czwartek, 28 lutego 2019

Czas przedstawić Michałka :) Czyli historia dziwnego porodu.

Dziś Tłusty Czwartek i po pączku zjedliśmy, ale tylko tak sobie, przy okazji. Nie pączki nam były w głowie, bo - tadam! - wróciliśmy dziś do domu, ja i Michaś :) Wesoły to był powrót, bo odebraliśmy po drodze pozostałe dzieci i sobie jechaliśmy samochodem razem, tak po raz pierwszy w tym składzie... Ale od początku :)

W zeszły weekend czułam się strasznie dziwnie i źle już, jakby coś się miało zacząć. I brzuch pobolewał, ale bez szału. Nocami zwłaszcza nasłuchiwałam brzucha... coś tam się działo, ale potem przestawało. A ja cała w nerwach. Żeby o tym nie myśleć, działałam jeszcze w domu. I udało się wyskoczyć na miasto z Kasią, Alberto i ich chrześniakami (czyli Gabrysiem i Elą :)) do Słodkiego Wenzla na dobre ciacho i gorącą czekoladę.

Na poniedziałek 25 lutego miałam umówione ktg w szpitalu, więc pojechałam rano, odwożąc od razu starszaków... A tam się okazało, że już mnie nie wypuszczą, bo mam mega rozwarcie (na 6 centymetrów, fajnie że nic nie czułam...) i lekarka się zeschizowała, że może się wdać zakażenie. Także ten, cała w stresie poszłam załatwiać formalności i zadzwoniłam po Krzyśka, żeby się zjawił... Z jednej strony byłam przerażona (bo zaraz będzie bolało), a z drugiej czułam ulgę, że się skończą te nieprzespane noce i podłe samopoczucie. Papierkowa robota trochę trwała, znalazłam się na sali, hegar na pobudzenie skurczy... i nic :) Chodzę sobie, trochę gdzieś tam mnie boli, ale bez szału. Czekam na męża i staram się nie panikować, co będzie, jeśli nie zdąży (jasne, niby on nic nie ma do roboty, ale dla mnie bardzo ważne jest, żeby wtedy po prostu BYŁ).

Krzysiek dojeżdża, chodzimy sobie razem po sali, żartujemy. Dalej nic.

Ja już na wnerwie, kilka razy prosiłam lekarkę i położną o czas, bo chciały dawać oksytocynę.

W końcu się poddałam. Jeszcze raz ktg, przebicie wód płodowych i kroplóweczka z oxy. Od razu mega ból, taki że chce się zdechnąć (jak ktoś jest już mamą, to wie jaki ;)).

A jakieś niecałe 10 minut później (w książeczce mam napisane 5 minut, ale wierzyć mi się nie chce... pięciominutowy poród?!) miałam na brzuchu mojego małego synka. Michał Mikołaj urodził się o 14.30, błyskawicznie (tiaaa, a które nasze dziecko rodziło się powoli?) i szczęśliwie. Może nie był to idealny poród, bo wolałabym normalnie i bez tych przyspieszaczy, ale... ważne że wszystko udało :) Trochę tylko w szoku byłam, że jeszcze się dobrze nie zaczęło, a już się skończyło.

Zaraz po tym, jak zostałam przeniesiona na salę, przyszedł ksiądz z komunią. A ja sobie leżałam w białej pościeli na szpitalnym łóżku i mimo tego cholernego bólu czułam się jak w niebie... Potem zobaczyłam jeszcze, że akurat nad moim łóżkiem ktoś wetknął mały obrazem Marii z Jezusem na rękach. Pan Bóg jak zwykle miał poczucie humoru i pokazywał mi dyskretnie, że jest i prowadzi pewną ręką.

A teraz po tych kilku szpitalnych dniach jesteśmy już w domu. Dzieci śpią, Krzysiek śpi, Michaś właśnie się przyssał i wcina mleko (jak dobrze, że już dawno nauczyłam się jednocześnie karmić i pisać na komputerze :P), a ja piszę, żeby pamiętać. 

