piątek, 7 maja 2010

Nie ma przypadków.

Przyszła dziś Ren do mojej samotni i robiłyśmy gołąbki. No co, jak mogę siedzieć, to siedziałam za stołem i zawijałam farsz w kapuchę. I fajnie było :)

Gorzej z jutrem, bo chyba nikt nie wpadnie, a Krzyśka nie będzie cały dzień, bo ma zajęcia na kursie, a potem eucharystia jest. Mam cholerną ochotę wsiąść jutro do autobusu i na nią pojechać, ale boję się, żeby Maleństwu to nie zaszkodziło. Chyba więcej bym miała nerwów, niż radochy... No i musiałabym iść do spowiedzi do prezbitera, którego nie trawię, więc jakoś chyba wytrzymam jeszcze ten jeden tydzień ;) Ale ciężko jest. Z drugiej strony mogłabym iść w niedzielę do parafii, ale po pierwsze to nie wiem, jak tu ze spowiedzią, a po drugie boję się tłumów, dusznego kościoła i braku miejsca. Mam homofobię :P

Whatever, Ren przywiozła masę książek (!!!), to sobie poczytam, haha.

Jeśli jestem już przy fobiach, to mam też nową - strach, czy Maleństwo się rusza. Jeśli się rusza, to znaczy, że żyje. Nieraz jak jest jakieś nieruchawe, to aż mi ciarki idą po plecach ze strachu, kładę się i wysłuchuję, co tam słychać w środku. Jak się poruszy, albo zacznie kopać nagle, to jest taka masakryczna ulga.... Ech.

Pamiętam, jak się tak samo bałam na początku ciąży. Akurat tak się złożyło, że tuż wcześniej cztery znajome mi osoby straciły swoje dzieci (jedna dwa razy pod rząd) i miałam totalnego schiza, że też mi się to przytrafi. W sumie przez ponad miesiąc powiedziałam tylko paru najbliższym osobom (heh najpierw Alnilam, potem Wilkołakowi) i trzymałam ciążę w tajemnicy, nawet bojąc się nią cieszyć. Rodzice, teściowie i szef dowiedzieli się po miesiącu na przykład :P Potem jakoś się z tym oswoiłam. Tak naprawdę zaczęłam się cieszyć, kiedy pierwszy raz zobaczyłam na usg (akurat byłam wtedy z Krzyśkiem), jak się rusza. Wyglądało, jakby tańczyło i nagle dostałam totalnej głupawki i też miałam ochotę się zerwać i tańczyć z radości :D Wcześniej wyglądało jak mała fasolka, a tu nagle żywe, machające łapkami dziecko. Niesamowity widok :) A później znowu jakieś dwa miesiące później podczas wizyty padło pytanie: "Czuje pani ruchy dziecka?". Ja - panika, bo nic nie czułam i od razu schiz, że coś nie tak. Tego dnia położyłam się do łóżka z kwaśną miną, a tu nagle jak nie dostałam trzy razy w bok :D Wtedy po raz pierwszy fizycznie poczułam, że jest i zaczęłam niekontrolowanie brechtać na cały dom. Co mojego Wilkołaka oczywiście nie zbudziło i chrapał dalej, nieświadomy mojej euforii ^^

W sumie to ja przeważnie boję się na zapas, że coś nie wyjdzie. Wcześniej się bałam, że może jestem bezpłodna i nie będę mogła mieć dzieci :P A potem Bóg może pokazać, jak wiele daje :) I oswaja coraz bardziej, chociaż wiadomo, że nie zawsze jest różowo i nieraz przychodzą doświadczenia trudne. Ale wtedy daje się, żeby je przeżyć... Mi na przykład cholernie, aż dziwnie trudno było zrezygnować z seksu, kiedy była obawa o zagrożenie ciąży. Może to głupie, ale nie wiem co mnie bardziej dobijało - lęk przed tym, żeby dziecku sie nic nie stało (tak było w styczniu, kiedy Szczawińska się bała, że łożysko przylega do szyjki i przeżyłam tydzień grozy), czy świadomość tego... hm no własnie krzyża, bo trudno mi to inaczej zdefiniować. Na początku był totalny bunt. Teraz jakos już umiem to przyjąć i nawet widzę, że to jest dobre i może nawet w ten sposób Bóg mnie uwalnia od moich nowych idoli.... Pewnie tak. Poza tym to poświęcenie dla dobra dziecka i jest naprawdę ciężkie, przynajmniej dla mnie (ja nie z tych, co się skarżą na ból głowy :P). No i jednak rezygnacja z tego to jakis rodzaj pustyni, nocy ciemnej, kiedy trza iść naprzód bez żadnych upiększeń i poruszeń ducha. Ale jednocześnie widzę, że właśnie takie doświadczenia tym bardziej nas jednoczą i uczą kochać, wzajemnie się poświęcać bez oczekiwania czegoś w zamian. Pewnie, że wolałabym już to mieć za sobą, ale nauczyłam się doceniać piękno tego czasu, o dziwo :)

Tym bardziej utwierdza mnie to w przekonaniu, że nic nie dzieje sie przez przypadek i na wszystko jest czas. Przypomina mi się pierwsza rozmowa ze Szczawińską jakoś na początku ciąży:
- Miesiączki ma pani regularne?
- Tak, od stycznia. Wcześniej to była masakra.
- A co pani zrobiła, że się wyregulowały?
- Zaręczyłam się - wyszczerz :D
I faktycznie tak było ;) Organizm najwyraźniej stwierdził, że wreszcie warto działać normalnie i ma to sens oraz jakieś perspektywy :P Jakoś w odpowiednim momencie dostaję to, czego potrzebuję. Chociaż wcześniej oczywiście się złoszczę i martwię, że tego nie mam i pewnie mieć nie będę. Z Krzyśkiem w sumie miałam dokładnie tak samo i buntowałam sie do końca na Boga, że pewnie do zakonu mnie chce wysłać, albo coś, bo jakoś nie stawia facetów na mojej drodze. A teraz widzę, że warto było czekać na coś takiego :) Nie ma przypadków. Zabawne, że mogłam tego doświadczyć też w taki fizyczny sposób, a nie tylko przyjąć na rozum. Jestem Mu za to wdzięczna - kiedy tylko o tym pamiętam ;)

Hm tak patrzę na tego posta i stwierdzam, że się nie kontroluję - miałam napisać zupełnie o czymś innym :D Ale widać to mialo się tu znaleźć. Pozdr

Rivulet z rozpychającym się w środku Maleństwem

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz