którą byłam), więc nie mogę go tak do siebie porównywać. I jednak dzięki wspólnocie jest przyzwyczajony do bycia wśród ludzi, tyle tylko że znajomych, a nie obcych. Po prostu jest typowym ostrożnym pierworodnym :)

Narozlewałem, ale pościeram ;)
Co do drugiego smyka, to problem mam zupełnie odwrotny. To znaczy póki co jeszcze go nie ma, ale czuję, że może się pojawić. Rafałek jest typem, który uwielbia bawić się, że jest smokiem, dinozaurem albo tygrysem i chce kogoś zjeść. Wieczorem przeważnie ubiera hełm na głowę, bierze miecz do ręki i goni po całym mieszkaniu z dzikimi okrzykami. Przy tym przeżywa bunt dwulatka w jego wykonaniu - szczęściem łagodny i bez wrzasków - i wszystko jest na "nie". Tylko jedzenie jest ok, zawsze i wszędzie :) Także obok artysty-konstruktora mam w domu byczka-wojownika. Oczywiście mówię o cechach dominujących, żeby nie wyszło że jeden to mimoza a drugi jakiś t-rex. Kiedy bawią się razem, to się świetnie uzupełniają. Tyle że nad skłonnością Rafałka do rozwiązań siłowych, niszczenia itd. trzeba będzie mieć kontrolę, żeby się nadmiernie agresywny nie zrobił. Ale może tak nie będzie, bo w gruncie rzeczy to mądry chłopak i oprócz braveheartowych tendencji podziwiam go za ogromną cierpliwość i zdolności manualne. I kiedy Gabryś wrzeszczy, że mu coś nie wyszło, Rafałek siedzi obok spokojnie i maluje albo buduje coś bez szemrania. No i podobnie jak brat, bardzo lubi pomagać. Jeśli chodzi o wycieranie podłogi, noszenie różnych rzeczy itp., mogę na nich liczyć.

Sleeping Beauty.
No i wypada napisać jeszcze o naszej królewnie. O nią póki co się nie martwię ;) Rośnie zdrowo, policzki jej się zaokrągliły i wygląda jak mały mopsik. Parę razy dziennie ma fazę dłuższego czuwania i patrzy uważnie na nas swoimi szarymi oczkami. A my nie możemy się napatrzyć na nią. Aż lubię ten moment, kiedy się budzi i mogę ją przewinąć i nakarmić przy asyście chłopaków. I jej aksamitną główkę, do której mogę się przytulić przy okazji odbijania ;) Bracia dalej ją uwielbiają (oby tak zostało!), Gabryś zachwyca się jej uśmiechem, oczami i małymi łapkami, a Rafałek nauczył się mówić "Ela" i cały promienieje, kiedy na nią patrzy. A ja myślałam, że będą zazdrośni :) Whatever, na razie jedynymi problemami Elusi są jedzenie i przerabianie z siłą wodospadu, na różne strony w dodatku. Zyskała pseudonim artystyczny "Ptysia Rzygula", bo jest słodka i nigdy nie wiadomo czym zaskoczy.

I tak minął nam drugi spokojny tydzień w domku. Z mleczami, stokrotkami i deszczem za oknem. Jak zawsze na wiosnę budzą się wspomnienia. I pamięć o tym naszym pierwszym zakochaniu, sprzed siedmiu lat. Dobrze, że uczucia, choć nieraz uśpione, mogą zostać żywe. Zwłaszcza, kiedy rzeczywistość akurat obsypuje nas cudami.

wtorek, 22 kwietnia 2014

To były piękne dni...


Wtorek. Ciemno już, cisza w domu. Chłopaki śpią, Ela na razie też, ale jeszcze będę musiała ją obudzić i wykąpać w końcu (ostatnio jakoś nie było okazji...). Odpoczywam póki mogę, od jutra Krzysiek idzie do pracy znowu i zostanę sama na placu boju.

Ale mam co wspominać i to będzie dodawało mi siły. Za nami piękna Pascha, na którą warto było czekać w niepewności. Do końca nie byliśmy pewni, w jakim składzie się pojawimy. Udało się pojechać w komplecie i było super. Nawet zastanawialiśmy się, czy nie ochrzcić od razu małej, ale w końcu postanowiliśmy to przełożyć na Zesłanie Ducha Świętego, żeby przeżyć to na spokojnie. Dobrze było iść do spowiedzi, słuchać Słowa, przyjąć Pana Jezusa... Po tym całym czasie oczekiwania, mając dzieci i Krzyśka przy sobie, ciesząc się razem. Mocny czas.

