poniedziałek, 14 lipca 2025

Odejścia i powroty.

Taka sytuacja... W zeszły piątek wędrowałam z najmłodszą dwójką po mieście. Od parku do parku, od placu zabaw do placu zabaw. W pewnym momencie sama się sobie dziwiłam, ale skręciłam w zupełnie inną uliczkę, niż zamierzałam. Przechodząc pod bramami przypomniałam sobie, ze kiedyś mieszkali tu znajomi rodziców. Nagle stanęli mi przed oczami tak wyraźnie, jakbym widziała ich wczoraj, a nie kilkadziesiąt lat temu. Tknięta jakimś dziwnym przeczuciem zaczęłam się modlić za całą trójkę, małżeństwo i syna. Szczególnie za męża, znajomego mojego taty. Potem poszłam dalej z taką myślą, że nie mam pojęcia, po co to było, ale może dzięki temu mieli lepszy dzień czy coś. Zwłaszcza on.

Dziś się dowiedziałam, że ten człowiek zmarł właśnie w piątek. Być może wtedy, kiedy szłam tą uliczką?

To nie pierwszy raz mi się coś takiego przytrafia. Mam tylko nadzieję, że w tej całej mojej mizerii ta moja naprawdę mało wybitna modlitwa starcza i Pan Bóg bardziej patrzy na chęci.

A wczoraj zmarł brat mojej babci. Tej, która odeszła we wrześniu i za którą tęsknię jak cholera... Pamiętam tamten dzień. Miałam wtedy wysłać do wydawcy poprawiony "Dom pod kasztanem". Zdążyłam w ostatniej chwili jej go dedykować. Bo on też jest o tęsknocie za babcią... W każdym razie mam takie wspomnienie związane z babcią. Że ona nagle pyta się mnie z taką lekką pretensją: "To jak to jest? Mój brat od lat nie chodzi do kościoła i Pan Bóg może się nad nim zlitować i przyjąć go tak samo jak mnie, chociaż ja chodzę cały czas? To niesprawiedliwe!"

Zmroziło mnie wtedy, ale to dobrze pokazuje pewien sposób myślenia. Mam nadzieję, że dziś babcia wie już, że trzeba patrzeć inaczej i wciągać do nieba wszystkich. Zwłaszcza tych, którzy całe życie szli opłotkami. I liczę na to, że kiedy przyjdzie czas na mnie, to zobaczę ich tam razem. Babcię z jej bratem. I cała resztą. Nieważne, czy w życiu byli gorliwi – czy gorliwie wątpili.

W środę Karmel. I imieniny Carmen. Ważny dzień dla mnie z wielu względów. Gdzieś w środku nadal chciałabym być karmelitanką ;)

Starsze dzieci wróciły z Karkonoszy. Dobrze mieć je znów pod dachem. Pod wspólnym dachem :)

Zostawiam Was z fragmentem recenzji książki. Takiej recenzji, która wzruszyła mnie szczególnie. Bo "Pod wspólnym dachem" to nie tylko kolejna powieść obyczajowa. Zresztą nigdy nie było mi po drodze z tym określeniem. Pisanie jest ważne. Może zmienić komuś życie. Mam nadzieję, że na lepsze...

"W małym miasteczku Brzysku zdawać by się mogło, że żyje się spokojnie, na bocznym torze. Nieprawda! Ten boczny tor z czasem stał się miejscem na ziemi dla Zuzanny oraz dla Walerki i Przemka, którzy postanowili tu osiąść na zawsze i otworzyć karczmę kaszubską (...)

Noemi, ciepła, serdeczna osoba dająca innym światło w każdej możliwej postaci, nie przytłaczająca nikogo swoją obecnością. wspaniała kobieta, żona i mama której dom to źródło dobrej energii. Tu ładowała swoje akumulatory Zuzanna. Gdy Noemi została ofiarą donosicielki, wielu mieszkańców stanęło w jej obronie i udzieliło ogromnego wsparcia rodzinie. Autorka pokazała, jak podli mogą być ludzie.

"Ludzie potrafią być bestiami. I czasem świetnie to ukrywają pod maską porządnych obywateli tudzież gorliwych katolików".
 
Udowodniła też, że zło może wyzwolić w ludziach całą masę dobra. Pod wspólnym dachem Brzyska mieszkańcy wykazali się empatią, niesieniem pomocy potrzebującym. Tu nikt nie mógł czuć się samotny. Nawet ksiądz Damian.
 
W Brzysku mieszka Marek, pisarz oraz miłośnicy poezji i dobrej literatury, którzy prowadzą dyskusje literackie. Zuzanna jest książkoholiczką od dziecka i miłośniczką bibliotek. Dopiero na studiach polonistycznych (O ironio! Skąd ja to znam?) na długo straciła serce do książek. Po jakimś czasie wróciła do tworzenia wierszy i do czytania, które znowu sprawiało jej wielką przyjemność. Postanowiła spełnić marzenie o wydaniu własnej książki. Dzięki temu, że przyjechała do dziadka Janka, do Podwołków, poznała Przemka i Marka, którzy ją zachęcali do pisania, postanowiła napisać kryminał. 
 
"Jak dobrze, że spotkałam ludzi, którzy pomagają rozwinąć skrzydła, a nie podcinają ich swoimi uwagami… "
 
Nowe wyzwanie realizowała z zapałem. Pisanie wciągnęło ja bez reszty, traktowała je także jako oderwanie się od własnych problemów, jako lek na tęsknotę za babcią a przede wszystkim dla satysfakcji, dla samej siebie. 
 
Rzecz jasna, miejscem akcji była Galicja, małe miasteczko Podwołki, Brzysko. Zuzanna pragnęła uratować, ocalić od zapomnienia „kawałek swej krainy dzieciństwa”. Ukochana herbata babci w babcinym kubku była sposobem na przywołanie wspomnień. Mądrości babci młoda pisarka wkładała w usta bohaterki książki. Babcia żyła w książce..."

Tak. W książkach można ocalić od zapomnienia wiele cudownych chwil i... bliskich osób.
 
Można też nakreślić trudne tematy i wyrzucić z siebie to, co boli. Patrząc wokół widziałam już zbyt wiele cierpienia spowodowanego zaślepieniem ludzi uważających się za "dobrych". Może nawet "pobożnych". O tym też jest w tej książce. Mam nadzieję, że komuś da do myślenia.
Do zobaczenia w Brzysku!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz