Dziś Tłusty Czwartek i po pączku zjedliśmy, ale tylko tak sobie, przy okazji. Nie pączki nam były w głowie, bo - tadam! - wróciliśmy dziś do domu, ja i Michaś :) Wesoły to był powrót, bo odebraliśmy po drodze pozostałe dzieci i sobie jechaliśmy samochodem razem, tak po raz pierwszy w tym składzie... Ale od początku :)
W zeszły weekend czułam się strasznie dziwnie i źle już, jakby coś się miało zacząć. I brzuch pobolewał, ale bez szału. Nocami zwłaszcza nasłuchiwałam brzucha... coś tam się działo, ale potem przestawało. A ja cała w nerwach. Żeby o tym nie myśleć, działałam jeszcze w domu. I udało się wyskoczyć na miasto z Kasią, Alberto i ich chrześniakami (czyli Gabrysiem i Elą :)) do Słodkiego Wenzla na dobre ciacho i gorącą czekoladę.
Na poniedziałek 25 lutego miałam umówione ktg w szpitalu, więc pojechałam rano, odwożąc od razu starszaków... A tam się okazało, że już mnie nie wypuszczą, bo mam mega rozwarcie (na 6 centymetrów, fajnie że nic nie czułam...) i lekarka się zeschizowała, że może się wdać zakażenie. Także ten, cała w stresie poszłam załatwiać formalności i zadzwoniłam po Krzyśka, żeby się zjawił... Z jednej strony byłam przerażona (bo zaraz będzie bolało), a z drugiej czułam ulgę, że się skończą te nieprzespane noce i podłe samopoczucie. Papierkowa robota trochę trwała, znalazłam się na sali, hegar na pobudzenie skurczy... i nic :) Chodzę sobie, trochę gdzieś tam mnie boli, ale bez szału. Czekam na męża i staram się nie panikować, co będzie, jeśli nie zdąży (jasne, niby on nic nie ma do roboty, ale dla mnie bardzo ważne jest, żeby wtedy po prostu BYŁ).
Krzysiek dojeżdża, chodzimy sobie razem po sali, żartujemy. Dalej nic.
Ja już na wnerwie, kilka razy prosiłam lekarkę i położną o czas, bo chciały dawać oksytocynę.
W końcu się poddałam. Jeszcze raz ktg, przebicie wód płodowych i kroplóweczka z oxy. Od razu mega ból, taki że chce się zdechnąć (jak ktoś jest już mamą, to wie jaki ;)).
A jakieś niecałe 10 minut później (w książeczce mam napisane 5 minut, ale wierzyć mi się nie chce... pięciominutowy poród?!) miałam na brzuchu mojego małego synka. Michał Mikołaj urodził się o 14.30, błyskawicznie (tiaaa, a które nasze dziecko rodziło się powoli?) i szczęśliwie. Może nie był to idealny poród, bo wolałabym normalnie i bez tych przyspieszaczy, ale... ważne że wszystko udało :) Trochę tylko w szoku byłam, że jeszcze się dobrze nie zaczęło, a już się skończyło.
Zaraz po tym, jak zostałam przeniesiona na salę, przyszedł ksiądz z komunią. A ja sobie leżałam w białej pościeli na szpitalnym łóżku i mimo tego cholernego bólu czułam się jak w niebie... Potem zobaczyłam jeszcze, że akurat nad moim łóżkiem ktoś wetknął mały obrazem Marii z Jezusem na rękach. Pan Bóg jak zwykle miał poczucie humoru i pokazywał mi dyskretnie, że jest i prowadzi pewną ręką.
A teraz po tych kilku szpitalnych dniach jesteśmy już w domu. Dzieci śpią, Krzysiek śpi, Michaś właśnie się przyssał i wcina mleko (jak dobrze, że już dawno nauczyłam się jednocześnie karmić i pisać na komputerze :P), a ja piszę, żeby pamiętać.
Jaki jest nasz mały rycerz? Bardzo podobny do rodzeństwa :) A jednocześnie taki jedyny w swoim rodzaju. Póki co (bo jak wiadomo to się wszystko może zmienić) ma raczej ciemniejszą cerę, ciemne włosy (jak Rafał i Ela na tym etapie), ciemnoszare oczy. Coś bardzo Gabrysiowego w rysach i spojrzeniu. Sarę też przypomina bardzo. Widać, jaka to linia produkcyjna :P Michałek ma dołeczek w brodzie, dzięki czemu wygląda jak jakiś gladiator czy inny heros :P Taaaki męski. To jego znak rozpoznawczy w naszym stadzie.
Ok, mały zaczyna się wiercić, idziemy się położyć i jeszcze trochę na siebie pogapić (nie mogę się nim nacieszyć! i tym, że jestem już w domu ze wszystkimi, tak bardzo za nimi tęskniłam). Zdjęcia wrzucę następnym razem :) Bardzo Wam wszystkim dziękuję za pamięć!!! Ściskam :))