A wczoraj był ślub Renfri i Rene, byliśmy wszyscy, mnie udało się być świadkiem ;) Wydarzenie piękne i aż ciężko coś więcej pisać, bo się wzruszam na samo wspomnienie. Potem balowaliśmy z dziećmi na weselu, wróciliśmy do domu o drugiej w nocy. Chłopcy byli zachwyceni, bo jedzenie było pyszne, a poza tym wytańczyli się po swojemu i bawili z innymi dziećmi. W każdym razie dwie zarwane noce za nami i nigdy bym nie przypuszczała, że tak będę spędzać czas w tydzień z haczykiem po porodzie :) W dodatku w końcu czułam się jak kobieta w złoto-czarnej kreacji i butach - wreszcie - na obcasie. Po tych dziewięciu miesiącach miodzio odczucie. A Renfri wyglądała po prostu niesamowicie i mam nadzieję, że taką ją zapamiętam (za tydzień wraca do Boliwii i nie wiadomo, kiedy się zobaczymy...). Friends will be friends.

piątek, 18 kwietnia 2014

Wieczorem.


Wielkopiątkowy wieczór. Za oknem pada deszcz. Jest już ciemno. Krzysiek pojechał zrobić zakupy, a ja siedzę i staram się zregenerować. Cały dzień sprzątałam (w dalszym ciągu czuję w sobie nadmiar energii po porodzie i nie mogę się nadziwić, jak szybko chodzę i jak nisko mogę się schylić :P). Smutno mi jakoś. Ale to chyba nic dziwnego, raczej by było nienormalne, gdybym się cieszyła w ten dzień. Jestem zmęczona i pełna dziwnych obaw, mimo że dzień raczej udany i nawet udało nam się wyjść na podwórko, po raz pierwszy po chorobie chłopaków. Wokół kwitnące drzewa w sadach, u nas pełno pszczół w ogrodzie, bezchmurne niebo... a w sercu niepokój. On cierpiał wtedy tysiąc razy bardziej niż ja tydzień temu.

Jutro wieczorem zaczynamy czuwanie paschalne... Najpiękniejsza noc w roku. Ta, kiedy Bóg dotyka jakoś do krwi i mówi o swojej miłości bez granic. Ta, kiedy Chrystus zwycięża wszystkie bariery, wszystko, co nas przygniata i oddziela od prawdziwego życia. Kiedy to, jak bardzo popaprani i zagubieni jesteśmy przestaje mieć znaczenie, bo Bóg właśnie do takich przychodzi. Trzeba to tylko zobaczyć...

Właśnie tym stały się dla mnie w pewnym momencie te "święta". Uwolnieniem. I wprawdzie staram się, żeby dom był przygotowany i było ładnie, to jednak idea świąt spędzonych na sprzątaniu, pieczeniu ciast i jedzeniu zupełnie do mnie nie przemawia. Nawet staram się, żeby było jak najprościej. Prosty koszyczek jutro. Ciasto może jakieś upieczemy, a jak nie, to też się nic nie stanie. Żurek będzie, bo lubimy. Nic z przymusu, ani "bo tak wypada". Wkurza mnie ta bieganina dookoła.

Życzę Wam wszystkim świąt prawdziwych i radosnych. I doświadczenia tego, że Bóg Was kocha do szaleństwa krzyża. I że bardzo chce Was przytulić, właśnie teraz.

Dobrych świąt!

***

Malutka jest już tydzień po tej stronie brzuszka. Ale ten czas leci... Jest świetna, kocham ją! :)

środa, 16 kwietnia 2014

Pierwsze dni w domu.

Najpiękniejszy krasnalek świata.
Bardzo Wam dziękuję za wszystkie ciepłe słowa w mailach i komentarzach :) Niestety mam mało czasu, żeby odpisać każdemu osobiście. Myślałam, że w pierwszych dniach w domu pomoże mi w ogarnięciu sytuacji Krzysiek. Niestety ułożyło się tak, że musi normalnie chodzić do pracy. Na początku myśl o zostaniu z trójką maluchów bez pomocy mnie przerażała. Okazało się, że bardzo dobrze wyszło. 

Dzieci są naprawdę super, wszystkie trzy i nie mam z nimi żadnych problemów. Także zamiast chaosu mam wreszcie spokój i cieszę się każdą chwilą z nimi. Elusia głównie je i śpi, także póki co jakby jej w domu nie było. Tylko kiedy zapłacze co te trzy godziny średnio, wszyscy do niej biegniemy i ja ją przewijam i karmię, a chłopcy się zachwycają, głaszczą i okrywają kołderką. Poza tym chłopaki pomagają mi sprzątać (jak zawsze po urodzeniu mam tyle energii, że tylko biegam i ogarniam chałupę) i generalnie jest świetnie, wreszcie bez nerwów i spinania się. O dziwo z trójką maluchów w domu można dobrze odpocząć po ciążowych stresach :) Nie przeszkadza mi nawet to, że Gabryś znowu ma gardło chore i muszę w niego wlewać różne syropy i inne takie. 

