czwartek, 28 lipca 2016

Piratka i Dzwoneczek. Z pielgrzymami w tle :P

Jak dobrze być w tym czasie w Krakowie... Aż żal wszystkich tych, którzy przerażeni wizją ŚDM umknęli na urlopy. Jest super. Wszędzie uśmiechnięte grupki młodych z całego świata. Machamy do siebie, witamy się na ulicy. Ela bajeruje wszystkich jak leci, bez względu na kolor skóry :) Tańce, hulanki, swawole - a w tym wszystkim Bóg. No takie tańce to są dobre i warto je przećwiczyć, pewnie po drugiej stronie też tak będziemy razem imprezować i śpiewać z radości na całe gardło. Wino pewnie też będzie, a jak by brakło, to szanowny gospodarz weźmie deszczówkę i w konkret zamieni.

Czekamy na niedzielę. Już się zastanawiam, jak to strategicznie sensownie zrobić (co i jak zabrać, żeby przetrwać spotkanie z dziewczynkami :)). Będzie dobrze.

Poza tym znowu mogę się skupić na córeczkach, jako że chłopcy szaleją u dziadków (jestem spokojna o nich, ale już tęsknię i wiem, że oni też). Dziewuszka numer jeden coraz bardziej przypomina mi piratkę Zarinę z bajki o Dzwoneczku. Kręcone włosy ciemnoblond, jasnobrązowe oczy (a kiedyś miała szarozielone... teraz ma takie, jak ja). Opalona nawet w zimie, szczupła i zwinna jak kot. Straszny z niej aparat :) A najgorzej jak zbroi i jestem na nią zła, a ta bestia podchodzi, zarzuca mi ręce na szyję i bezczelnie rozdaje całusy z zadowoloną miną. Ech, bądź tu człowieku w takiej chwili konsekwentny (staram się, bo inaczej by mnie zjedli)... Taki z niej śniady, odważny łobuz, jak brat numer dwa. A przy tym wysoka, chuda i ze skłonnością do perfekcjonizmu - jak brat numer jeden. Miks - i z wyglądu, i z charakteru. Dlatego tym bardziej ciekawi mnie, jaka okaże się druga dziewczynka. I które cechy z naszego worka wylosowała :P

Póki co Sara najbardziej podobna jest do Gabrysia, ze względu na śliczne błękitne oczy (środkowa dwójka miała w tym wieku ciemnoszare, które z czasem zamieniły się w brązowe - a pierworodny dalej ma niebieskie, więc jest szansa, że i Sarence kolor zostanie). Ze względu na te oczy, jasną jak na razie karnację i łagodne usposobienie (ciekawe, czy przetrwa... na razie młoda jest jak mały, słodki aniołek) dziewczynka zyskała miano Dzwoneczka (tak żeby w jednej bajce pozostać). I Błękitnej Panienki, w odróżnieniu od Panienki Orzechowej/Orzeszka, jak nazywam od dawna Eluśkę.

Piszę sobie to wszystko, a mała leży oparta o moje kolana i pijąc mleczko zasypia... Piękny obrazek :) Starsza poszalała na placu zabaw i już od jakiegoś czasu chrapie w łóżku. Mam wieczór dla siebie. I męża :P

A to chodzi mi ciągle po głowie...

niedziela, 24 lipca 2016

Plany i pospacerowe refleksje.


Dopiero co była wiosna i czekaliśmy na narodziny malutkiej, a tu już lipiec powoli ma się ku końcowi. Lato w pełni, środek wakacji. Oj czuję, że są wakacje. Odpoczywamy na całego… Pół dnia siedzimy poza domem, robimy długie spacery, wcinamy lody, jemy to, co na mamy ochotę. Nigdzie nam się nie spieszy…

Przed nami ciekawy tydzień. Moje i Krzyśka imieniny. A w Krakowie ŚDM. Zastanawiałam się, jak się gdzieś wybrać w tym tłumie z czwórką maluchów, ale problem po części się rozwiązał sam. Chłopcy będą u dziadków na wsi (tia, już widzę oburzenie mojego męża - no dobra, w małym miasteczku), daleko od domu (i znowu będę tęsknić i odliczać dni do ich przyjazdu, ale niech tam, należy im się trochę swobody – kolejne ćwiczenie w ramach odcinania emocjonalnej pępowiny :P na szczęście dla mnie tym razem tylko tydzień). Zostajemy tylko z dziewczynkami, więc łatwiej będzie się ogarnąć.