Jaki jest nasz mały rycerz? Bardzo podobny do rodzeństwa :) A jednocześnie taki jedyny w swoim rodzaju. Póki co (bo jak wiadomo to się wszystko może zmienić) ma raczej ciemniejszą cerę, ciemne włosy (jak Rafał i Ela na tym etapie), ciemnoszare oczy. Coś bardzo Gabrysiowego w rysach i spojrzeniu. Sarę też przypomina bardzo. Widać, jaka to linia produkcyjna :P Michałek ma dołeczek w brodzie, dzięki czemu wygląda jak jakiś gladiator czy inny heros :P Taaaki męski. To jego znak rozpoznawczy w naszym stadzie.

Ok, mały zaczyna się wiercić, idziemy się położyć i jeszcze trochę na siebie pogapić (nie mogę się nim nacieszyć! i tym, że jestem już w domu ze wszystkimi, tak bardzo za nimi tęskniłam). Zdjęcia wrzucę następnym razem :) Bardzo Wam wszystkim dziękuję za pamięć!!! Ściskam :))

czwartek, 21 lutego 2019

Niecierpliwie.

I dalej nic... Skurcze od czasu do czasu, z których nic nie wynika. Ile razy już prawie dostawałam zawału, że trzeba zaraz jechać do szpitala? Aaaaa... ;)

Dziś szary i chłodny dzień, ale była u nas Renfri z moim przyszłym chrześniakiem Elim (wreszcie będę chrzestną, jupiii :D) i pograłyśmy w "Kanagawę". Byle tylko nie siedzieć i nie myśleć... A w tak zwanym międzyczasie ogarnęłam trochę rzeczy w domu. Znowu działam, mimo zadyszki i ciężkiego tobołka z przodu. Gniazdo gotowe, mogę jechać, w razie czego poradzą sobie beze mnie. Nawet skarpetki i majtki dzieci odszukane i zaniesione na miejsce (czy tylko u nas te części garderoby znikają w dziwnych miejscach i są upychane pod szafami i za kaloryferami przez właścicieli jakoś mimochodem? a potem wyjmuję je puchate i szare od kurzu, jak kocie ogony).

Okna umyte, kwiatki podlane, podłoga odkurzona.

Za nami ładne przedwiosenne dni i pierwszy długi spacer z Sarą. Wizyta na placu zabaw w słońcu, wyglądanie krokusów i przebiśniegów, pokazywanie pączków i bazi na gałązkach... Nawet do kościoła weszłyśmy na chwilę się pomodlić. Bardzo mi to pomogło i dodało otuchy. Ikona Michała Archanioła... No komu jak komu, ale jemu powinno zależeć teraz, żeby się nami opiekować ;)

Gabryś opanowuje tabliczkę mnożenia i bardzo go to cieszy, myśli o jakimś konkursie matematycznym. Rafałek z kolei miał prezentację (o ziemi, ruch planety, budowa, wędrówki kontynentów itp) i też przeżywał, że takie ma już poważne rzeczy na głowie ;) (sam się zgłosił, podziwiam go, bo lubi takie występy publiczne, podczas gdy ja i pierworodny na samą myśl bledniemy :P i wolimy działać po cichu, na piśmie).

Eluśka ostatnio nerwowa i chwilowo trudniejsza w obsłudze, zachowuje się czasem jak dziki źrebak (i wszystko jest na nie, a o sprzątaniu to można pomarzyć). Inna sprawa że po kilku wizytach u logopedy poprawna wymowa idzie jej coraz lepiej, więc też czegoś się uczy i czymś spina... Skoki rozwojowe ech...

Whatever, jutro ostatni dzień w tym tygodniu wczesnego wstawania, a potem weekend. Może to będzie TEN WEEKEND? Niezapomniany? Tak bardzo chciałabym już mieć siłę do szaleństw z dzieciakami. Obiecaliśmy sobie, że będziemy wcinać sushi, tańczyć, śpiewać, spacerować... W trzecim trymestrze zawsze rośnie lista rzeczy, za którymi się tęskni. Połóg? Pff. Pewnie, będę uważać, ale... Przede wszystkim chcę działać. Już się naodpoczywałam :P Wystarczy, mam dość leżenia i slow life'u. Powrotu do intensywnego życia mi się chce.