Zaspana królewna.
Ale jakoś wydobrzejemy, a już za kilka dni najpiękniejszy czas w roku, Pascha. Ja swoje przejście ze śmierci do życia zaliczyłam z tygodniowym wyprzedzeniem, ale tym lepiej jestem nastawiona na oczekiwanie Zmartwychwstałego. Szkoda tylko, że nie bardzo mam jak iść do spowiedzi, mam nadzieję że jakoś się uda na szybko... W każdym razie Pan Bóg mi zrobił niezły prezent, że Wielki Tydzień mogę przeżywać w taki niezwykły sposób.

Zostawiam Was ze zdjęciami z naszej pierwszej sesji domowej :)

Moje trzy Skarby.
Z Elżbietką :)

poniedziałek, 14 kwietnia 2014

Witamy naszą małą królewnę :D

Poniedziałkowy wieczór... Jestem w domu, zmęczona jak koń po westernie i z nadmiaru emocji boli mnie głowa. Ale i tak na razie bym nie zasnęła, więc piszę, póki wszystko mam w głowie na świeżo. I póki mała istotka w łóżeczku obok jest najedzona i śpi spokojnie :)

Otóż...

11 kwietnia 2014 roku o godz. 17.55 przyszła na świat nasza mała królewna, Elżbieta Łucja.

Ale po kolei :) Właśnie 11.04 jechałam do szpitala na kolejne badanie kontrolne, zmartwiona że póki co akcja się nie zaczyna, a jednocześnie ucieszona że po kolejnym antybiotyku jestem już w miarę zdrowa. W szpitalu lekarka stwierdziła rozwarcie na trzy palce i zdziwiła się, że nie czuję na razie nic. Kazała wrócić o 14 (była 10) na wywoływanie porodu.

Niniejszym opuściłam z godnością szpital i udałam się do Alnilam, spacerkiem pół godziny w jedną stronę. Okazało się, że wiedziałam, co robię, zwłaszcza że Alnilam mieszka na 3 piętrze w starej kamienicy i musiałam się jeszcze wspiąć po wysokich schodach. Pijąc u niej herbatkę zaczynałam już czuć pierwsze skurcze, które nasiliły się podczas spacerku w drugą stronę.

Także już w szpitalu mogłam spokojnie krzywić się w rejestracji i prosić o pilne przyjęcie na blok porodowy :)

Była godzina 15, kiedy zrobiono mi ktg i skurcze z przepowiadających zamieniły się już w uczciwe i porządne porodowe :P Dobrze, że był przy mnie Krzysiek (jak zawsze zresztą) i mogłam w trudnych chwilach wczepiać się w jego sweter, co dawało poczucie bezpieczeństwa... Miałam też szczęście, że tym razem ominęło mnie wbijanie wenflonu i podawanie oksytocyny, także mimo wszystko skurcze były do wytrzymania (w porównaniu z poprzednimi porodami). Jakoś koło 17.30 odeszły mi wody i pojawiły się mega silne skurcze parte, więc w tym momencie z bólu myślałam, że padnę. Ale to już była końcówka i po kilku parciach na fotelu nagle ból ustąpił, a ja miałam na brzuchu piękną istotkę, która w dodatku okazała się być dziewczynką. Nie da się opisać tego wzruszenia, jakie czuliśmy wtedy z Krzyśkiem... I tej ulgi, że z małą wszystko dobrze, jest zdrowa, duża (3390g), donoszona... Kiedy po ważeniu i pierwszym badaniu dostałam ją do karmienia, łzy same mi pociekły po policzku.

Elusia okazała się istotką żywą (głos ma równie mocny, jak bracia), lubiącą jeść (właśnie mam nawał pokarmu) i spać (ku mojej uldze, bo wiele córeczek znajomych to małe terrorystki, chcące być wiecznie na rękach). Ma ciemne włoski, podobne trochę do Rafałkowych. Oczy z kolei bardziej przypominają mi Gabrysiowe. Ale jedno i drugie jeszcze się pewnie zmieni. Póki co widzę podobieństwo do obu braci, trudno nie zauważyć, że to ta sama taśma produkcyjna ;D A jednocześnie jest jedyna w swoim rodzaju i już za nią szalejemy. Aż dziwne, że jeszcze parę dni temu była dla nas tajemnicą.