Apropos naszego składu rodzinnego. Przez te dwa tygodnie, kiedy na spacery wybywaliśmy całą gromadką, miałam parę ciekawych sytuacji. Prawie każde wyjście oznaczało rozmowę z ludźmi na ulicy lub na placu zabaw. Zdecydowana większość osób reagowała bardzo pozytywnie, co mnie cieszyło (aczkolwiek osoby patrzące na nas ze zgrozą prawdopodobnie też były, tylko umykały w popłochu – widziałam przerażenie w oczach kilku starszych pań). To znaczy oczywiście przeważnie słyszałam coś w stylu „o rany, ja nie dałabym rady”. Ale wiele osób patrząc na to, jak fajnie się bawi starsza trójka i jak traktuje najmłodszą siostrę, zazdrościło zgranego stadka. Nawet jedna kobieta powiedziała „Ja mam tylko dwie córki, już są dorosłe. I żałuję, że nie zdecydowałam się na więcej, a teraz już za późno…”. Wiele mam czy babć przyznało patrząc na nas, że przy większej ilości dzieci i mama jest bardziej wyluzowana, i dzieciaki lepiej sobie radzą w towarzystwie. Cóż, faktycznie czasem miałam wrażenie, że jesteśmy jedyną grupą, która naprawdę dobrze się bawi (to uczucie pojawiało się zwłaszcza wtedy, kiedy w okolicy dominowały babcie w roli opiekunek J - „Nie idź do piaskownicy, bo się pobrudzisz! Nie baw się z tą dziewczynką, chodź do babci!”). Ale na szczęście nie zawsze.

Generalnie śmieszne jest to, że o ile z trójką mogłam jeszcze zachować anonimowość, o tyle z czwórką dzieci mam szansę poczuć się niemalże jak Paris Hilton (kimkolwiek jest… to chyba jakaś blondi nosząca psa w torebce?) czy inna celebrytka – tylko fotoreporterów póki co brak i zdjęcia robię sama :P Czasem jest to irytujące, zwłaszcza jeśli muszę odpierać czyjś atak i się tłumaczyć, czemu mam taką gromadkę (tak jakby to była czyjaś sprawa, a nie tylko nasza i nasz wybór). Ale muszę przyznać, że są też plusy – dzięki dzieciakom poznałam kilka fajnych osób. A że zwykle ciężko mi pierwszej się odezwać i zacząć znajomość tak na ulicy czy placu zabaw(mieszkamy w naszym domu już pięć lat i prawie nikogo nie poznałam na miejscu), to jest to fajne, czuję się mniej samotna.