A tego dziś sobie słuchałyśmy. Piękne:
Takie z innej bajki ;)

A tu z jeszcze innej bajki i jeszcze innego kontynentu - Szustak. O tym, co najważniejsze. Słuchać, oglądać! :)

poniedziałek, 18 lutego 2019

Ktg, wróble i przebiśniegi.

Minął kolejny tydzień, a maluch dalej grzecznie siedzi w brzuchu. Teraz to już czekamy - na wyjście ;) Zwłaszcza ja. Pewnie, jest stresik, kiedy i jak to będzie, ale marzy mi się już oddział noworodków z tym swoim specyficznym zapachem i małe zawiniątko. No i ja lżejsza, potrafiąca założyć sobie spodnie i skarpetki bez problemu :P

Dziś byłam w szpitalu na ktg i kontroli.. Jak się sytuacja nie rozwiąże, to mam się zgłosić na kolejne za tydzień. Wody w normie, dzieciak grzecznie współpracował podczas zapisu i generalnie czeka sobie cały czas łebkiem w dół. Tylko ja miałam nerwa, żeby mi lekarka nie wywołała porodu podczas badania, tak jak się to wydarzyło przy Eli, bo Krzysiek daleko :P Ale udało się przetrwać i wrócić do domu.

W szpitalu pytania zdziwionych pacjentek: ale jak to, piątka dzieci, jak pani daje radę, jak mi z dwójką trudno? I ta odpowiedź, w którą trudno uwierzyć, zanim się nie doświadczy - z trzecim jest łatwiej, a potem to już w ogóle z górki :P

Od kilku dni mamy ciepłe, słoneczne dni (choć rano przymrozki). Wracałam w płaszczu narzuconym na koszulkę (jak lekko bez swetra!), widziałam ogródek pełen przebiśniegów kiwających na wietrze białymi główkami i słuchałam śpiewu wróbli i sikorek w żywopłotach. Zima powoli dogorywa :)

Kiedy dotarłam do domu, popatrzyłam ze zgrozą na nasze okna - ło matko, jakie brudne! No więc tego, w pokoju dzieci już umyłam, w naszym zaraz będę myć :P Już mogę, a co :)

Czekam na Krzyśka i starszą trójcę. Jednak spokojniejsza jestem, gdy są w domu - w razie gdyby coś się zaczęło, łatwiej ogarnąć sytuację...

W ten weekend będzie szantowy festiwal w Krakowie, ale niestety w tym roku ewidentnie nie damy rady iść. Nic to, posłuchamy sobie grzecznie szantów w domu.

wtorek, 12 lutego 2019

Wielkoformatowa ja... still :)

Pytacie, co na froncie :)

Otóż nic, dalej czekamy. Ale jak widać na suwaczku powyżej - zaczął się 37 tydzień, także już raczej luzik. Proszę o modlitwę za szczęśliwe rozwiązanie ;) A kiedy ono będzie, to już zobaczymy. Może niedługo, może dopiero początkiem marca... Może w Walentynki? :) Albo w urodziny taty (4.03)? Chociaż chyba wolałabym jeszcze w lutym. I wreszcie odetchnęła, bo to napięcie wyczekiwania mnie już dobija, a poród śni mi się po nocach (kiedy już uda mi się zasnąć).

Żeby mi się nie nudziło tak całkiem, to dzieci dostarczają atrakcji. Wczoraj na ten przykład byłam z Gabrysiem u dentysty. Pierwszy raz coś mu się działo zębowego, ale jak już, to szybko i z przytupem. Stan zapalny i przetoka w dziąśle. Mam wyciskać ropę i smarować dentoseptem, a za dwa tygodnie kontrola. Jupi... Tyle dobrze, że to w mleczaku. Mam nadzieję, że to tylko tak... i że nie odziedziczył ząbków po tacie, bo pójdziemy z torbami (ja u dentysty byłam tylko kilka razy w życiu z czymś konkretnym, Krzysiek lata aż za często i rwać musi, bo leczenie nie działa).

