środa, 19 marca 2025

Józef.

Dziś imieniny mojego najlepszego speca od marketingu ;)

I nie tylko. Ale jakoś tak wychodzi, że jak tylko mam problem związany z pracą, to zwracam się do niego. Kiedy proszę o wsparcie dla Krzyśka i czuwanie nad dziećmi – też.

Pojawia się w "Zapachu soli i wiatru", "Imieniu dla Róży", "Schronisku pod Srebrnym Aniołem". Zawsze w tle, ledwie wspomniany, tak, że trzeba go odnaleźć.

W zupełnie dziwny sposób jego obecność jest zaznaczona w książce, którą obecnie piszę.

Czy wspominałam o nim w trylogii, którą zaczyna "Dom pod kasztanem"? No właśnie, nie pamiętam. Ale na pewno o nim myślałam i prosiłam o wsparcie w trakcie pisania.

Święty Józef.

Najlepszy (poza jego przybranym synem, ofkors) facet na świecie. Cichy i stanowczy jednocześnie. Nie przytłaczający gadaniną. Działający, broniący swojej rodziny.

Kiedy Krzysiek pracuje nad czymś i robi w drewnie, a wiórki leżą na podłodze, czuję się jak w domu. A raczej jeszcze bardziej jak w domu, bo przecież jestem wtedy w domu. Jakby przypominało mi się – dzięki zapachowi drewna – coś bardzo ważnego.

Myślałam dziś o tym, jak to było, kiedy Józef odchodził. Czy Miriam prosiła syna, by coś zrobił? Czy usłyszała, że jeszcze nie czas? Czy Józef wiedział (jako sprawiedliwy i znający pisma), co ma się wydarzyć? Że jego ręce już nie będą mogły obronić synka? Nie jak wtedy, gdy w nocy uciekli do Egiptu?

Czy Chrystus tuż po tym, jak wyciągnął z ciemności grobu Adama i Ewę (widzimy to na ikonie) rozejrzał się i zobaczywszy Józefa obok grona małych dzieci (tych, które stracił Herod) powiedział: "Teraz wy, chodźcie do mnie"? A zaraz potem przytulił także Jana?

Często rozmyślam(y?) o tym, jak to było z Miriam. Czy syn pokazał jej się po zmartwychwstaniu pierwszej? Co czuła, gdy odchodził jej mąż i gdy patrzyła, jak zabijają synka?

Ale dziś tak pomyślałam, że jest jeszcze ktoś, kogo przeżycia są tajemnicą i dobrym punktem zaczepienia do modlitwy.

W ostatnim czasie położyłam pod figurką karteczkę z rysunkiem. Nie robię tego często, żeby nie nadużywać, ale... Zobaczymy, co się stanie.

wtorek, 11 marca 2025

Idzie nowe!

 A konkretnie nowa powieść w nowym wydawnictwie! :)

Wreszcie mogę się pochwalić!

"Dom pod kasztanem"🏡
✨Premiera: 02.04 ✨

Na dobry początek opis wydawcy:

"W cieniu starego kasztana, w sercu podkarpackiego miasteczka, toczy się wzruszająca opowieść o rodzinie, przyjaźni i tajemnicach przeszłości.

Zuzia, studentka polonistyki, musi porzucić swoje wakacyjne plany, gdy dowiaduje się o chorobie babci. Wraz z rodzicami wraca do ich rodzinnego domu w podkarpackim miasteczku, by zająć się dziadkami.

Po śmierci babci Zuzia postanawia zostać w starym domu pod kasztanem by zaopiekować się dziadkiem i lepiej poznać historię swojej rodziny. Dołącza do niej przyjaciółka Walerka, wspólnie włączają się w życie lokalnej społeczności, przeżywają pierwsze miłości i podejmują ważne życiowe decyzje.

Opowieść, która pokazuje jak trudne wydarzenia mogą dać początek czemuś nowemu, niezwykłemu i pięknemu."

To pierwsza część trylogii dziejącej się na podkarpackiej wsi (i trochę w pobliskim miasteczku). Trylogii pełnej galicyjskich ciekawostek, poezji, ale też domowego ciepła, śmiechu i wzruszeń.