Pewnego wyjątkowo upalnego dnia, kiedy zajechaliśmy pod budkę z lodami, zmęczeni parogodzinną zabawą na huśtawkach i drabinkach, zaczepił nas jakiś starszy pan. Popatrzył na mnie i powiedział z grobową miną: „Współczuję”. Jak już uwinęłam się z rozdaniem lodów wszystkim po kolei, popatrzyłam na niego znad swojego rożka i zapytałam zadziornie: „Ale niby czego?”. On się rozejrzał skołowany i liczy jak w szkole: „Jeden, dwa, trzy, cztery… Jak pani to wytrzymuje?”. A ja w śmiech i mówię: „Ale tu nie ma czego współczuć, można tylko zazdrościć”. Wtedy chyba do niego dotarło, że faktycznie nie wyglądamy na zgraję umęczonych sobą osób, tylko zadowolonych z życia, a ja też w niczym przygniecionej swym losem Matki Polki nie przypominam (zresztą już słysząc zwrot „Matka Polka” mam odruch wymiotny, bo kojarzy mi się z brakiem swoich marzeń i jakąś totalną rezygnacją z własnego życia – o nie ma mowy! Dzieciom potrzebna mama zadbana i zadowolona, w nowej kiecce, z błyszczącymi kolczykami w uszach i ogromnym kubkiem pachnącej cynamonem kawy na stole). Nagle coś się zmieniło w jego oczach i popatrzył z radością, kiwając głową. A ja poczułam satysfakcję, że nie muszę więcej mówić, żeby przerwać dyskusję, w której miało się pojawić marudzenie na temat tego, jakie to życie jest ciężkie i nie ma sensu, jak dzieci trudno wychować i jakie wszystko w sklepach drogie. Sorki, ale ja tak zrzędzić nie potrafię. W ogóle nie tak dawno przeczytałam po raz pierwszy „Polyannę” i się zdziwiłam, że jakaś książka opisuje tak dobrze mój sposób myślenia. I to, że nawet jeśli jest czasem trudno, to zawsze robi się łatwiej i przyjemniej, kiedy zamiast usiąść i rozpaczać, szuka się pozytywów i sensu.

Nawiasem mówiąc, ja w tym momencie nie uważam, że moje życie jest trudne. Jestem wręcz nieprzyzwoicie szczęśliwa. Tak bardzo, że aż mi czasem głupio (bo zawsze w głowie mam świadomość, że w tym samym momencie gdzieś ktoś cierpi, a ile razy patrzę z radością na kwiaty w ogrodzie, to zaraz pojawia mi się gdzieś wizja dzieci głodujących w Afryce – no cała ja…). Więc czuję się co najmniej dziwnie, kiedy słyszę, że ktoś mi współczuje. A już w momencie, gdy trwa moja ukochana pora roku, a ja grzejąc się w słońcu i słuchając szumu starych drzew wracam ze spaceru, mając w planie zajadanie się lodami czekoladowymi – no to już w ogóle kosmos. To ja jestem gotowa komuś współczuć i pocieszać J

I tyle moich przemyśleń. Trwa piękne, kolorowe lato. Przed nami wizyta papieża i wiele ciekawych wydarzeń. W sierpniu mam nadzieję wybyć w góry. Czego chcieć więcej, co? J


Życie jest piękne…

sobota, 16 lipca 2016

"Za rok o tej porze..." - o spełnionej obietnicy i radości życia.

Tydzień minął błyskawicznie. Nie nudziłam się z dziećmi :) Ale to był ten rodzaj pracy, po którym człowiek kładzie się do łóżka z poczuciem dobrze przeżytego dnia. Pan Bóg wiedział co robi, dając mi męża i dzieci – ja się nie nadaję do pracy biurowej, do jakiejś korporacji, nawet w ucząc w szkole (tak sobie ongiś wyobrażałam moją przyszłość) nie czułabym się dobrze.

Jestem jedną z tych kobiet, którym najlepiej jest zajmować się domem i swoimi dziećmi. Dla mnie to nie jest odcięcie od świata, nie czuję się też gorsza przez to, że nie zarabiam pieniędzy i nie pomagam w utrzymaniu rodziny. A raczej mam poczucie, że ją utrzymuję w sposób inny niż materialny, ale równie (a może nawet bardziej?) ważny. Oboje z Krzyśkiem wiemy, że rzeczy rzeczami, a jednak najważniejsza dla dzieciaków jest po prostu nasza obecność i miłość. Tego nie zastąpią tony zabawek (które nawiasem mówiąc mamy i ostatnio coraz częściej wyrzucam lub rozdaję ich całe wory, żeby w nich nie utonąć, z ubraniami podobnie), czy najnowsze meble z Ikei (już widzę, jak by takie mebelki wyglądały po paru dniach testowania przez nasze stadko – póki co jesteśmy skazani na zwykłe, drewniane meble, których po prostu nie żal), ani buty od Bartka za ponad 200 zł.

Nawiasem mówiąc, choć 500+ jeszcze nie wpłynęło, to w sumie nawet by nie musiało – czuję się strasznie bogata. Mamy wszystko to, czego nam potrzeba i wszystko to dostaliśmy z Góry. Siebie, dzieci, dom pełen ciepła i ogród, w którym z roku na rok coraz piękniej kwitną kwiaty. Kiedy wyglądam przez okno naszej sypialni, ujmuje mnie widok kwitnących na fioletowo hibiskusów. Najpiękniej wyglądają w deszczu i w świetle zachodzącego słońca. Poezja.

I chociaż mamy wiele planów na przyszłość (ja już przymierzam się do odmalowania dziecięcego pokoju na jakiś jasny kolor w towarzystwie trzech dzielnych malarzy w wieku 2-6 lat), to jednak mamy poczucie, że tu i teraz jesteśmy szczęśliwi. Ja najbardziej chyba czuję, że Niebo jest blisko, kiedy patrzę w oczy naszych dzieci – nawet jeśli w tej samej chwili marzę o porządnych stoperach do uszu, bo poziom hałasu przekracza moje możliwości i powoduje potworny ból głowy. Cóż, życie. Nie da się utrzymać radości w sercu, jeśli człowiek nie nauczy się akceptować pewnych niedogodności. Zawsze będzie coś, co przeszkadza i uwiera okruszkami w tyłek niczym pościel, na której dzieci przed chwilą jadły bułkę (muszę wytrzepać naszą, zanim położę się spać…).

A na jutrzejszą niedzielę piękny prezent od Pana Boga dla mnie. Pierwsze czytanie:

Pan ukazał się Abrahamowi pod dębami Mamre, gdy ten siedział u wejścia do namiotu w najgorętszej porze dnia. Abraham spojrzawszy dostrzegł trzy ludzkie postacie naprzeciw siebie. Widząc je u wejścia do namiotu podążył na ich spotkanie. 

A pokłoniwszy się im głęboko, rzekł: «O Panie, jeśli jestem tego godzien, racz nie omijać swego sługi! Przyniosę trochę wody, wy zaś raczcie obmyć sobie nogi, a potem odpocznijcie pod drzewami. Pozwólcie też, że pójdę wziąć nieco jedzenia, abyście się pokrzepili, zanim pójdziecie dalej, skoro przechodzicie koło sługi waszego». A oni mu rzekli: «Uczyń tak, jak powiedziałeś». 

Abraham poszedł więc spiesznie do namiotu Sary i rzekł: «Prędko zaczyń ciasto z trzech miar najczystszej mąki i zrób podpłomyki». Potem podążył do trzody i wybrawszy tłuste i piękne cielę, dał je słudze, aby ten szybko je przyrządził. Po czym wziąwszy twaróg, mleko i przyrządzone cielę, postawił przed nimi, a gdy oni jedli, stał przed nimi pod drzewem.
 
Zapytali go: «Gdzie jest żona twoja, Sara?». Odpowiedział im: «W tym oto namiocie». Rzekł mu jeden z nich: «O tej porze za rok znów wrócę do ciebie, twoja zaś żona Sara będzie miała wtedy syna».

Ten fragment jest dla mnie szczególnie drogi – usłyszałam go pod koniec czerwca 11 lat temu, kiedy moje życie zaczęło się gwałtownie zmieniać. Usłyszałam zwłaszcza to zdanie-obietnicę Boga: „O tej porze za rok znów wrócę do ciebie, twoja zaś żona Sara będzie miała wtedy syna”. Dla kogoś, kto do tej pory nie widział sensu swojego życia, a przyszłość wydawała się czymś przerażającym, te słowa dały niesamowitą nadzieję, taką wbrew wszystkiemu. Że życie się zmieni, przestanie być puste i pełne strachu. I rzeczywiście, dla Boga nie ma nic niemożliwego.

Po tych 11 latach jestem kimś zupełnie innym. Nie tylko dlatego, że mam wspaniałego męża i czwórkę dzieci, w tym miesięczną córeczkę o imieniu Sara. Ale głównie dlatego, że mam w sercu pokój i radość, bo już wiem, że Bogu można zaufać. Tamtego lata, kiedy czytałam te słowa, bałam się strasznie. Myślałam że Bóg jest w końcu okaże się jakimś tyranem albo szaleńcem, który w ramach uszlachetniania mnie zrobi mi krzywdę i będzie zmieniał na siłę (ten fałszywy obraz jest w głowach wielu ludzi). A tymczasem nic z tych rzeczy, nikt nie okazał (i okazuje) mi tyle miłości i zrozumienia, co On. Tyle razy, kiedy wydawało mi się, że nic go nie obchodzę, On robił coś dziwnego, żebym wiedziała, że jest blisko. Z czułością, która mnie rozbrajała. Bo widział ktoś na przykład piękną tęczę, która nie znikała? Ja widziałam i nie zapomnę. Szalonego śpiewu ptaków, które temu zjawisku towarzyszyły, również. W takich momentach najwyraźniej do mnie dociera, że Bóg to bliska, kochająca żywa istota, a nie ktoś, kto zachowuje się jak nielubiana ciotka, zrzędliwa i czekająca na czyjeś potknięcia.

Jesteśmy w dobrych rękach. Najlepszych…

niedziela, 10 lipca 2016

Minął miesiąc :)

Dziś o drugiej w nocy stuknie miesiąc od kiedy Sara jest po tej stronie brzucha. JUŻ MIESIĄC. Rety jak to zleciało...

Malutka zdążyła urosnąć i coraz bardziej przypominać niemowlę a nie noworodka :) Ja odpoczęłam już i doszłam do siebie po porodzie. Ela przywykła do roli starszej siostry. Do Krzyśka dotarło, że jest ojcem dwóch córek ;) A chłopcy wypoczęli nad morzem w międzyczasie i wczoraj szczęśliwie wrócili do domu. Jesteśmy znowu w komplecie (jupi!!!! nie mogę się nacieszyć chłopakami, strasznie tęskniłam za rozmowami z nimi - oni też się przytulają cały czas i nadrabiają zaległości w bliskości). Z nowymi siłami. A przed nami jeszcze kawał lata. I dylemat, co będziemy robić podczas Światowych Dni Młodzieży. Większość nas pewnie ominie, bo boję się iść w taki tłum z malutką Sarą, ale na czymś chciałabym być i też skorzystać z tego czasu.

Apropos Sary to właśnie przed chwilą trafiłam w necie na fajny tekst o jej nieoficjalnej patronce. Polecam:
"Małżeństwo w ogniu". Zwłaszcza dla małżeństw.

No. Ja od jutra będę sama z dziećmi po raz pierwszy przez cały dzień :) Wcześniej chłopcy pół dnia byli w przedszkolu, potem pojechali nad morze, a teraz zaczynamy... Czas na nowe wyzwania :) Krzysiek odpocznie sobie od dzieci cały dzień (hehe, mój mąż tylko siedzi w pracy i nic nie robi xD tak to się mówi?), a ja będę pracować nad wytworzeniem trzeciej i czwartej ręki tudzież opanowaniem zdolności bilokacji. Ale spoko, dam radę. Jakoś z każdym kolejnym dzieciaczkiem jest łatwiej i to, co przerażało mnie przy pierwszym, a frustrowało przy drugim, teraz przestaje mieć znaczenie (tak, to dobra wiadomość dla tych mam, co mają jedno lub dwoje i boją się, że więcej by nie ogarnęły - pewnie, że byście ogarnęły :) w każdej kobiecie jest taki power, że nie ma mocnych, a im trudniejsze zadania, tym więcej się go wyzwala). Trudnością jest tylko robienie całej masy rzeczy na raz. Ale to też jest do zrobienia, zwłaszcza że przy kolejnych dzieciach człowiek uczy się robić wszystko szybciej i nie tracić czasu na zbędne dywagacje. No i może robić kilka rzeczy na raz. Na jednej ręce karmić dziecko, a drugą robić naleśniki dla reszty gromadki (zdarzyło mi się nie raz i nie jest takie hardkorowe jak się wydaje). I takie tam... Uszy do góry :)

Teraz jest już niedziela wieczór, jestem zmęczona po całym dniu, ale strasznie szczęśliwa... że ich mam. Krzyśka i naszą czwórkę. Bez nich - co to byłoby za życie? Puste jakieś...

A tu jeszcze wklejam fragment tekstu, który pisałam w czwartek sobie ku pamięci - tylko nie miałam netu i nie mogłam go tu wrzucić:

Siedzę sobie nad kawką zbożową z mlekiem, słucham na zmianę Dire Straits i Enyi. I cieszę się, że już w sobotę wieczorem przyjadą chłopcy. Tęsknię za nimi jak cholera J

Fajnie jest się bawić lalkami i czytać książeczki o księżniczkach, ale brakuje mi dochodzących z pokoju dzieci tekstów typu „A chcesz żebym cię zastrzelił na wojnie? Prooooszę…” albo „Zakopmy tego ludzika szybciej w grobie, bo nie pójdzie no nieba” (tak, ostatnio chłopcy mieli fazę mocno wojenną i szykując obiad czasem czułam się jak na froncie… bitwy toczyły się wszędzie i przy pomocy wszystkiego – przecież nawet z kosmetyków mamy można zrobić fajną broń). Żeby nie było, że jakiś restrykcyjny podział u nas w domu panuje na zabawy damskie i męskie – w wojnę z powodzeniem bawiła się też Ela, a w chwilach wolnych od strzelania Rafałek zakładał jej srebrzysty diadem i wołał „Jestem Roszpunką!”. A mnie przypominały się odległe czasy sprzed jakiś dwudziestu (!) lat, kiedy bawiliśmy się całą zgrają na łąkach. I kiedy w jednej chwili byłam mamą gotującą zupę z błota i kwiatków, by zaraz potem jako wódz Indian poprowadzić wszystkich na wojnę. Piękne czasy… J

Chociaż w sumie niewiele się zmieniło – tylko zupa z czego innego, a dowodzenie indiańskim szczepem to pikuś w porównaniu do bycia wodzem własnych dzieci.

Ooo, „Romeo And Juliet” leci, jak dawno tego nie słuchałam… Mogę się rozmarzyć i powspominać… Usiłując ignorować fakt, że do kuchni wbiegła Ela tupiąc jak słoń i pokazując z dumą swoje nowe nakrycie głowy – plastikowy pojemnik na klocki. Wydaje z siebie zawodzące „uuuuu”. Chyba udaje ducha.  Ale tak, Mark Knopfler wspaniale śpiewa i mogę się przy tym wzruszyć PRAWIE jak w studenckich czasach ;)

Sarenka śpi grzecznie i póki co nadal jest istotką niemal bezproblemową. W zeszły piątek byłam z nią na kontroli i ważyła 3700g, ładnie przybiera. Jak na takiego maluszka mocno trzyma i podnosi główkę. Podczas karmienia coraz bardziej nawiązuje kontakt, wpatrując się we mnie swoimi niebieskimi oczkami. Słodka jest J Teraz, kiedy chłopaków nie ma, Ela pomaga mi we wszystkim przy małej. Lubię ten moment, kiedy siedzimy razem na łóżku, na jednej ręce mam Sarę wcinającą swoją porcję mleka, a drugą ręką przytulam starszą dziewczynkę i czytam jej jakąś książeczkę. 

Tyle wieści od nas :) Bóg prowadzi i daje wszystko, co trzeba.