Weekend minął spokojnie, dziś mała miała jeszcze kontrolne usg głowy. Lekarka powiedziała, że asymetria owszem jest, ale minimalna i że niepotrzebnie mnie straszyli podczas ciąży, bo to nic niezwykłego ani strasznego. Także kolejna obawa się rozwiała. I dostaliśmy wypis do domu. Krzysiek przyjechał po nas po pracy i teraz jesteśmy już w domku, w komplecie. Chłopcy byli przez ten czas u moich rodziców i też już wrócili. Rafałek spał, więc z siostrzyczką przywita się jutro. Gabryś zareagował na nią super, patrzył jak ją karmię, przewijam, wszystkim się interesował. Tak super mówi o niej "Elusia", że się rozpływam.

I taki smaczek na koniec. Wieczorem modlimy się z Gabrysiem przed spaniem. Pytam za kogo się pomodlimy. Gabryś, który od kilku miesięcy zaczynał zawsze "za dzidziusia w brzuszku" zastanowił się głęboko i powiedział: "Siostrzyczkę już mamy. To teraz się pomodlimy, żeby się kolejny dzidziuś urodził!"

Ciąg dalszy nastąpi :P

czwartek, 3 kwietnia 2014

Czekanie na mieliźnie.

Czekamy dalej... Dotrwaliśmy do kwietnia. 38 tydzień skończony, także mogę odetchnąć - dziecko wcześniakiem nie będzie. Byleby tylko wyszło zdrowo na zewnątrz...

Nas trzyma wyjątkowo złośliwe choróbsko, które co niby odpuszcza, to zaraz atakuje znowu. W niedzielę z Gabrysiem polegliśmy po raz trzeci. Krzysiek chodzi już do pracy, ale kiepsko się czuje. A od wczoraj biedny jest Rafałek, który do tej pory jakoś wytrwał, ale w końcu dorwało i jego... Całą noc kaszlał i zaropiało mu oko (standard, myśmy mieli to samo). Dzisiaj słania się na nogach, także co chwilę ląduje w łóżku, albo siedzi mi na kolanach owinięty w kocyk. Szczerze - mam już trochę dość tego neverending story. Zawsze przeziębienie łapało nas na kilka dni i tyle, a tu jak na złość taka batalia. Jedyny plus, że Rafałek strasznie fajnie się przytula i przyjemnie mieć go teraz tak przyklejonego do siebie. No i Gabryś go super zabawia i miło patrzeć jak się razem bawią, mimo zatkanych nosów i kaszlu. Ech, w końcu pewnie wyzdrowiejemy (powoli) i sytuacja będzie stabilna, na razie jesteśmy na mieliźnie...

W poniedziałek pomimo kiepskiego samopoczucia poszłam do szpitala na ktg. Zapis w porządku, ale lekarka spanikowała przy badaniu, że mogę zacząć rodzić w każdej chwili i żebym została w szpitalu. Nawet się ucieszyłam, że to już niedługo, ale powiedziałam że muszę wracać do domu do dzieci i że jakby co to szybko wrócę ;) Te parę nocy spędziłam wyczekując rozpoczęcia akcji, ale póki co - cisza. Pewnie po to to było, żebym jeszcze Rafałkiem zdążyła się zająć. Ale fajnie by było podkurować go jeszcze, a potem zrzucić balast i nacieszyć się trzecim dzieciaczkiem. Wizja bólu jest mało zachęcająca, ale chciałabym już mieć to po prostu za sobą, czekanie jest chyba bardziej wyczerpujące.

A wczoraj minęło dziewięć lat od przejścia Karola na drugą stronę. Dla mnie to bardzo ważna rocznica, tyle się dobrego wydarzyło od tamtej pory. W sumie to dziwne, jak śmierć człowieka, który nie był dla mnie za życia kimś bliskim, może wszystko zmienić. Bo postać papieża stała się dla mnie ważna dopiero w momencie, gdy odchodził, wtedy mnie przyciągnął jak magnes. Te dni po jego śmierci, czuwania, to były chyba najmocniejsze rekolekcje w moim życiu. I wtedy coś we mnie powiedziało, że ma dosyć bycia "poza", że chcę być z Bogiem, w Kościele - bo to jest piękne i jeśli się to przeżywa normalnie i bez bufonady, to nic lepszego w życiu zrobić nie można. Gdyby nie tamte dni (i jeszcze kilka podobnych), to może byłabym ateistką teraz. Pewnie tak, bo nie uznaję bycia "wierzącą-niepraktykującą", czyli w sumie niczym. Musi być wyraźnie, konkretnie. A że doświadczyłam tego, że Bóg jest żywy i prawdziwy, sprawa stała się jasna.