sobota, 22 listopada 2014

Jak Bóg precyzyjnie spełnia marzenia.

Sobota. Miało być tak, że Krzysiek z Gabrysiem jadą na eucharystię, a ja z dwójką chorowitków zostaję w domu. Ale wyszło inaczej... W trakcie ich przygotowań do wyjścia zauważyłam, że Gabryś jest jakiś nieswój. Okazało się, że ma gorączkę.

Perspektywa zostania samej (tak dla odmiany, po tygodniu odsiadki...) z pakietem chorych dzieci doprowadziła mnie do mega doła. Wobec tego Krzysiek w nagłym przebłysku zadeklarował, że może z nimi zostać, a ja mam jechać. Nie wiem, czemu wcześniej nie przyszło mi to do głowy. Jakoś nie mogę się przyzwyczaić, że Ela te parę godzin beze mnie umie już wytrzymać.

Telefon do znajomych. I już po chwili jadę z nimi na eucharystię. Zdziwiona, niby więzień wypuszczony nagle na wolność. Tyle że więźniowie nie mają chyba czerwonych bluzek z cekinami, cygańskich spódnic i kozaczków.

Na eucharystii dociera do mnie, że to ostatnia niedziela tego roku liturgicznego i że to przypomnienie, że Jezus jest Królem Wszechświata. Także bajka o Kopciuszku, który ląduje na balu u króla nagle się zaktualizowała... Kopciuszku, który zakopał się w pieluchach i syropkach na kaszel. A tu taki Król... Nie musiałam gubić pantofelków i się tłumaczyć, on sam wiedział, czego mi trzeba i za czym tęsknię.

Po pięknej eucharystii (na której nawet prezbiter w trakcie homilii zaśpiewał po góralsku i się rozpłynęłam) okazało się, że mam okazję wybyć ze znajomymi na miasto, żeby świętować zaręczyny znajomej. Telefon do Krzyśka jak tam w domu i czy mogę jeszcze zostać... A potem szczęśliwa jadę tramwajem i ROZMAWIAM Z LUDŹMI - takimi, którzy mają więcej niż 4,5 roku ;)

Wisienką na torciku był ten moment, kiedy się zorientowałam, gdzie wylądowaliśmy. W knajpie na Kazimierzu, tuż obok synagogi, której zdjęcie pojawiło się w ostatnim poście. A w tle leciała moja ukochana piosenka Grechuty, którą zresztą dopiero co przypomniała mi Rut. I nagle świeczki stanęły mi w oczach. Jak niewiele trzeba (a może wiele?), żeby nagle poczuć się tak szczęśliwym i dopieszczonym. Przepełniło mnie poczucie wdzięczności...

A kiedy wróciłam do domu, wszystko było w najlepszym porządku, dzieci przeżyły :) I dostałam smsa, że znajomi spodziewają się maleństwa (szóstego :)). To się nazywa dobry dzień...

Teraz mam siłę, żeby znowu się zmagać z codziennością. I się nią cieszyć.

10 komentarzy:

  1. Bo czasami wystarczy nam te parę godzin, żeby podładować akumulatory i możemy dalej biegać w tym (domowym) kołowrotku.
    Masz rację- to musiał być dobry dzień.
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. No piękny dzionek, fajnie tak odpocząć od codzienności :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Takie naładowanie akumulatorów i dla duszy i dla ciała jest potrzebne. Czasem, może to głupie, ale wyskoczenie do sklepu SAMEJ daje dużo :) Mnie dzisiejsza Msza Święta też dużo dała, człowiek jakiś taki szczęśliwszy :))

    OdpowiedzUsuń
  4. oj tak to pozytywne że Twój mąż tak pięknie się zachował.... mój jak przyjedzie na weekend to jeszcze bardziej mam podkręcić obroty... on wymaga ja musze bo to moja rola mało jest chwil kiedy gdzieś się wyrwę bez dzieci a to czasami tak wiele daje...

    OdpowiedzUsuń
  5. Pięknie piszesz o codzienności:) i o Bogu:)
    mama trójeczki

    OdpowiedzUsuń
  6. "...ROZMAWIAM Z LUDŹMI - takimi, którzy mają więcej niż 4,5 roku ;)"
    uśmiałam się, bo sama tak sobie ciągle powtarzam kiedy uda mi się wybyć z domu dalej niż do sklepu :)
    Twój Mąż to Anioł! Serio!

    OdpowiedzUsuń
  7. Jak już dawać prezent to wielopiętrowy;) Bóg jest specjalistą. RUt

    OdpowiedzUsuń
  8. Ujmujące to porównanie do Kopciuszka i wzruszające. Bóg jest dobry....

    OdpowiedzUsuń
  9. Podobną miałam niedzielę jeśli chodzi o wyrwanie się z pieluch i domowego grajdołka na Mszę i kilka zdań ze znajomymi :) u mnie Mały nie gada bo za mały więc rozmawiam sama ze sobą ;) miła odmiana móc normalnie rozmawiać :)

    OdpowiedzUsuń