Tydzień minął błyskawicznie. Nie
nudziłam się z dziećmi :) Ale to był ten rodzaj pracy, po którym człowiek kładzie się do łóżka z
poczuciem dobrze przeżytego dnia. Pan Bóg wiedział co robi, dając mi męża i
dzieci – ja się nie nadaję do pracy biurowej, do jakiejś korporacji, nawet w
ucząc w szkole (tak sobie ongiś wyobrażałam moją przyszłość) nie czułabym się
dobrze.
Jestem jedną z tych kobiet,
którym najlepiej jest zajmować się domem i swoimi dziećmi. Dla mnie to nie jest
odcięcie od świata, nie czuję się też gorsza przez to, że nie zarabiam
pieniędzy i nie pomagam w utrzymaniu rodziny. A raczej mam poczucie, że ją
utrzymuję w sposób inny niż materialny, ale równie (a może nawet bardziej?)
ważny. Oboje z Krzyśkiem wiemy, że rzeczy rzeczami, a jednak
najważniejsza dla dzieciaków jest po prostu nasza obecność i miłość. Tego nie
zastąpią tony zabawek (które nawiasem mówiąc mamy i ostatnio coraz częściej wyrzucam
lub rozdaję ich całe wory, żeby w nich nie utonąć, z ubraniami podobnie), czy
najnowsze meble z Ikei (już widzę, jak by takie mebelki wyglądały po paru
dniach testowania przez nasze stadko – póki co jesteśmy skazani na zwykłe,
drewniane meble, których po prostu nie żal), ani buty od Bartka za ponad 200 zł.
Nawiasem mówiąc, choć 500+ jeszcze nie wpłynęło, to w sumie nawet by nie musiało – czuję się strasznie
bogata. Mamy wszystko to, czego nam potrzeba i wszystko to dostaliśmy z Góry.
Siebie, dzieci, dom pełen ciepła i ogród, w którym z roku na rok coraz piękniej
kwitną kwiaty. Kiedy wyglądam przez okno naszej sypialni, ujmuje mnie widok kwitnących
na fioletowo hibiskusów. Najpiękniej wyglądają w deszczu i w świetle
zachodzącego słońca. Poezja.
I chociaż mamy wiele planów na
przyszłość (ja już przymierzam się do odmalowania dziecięcego pokoju na jakiś
jasny kolor w towarzystwie trzech dzielnych malarzy w wieku 2-6 lat), to jednak
mamy poczucie, że tu i teraz jesteśmy szczęśliwi. Ja najbardziej chyba czuję,
że Niebo jest blisko, kiedy patrzę w oczy naszych dzieci – nawet jeśli w tej
samej chwili marzę o porządnych stoperach do uszu, bo poziom hałasu przekracza
moje możliwości i powoduje potworny ból głowy. Cóż, życie. Nie da się utrzymać
radości w sercu, jeśli człowiek nie nauczy się akceptować pewnych
niedogodności. Zawsze będzie coś, co przeszkadza i uwiera okruszkami w tyłek
niczym pościel, na której dzieci przed chwilą jadły bułkę (muszę wytrzepać
naszą, zanim położę się spać…).
A na jutrzejszą niedzielę piękny
prezent od Pana Boga dla mnie. Pierwsze czytanie:
Pan ukazał się Abrahamowi pod dębami Mamre, gdy
ten siedział u wejścia do namiotu w najgorętszej porze dnia. Abraham
spojrzawszy dostrzegł trzy ludzkie postacie naprzeciw siebie. Widząc je u
wejścia do namiotu podążył na ich spotkanie.
A pokłoniwszy się im głęboko, rzekł: «O Panie,
jeśli jestem tego godzien, racz nie omijać swego sługi! Przyniosę trochę wody,
wy zaś raczcie obmyć sobie nogi, a potem odpocznijcie pod drzewami. Pozwólcie
też, że pójdę wziąć nieco jedzenia, abyście się pokrzepili, zanim pójdziecie
dalej, skoro przechodzicie koło sługi waszego». A oni mu rzekli: «Uczyń tak,
jak powiedziałeś».
Abraham poszedł więc spiesznie do namiotu Sary i
rzekł: «Prędko zaczyń ciasto z trzech miar najczystszej mąki i zrób
podpłomyki». Potem podążył do trzody i wybrawszy tłuste i piękne cielę, dał je
słudze, aby ten szybko je przyrządził. Po czym wziąwszy twaróg, mleko i
przyrządzone cielę, postawił przed nimi, a gdy oni jedli, stał przed nimi pod
drzewem.
Zapytali go: «Gdzie jest żona twoja, Sara?».
Odpowiedział im: «W tym oto namiocie». Rzekł mu jeden z nich: «O tej porze za
rok znów wrócę do ciebie, twoja zaś żona Sara będzie miała wtedy syna».
Ten fragment jest dla mnie szczególnie drogi – usłyszałam go pod koniec
czerwca 11 lat temu, kiedy moje życie zaczęło się gwałtownie zmieniać.
Usłyszałam zwłaszcza to zdanie-obietnicę Boga: „O tej porze za rok znów wrócę
do ciebie, twoja zaś żona Sara będzie miała wtedy syna”. Dla kogoś, kto do tej
pory nie widział sensu swojego życia, a przyszłość wydawała się czymś
przerażającym, te słowa dały niesamowitą nadzieję, taką wbrew wszystkiemu. Że
życie się zmieni, przestanie być puste i pełne strachu. I rzeczywiście, dla
Boga nie ma nic niemożliwego.
Po tych 11 latach jestem kimś zupełnie innym. Nie tylko dlatego, że mam wspaniałego męża i czwórkę dzieci, w tym miesięczną córeczkę o imieniu Sara. Ale głównie
dlatego, że mam w sercu pokój i radość, bo już wiem, że Bogu można zaufać.
Tamtego lata, kiedy czytałam te słowa, bałam się strasznie. Myślałam że Bóg
jest w końcu okaże się jakimś tyranem albo szaleńcem, który w ramach uszlachetniania
mnie zrobi mi krzywdę i będzie zmieniał na siłę (ten fałszywy obraz jest w
głowach wielu ludzi). A tymczasem nic z tych rzeczy, nikt nie okazał (i
okazuje) mi tyle miłości i zrozumienia, co On. Tyle razy, kiedy wydawało mi
się, że nic go nie obchodzę, On robił coś dziwnego, żebym wiedziała, że jest
blisko. Z czułością, która mnie rozbrajała. Bo widział ktoś na przykład piękną
tęczę, która nie znikała? Ja widziałam i nie zapomnę. Szalonego śpiewu ptaków,
które temu zjawisku towarzyszyły, również. W takich momentach najwyraźniej do
mnie dociera, że Bóg to bliska, kochająca żywa istota, a nie ktoś, kto zachowuje się jak nielubiana ciotka, zrzędliwa i czekająca na czyjeś potknięcia.
Jesteśmy w dobrych rękach. Najlepszych…