Deszczowy dzień za nami... Padało prawie bez przerwy. Co jakiś czas zerkałam na spływające powoli po płatkach hibiskusa krople i coś we mnie odpoczywało. Dzieci rozrabiały, bo nie mogły się wyszaleć na podwórku. Za to mogliśmy długo czytać "Braci Lwie Serce". Tańczyć. Rozmawiać. Pokłócić się i poprzytulać ;) No i ja podziwiałam nasze najnowsze dzieło, czyli odmalowany i odświeżony elegancko pokój dziecięcy. Wreszcie wygląda tak, jak sobie wymarzyłam, radośnie i spokojnie. Opłacało się skrobać stary tynk i malować po nocach.
Dziś wspomnienie św. Wawrzyńca.Swoją drogą dziwne to imię w polskim brzmieniu, jakoś Laurentio czy Lorenzo brzmi lepiej :) To ten facet, który zmarł śmiercią męczeńską przypiekany na ruszcie 10 sierpnia 258 roku w Rzymie i podczas męki ponoć powiedział, żeby go odwrócili na drugą stronę, bo ta już się dobrze przypiekła. Patron kucharzy.
Podczas porannej modlitwy bardzo mnie to uderzyło, jak jego życie (i śmierć) niewiele różni się od tego, jakie mają obecnie chrześcijanie na całym świecie. U nas w Polsce można za wiarę zostać co najwyżej wyśmianym i uznanym za nawiedzonego dewotę. Ale już w Afryce czy na wschodzie...
Gdy byłam mała, bardzo poruszył mnie obraz "Pochodnie Nerona". Podziałał na wyobraźnię dziewczynki. Tak, jak książka "Quo Vadis". Wtedy to wydawało się takie odległe. A teraz pochodnie płoną znowu. W różnych miejscach, w każdej chwili. Nie zapomnę tego, co czułam, kiedy nie tak dawno czytałam wiadomość o małżeństwie w jednym z krajów wschodu, wrzuconym żywcem do ognia na oczach czwórki swoich dzieci (które rozzłoszczony tłum też chciał spalić, a jednak "miłosiernie" dał w końcu spokój). I o Asii Bibi i jej rodzinie, cierpieniu i czekaniu na siebie. I o wielu innych takich osobach, które dosłownie oddają swoje życie za wiarę, tak po prostu. A u nas coraz więcej osób chce pogodzić chrześcijaństwo z wygodnictwem, a brak zaufania do Boga tłumaczy zdrowym rozsądkiem. Bardzo mnie to uderzyło, kiedy podczas ŚDM furorę robił filmik na youtube z młodą dziewczyną z Aleppo. Nie chciała uciekać przed wojną, prosiła tylko o modlitwę. Rozmawiający z nią dziennikarz chyba nie bardzo wiedział, co powiedzieć i jak zrozumieć jej postawę.
A w niedzielę dobra eucharystia była... Poszłam wieczorem z chłopcami, a Krzysiek został z dziewczynkami, bo Ela już szalała i trzeba ją było położyć spać. Udało mi się iść do spowiedzi (to uczucie ulgi, kiedy widzę księdza w konfesjonale...), więc potem mogłam spokojnie wszystko przeżywać i bardziej do mnie trafiało (to zabawne, że eucharystię naprawdę najlepiej się przeżywa na świeżo po spowiedzi). No i oczywiście jedno z czytań zagrało mi w sercu:
Hbr 11, 1-2. 8-19
Bracia:
Wiara jest poręką tych dóbr, których się spodziewamy, dowodem tych rzeczywistości, których nie widzimy. Dzięki niej to przodkowie otrzymali świadectwo.
Przez wiarę ten, którego nazwano Abrahamem, usłuchał wezwania Bożego, by wyruszyć do ziemi, którą miał objąć w posiadanie. Wyszedł nie wiedząc, dokąd idzie. Przez wiarę przywędrował do Ziemi Obiecanej, jako ziemi obcej, pod namiotami mieszkając z Izaakiem i Jakubem, współdziedzicami tej samej obietnicy. Oczekiwał bowiem miasta zbudowanego na silnych fundamentach, którego architektem i budowniczym jest sam Bóg.
Przez wiarę także i sama Sara, mimo podeszłego wieku, otrzymała moc poczęcia. Uznała bowiem za godnego wiary Tego, który udzielił obietnicy. Przeto z człowieka jednego, i to już niemal obumarłego, powstało potomstwo tak liczne, jak gwiazdy niebieskie, jak niezliczony piasek, który jest nad brzegiem morskim.
To ciekawe, ale o wiele żywiej reaguję na czytania, które zawierają imiona Gabriel, Rafał, Elżbieta i Sara. Tak, jakby Bóg mówił: a teraz słuchaj, specjalna informacja dla Ciebie. Jakieś takie moje są. Aż by się chciało mieć więcej dzieci i słyszeć wyraźnie więcej słowa :) W każdym razie piękne to czytanie... To, że nawet z sytuacji beznadziejnej Bóg potrafi zrobić coś pięknego. Właśnie niedawno, kiedy wracałam z Sarą po nocy do domu, patrzyłam na gwiazdy nad naszym domem i myślałam o tej obietnicy, jaką dostał Abraham. Potomstwo jak gwiazdy na niebie. Pokręcona historia i doświadczenie miłości i działania Boga. Odnajduję się w tym.
I dobrze, że można wierzyć jak dziecko, nie kalkulując. Kiedy myślę o tym, jak dobrze wierzyć, to przychodzi mi na myśl przede wszystkim Łucja z Narni (nieprzypadkowo nasza Ela ma na drugie Łucja...). Lewis pisząc o niej i Aslanie genialnie oddał to, jak może wyglądać relacja z Bogiem. Kiedy inni wątpią, nie widzą go, próbują kombinować sami, tłumaczą dorosłym tonem, że trzeba być rozsądnym - ty możesz po prostu zaufać, że on jest tuż obok. Wie, jak się czujesz, czego się boisz. Jest blisko i przez wszystko cię przeprowadzi. I zawsze słyszy, co do niego mówisz i jak o nim myślisz. Kiedy cierpisz, on też cierpi.
Dobrze, że jest Bóg i nie jesteśmy sami.