Poza tym właśnie w tej końcówce stanu błogosławionego (jak ja "kocham" to określenie... :P) znalazłam piosenkę idealną:

Wielkoformatowa ja
Wielki format mam bebzona
Wielkoformatowa twarz
Roluje mi się druga broda 

Myślałam, że wyglądam dość CUTE
W mojej czarnej obcisłej sukience
Ale na zdjęciach okazało się
Odcięte majtki i otyłe ręce 

Wiem o dietę teraz muszę dbać
Sałata, ryba, pasztetowa
Lecz co poradzić na to mam
Gdy myślę „pizza i uczta lodowa”

„Och jak cudownie musisz się czuć
To przecież niesamowite
Że w brzuchu twoim jest mały cud”. 
Tak, ale dotkniesz brzucha i nie żyjesz! 

Znowu wkurza mnie twoja twarz
Znowu zgaga w przełyku
Znowu myślę o imieniu Tomasz
Znowu muszę iść siku
Znowu widzę poród online
Znowu żrem kwas foliowy
Znowu czwarta nie mogę spać
Znowu wafel ryżowy 

Już nie pamiętam jak to jest
Zobaczyć swoje własne stopy
Emocje to już level hard
Wzruszyła mnie reklama Skody

Bo rozum jakby znika mi
I ciągle czegoś zapominam
Gdzie wsteczny a gdzie pierwszy jest bieg
Te dwie stłuczki to nie twoja wina

Wciąż staram się pamiętać, że
Tak chciałam się tym wszystkim cieszyć
Lecz śmiech to dla pęcherza wróg
Ja śmieję się a coś mi leci 

Ten czas już trochę dłuży się mi
No bo ile można być w ciąży?!
Jak mnie natną do szyi to nic
Byle przed wywoływaniem zdążyć

Znowu wkurza mnie twoja twarz
Znowu zgaga w przełyku
Znowu myślę o imieniu Tomasz
Znowu muszę iść siku
Znowu widzę poród online
Znowu w brzuchu obcego mam

Buahahaha, padłam, zwłaszcza przy reklamie Skody :P Cóż dodać... Nie wiedziałam, że istnieje coś takiego, jak Mama Lama (za dużo tego wszystkiego do odczytania i wysłuchania w sieci, nie ma szans ogarnąć), ale muszę nadrobić i poznać.

Za oknem przed chwilą coś sypało na biało. Ale! Pod Wawelem został wypatrzony pierwszy fioletowy krokus, widziałam na zdjęciu. Także ten. I ptaki już śpiewają tak inaczej, kiedy tylko nie ma mrozu. I błotko pachnie. Ta zima kiedyś musi minąć... Jeszcze troszkę.

Jak w moim kochanym filmie... ;)

czwartek, 7 lutego 2019

Wzrastanie.

Już prawie północ. Wszyscy śpią. Maluch w brzuchu chwilowo też, choć jeszcze przed chwilą mocno wierzgał. Jakiś mały Chuck Norris mi rośnie... Urodzi się pewnie kopiąc z półobrotu i już z zarostem :P Masakra, boooli, kiedy tak się wierci. Już mi się tak marzy, żeby było po wszystkim, a tu przecież muszę uważać, żeby jeszcze trochę wytrzymać. Może się uda. Każdy kolejny dzień jest ważny.

Oczywiście powinnam leżeć, no ale... Leżeć to sobie mogłam w pierwszej ciąży, potem już tak łatwo nie było. Teraz mam o tyle dobrze, że starsi rano wychodzą, a Sara w zasadzie jest łatwa w obsłudze. Teoretycznie, bo dziś na przykład przytrzasnęła sobie palec drzwiami i zastanawiam się tylko, czy zejdzie jej kolejny paznokieć (tak, zaliczyła już taką przygodę i jeden z paznokci ma całkiem świeży... może kurcze wystarczy takich atrakcyjnych widoków?). Po godzinie płaczu, że boli - zasnęła, ale potem obudziła się znowu z fochem na świat i teraz pokazuje każdemu, jaki to ma zraniony paluszek. Tyle dobrze, że tym razem to wskazujący, bo nie tak dawno wymachiwała każdemu przed oczami środkowym, zmieniającym kolory w odcieniach kojarzących się z Halloween :P

Za nami przedstawienia naszych przedszkolaków dla babci i dziadka (opóźnione nieco w tym roku z powodu ferii). Było pięknie i strasznie się cieszę, że udało mi się być. Maluch grzecznie siedział w brzuchu i tańczył tylko podczas piosenek :P a ja mogłam podziwiać występy. Jak oni urośli, jakie już mają poważne role... Dopiero co byli malutkimi trzylatkami. A przecież jak dobrze pójdzie, to za rok na scenie zobaczę Sarę... Ela będzie poważną (ehem, już to widzę) sześciolatką, a Rafał pierwszoklasistą. Nie, nie mam tej tendencji charakterystycznej dla wielu mam, żeby żałować upływu czasu. Bardzo się cieszę, że oni rosną i są coraz bardziej samodzielni. Ale jest to dla mnie naprawdę fascynujące, jak z takiej fasolki w brzuchu wyrasta osobny, coraz bardziej świadomy siebie człowiek. Nie maluszek mamusi, uwiązany pępowiną na wieki wieków, ale ktoś, kto ma swój świat, swój charakter, wrażliwość. Z kim można się wymienić doświadczeniami i nie tylko dać siebie, ale też wyjść z tego spotkania ubogaconym - bo w nie tak dawno małym człowieku odkrywa się nagle kogoś z zupełnie odmiennym, ciekawym i niepowtarzalnym spojrzeniem na rzeczywistość. Dorastanie kojarzy się z trudem i zmaganiem, utratą dziecięcej niewinności i ufności, ale w sumie jest czymś niesamowicie pięknym. Potrzebnym. I niebezpiecznym też, owszem.

Przerażają mnie historie kobiet piorących skarpetki swoim trzydziestoletnim (zdrowym) synom i mówiących, że to mężczyźni ich życia. A także tych szczęśliwych, że "cała rodzina poszła w świat, tylko córka mi na szczęście w domu została i będzie wspierać na stare lata". Bo "syna się wychowuje dla obcej kobiety, ale córka to zawsze przy matce!..." Brrr. Skąd ludzie biorą takie makabryczne pomysły?

Whatever, tak mi się myślami wybiegło w przyszłość, a na razie jest teraz. I tylko to teraz jest pewne i ważne. Można tylko prosić Pana Boga, żebyśmy - jakkolwiek by się nasze drogi nie ułożyły - spotkali razem w niebie. On już tam najlepiej widzi, co nam jest potrzebne, żebyśmy dotarli.

Moje tu i teraz chwilowo jest już nerwowym (przyznaję!) oczekiwaniem. Jest i radość, że to tak blisko, i niepewność, i strach przed cierpieniem (według Coelho gorszy niż samo cierpienie, ale w przypadku bóli porodowych nie byłabym tego taka pewna :P). Krzysiek też w napięciu, niewiele mówi, robi swoje, ale widzę, że przeżywa. I dzieci również coraz bardziej niecierpliwe, bo chciałyby zobaczyć i przytulić już, zaraz, teraz. Taki specyficzny czas.

Bardzo znaczące jest dla mnie to, że Pan Bóg znowu dał mi się zgrać z cyklem przyrody, taki prezent od niego... Kto jak kto, ale on to najlepiej wie, jak bardzo jestem wyczulona na to wiosenne oczekiwanie i pojawianie się nowego życia, zaglądanie do ogródków czy (później) wzruszanie się widokiem jajek w gniazdach. I znowu bach! Jestem jak ziarno, które ma się rozpaść, żeby dać życie. Mało to przyjemne i przyznaję, wolałabym jakoś tak łatwiej to załatwić, bezboleśnie, bez tracenia kontroli nad własnym ciałem. Bohaterka ze mnie żadna i boję się bólu. Ale po trudzie tym większa radość z daru... Nie ma zmartwychwstania bez krzyża. Ani krzyża bez niedzieli wielkanocnej. Dla tego doświadczenia warto poświęcić swoją wygodę i poczucie bezpieczeństwa.

W kalendarzu karnawał, a u mnie już zaawansowany Wielki Post w tym roku. To akurat się trochę rozjechało ;) Rekolekcje też mi już trwają, potem może nie będę miała na nie czasu :P