Powiem Wam, że jestem z niej dumna i mam nadzieję, że chętnie sięgniecie po wszystkie części :*

 A książkę można już zamawiać w przedsprzedaży TUTAJ.

poniedziałek, 3 marca 2025

Więcej światła...

...każdego dnia. I coraz późniejsze zachody. I marzec już, i bazie, przebiśniegi i krokusy.

I urodziny najmłodszej dwójki już za nami. I piękny szantowy weekend pod koniec lutego.

A teraz marzec. Po ciemnych dniach początku roku, kiedy na serio zaczęłam się zastanawiać, czy nie wpadłam po uszy w depresję i czy nie iść do lekarza – wreszcie puściło. Znów mogę czuć radość i zachwycać się drobiazgami. Wdzięczność za to, co jest. A nie paniczny strach, że i tak wszystko szlag trafi.

Może nie byłoby tak, gdybym pewnego dnia nie wylądowała przypadkowo na Podgórzu. Szukałam inspiracji do nowej książki i zatrzymałam się przy kościele Redemptorystów na górce, by zrobić zdjęcia kwiatkom. Zadzwoniły dzwony na mszę, więc weszłam do środka, miałam sporo czasu tego dnia. I w trakcie mszy (dość dziwnej, przyznaję) ktoś modlił się za osoby zmagające się z lękami. A we mnie coś jakby pękło.

Racjonalna część mnie podchodzi do takich akcji sceptycznie, ale naprawdę mi lepiej.

Whatever, mam zamiar cieszyć się wiosną, wypatrywać mirabelek. I chyba zwolnić i mieć wylane na wiele spraw. Jestem mistrzem w spinaniu się, już od dziecka :P Naprawdę muszę się starać, by zapomnieć o nawykach z dawnych lat i poczuciu, że muszę ciągle się starać i być najlepsza.

Nic nie muszę. A nawet zdrowo jest być od czasu do czasu najgorszym i ostatnim ;)

I w sumie o tym też mam zamiar pisać.

wtorek, 11 lutego 2025

Luty.

Mija niespiesznie. Raz oślepia słońcem, innym razem mrozi szronem.

Czuję się jak te kiełki, które przebiły już ziemię w wielu miejscach. Chciałabym wyjść, zakwitnąć, ogrzać się wreszcie na całego i zapomnieć o zimowej zaspie zamyślenia. Słucham ptaków i w ich głosie słyszę to samo pragnienie. Niech już się stanie normalność.

I spacerowatość :)

Bez spacerów i długiego wietrzenia głowy jest... trudno. Przynajmniej dla mnie to podstawa, tak samo ważna dla dbania o ciało jak mycie zębów i jedzenie śniadania.

Na razie spaceruję głównie w głowie. Książki czytam stosami, jedne sama, inne razem z dziećmi. Wszyscy czekamy na wyjście.

Swoją drogą powinna być taka Pieśń na Wiosenne Wyjście.

Aż chyba spróbuję taką napisać, a co.

Tymczasem skończyłam pisać książkę. Jedną z trzech. Nowy cykl wystartuje tej wiosny właśnie. Tym bardziej jest na co czekać.

Poprawiam inną, spróbuję ją gdzieś wysłać, ale z niektórymi książkami jest trudno. Zwłaszcza jeśli wymagają od czytelnika wysiłku umysłowego. To właśnie denerwuje mnie najbardziej w autorach, czytelnikach i wydawcach: że oceniają często wartość książki po wartkości akcji, a nie po tym, czy powieść daje do myślenia.

Okej, sięgam czasem po powieści akcji dla rozrywki, ale o wiele bardziej cenię sobie te, które potem we mnie zostają. Właśnie czytam "Zmierzch" Osamu Dazai (nie, nie ten z wampirami :P) i jestem zauroczona. W ogóle lubię te wschodnie powieści, w których przez kilka stron można czytać np. o rytuale picia herbaty. Działają uspokajająco. "Zmierzch" akurat jest mocno dekadencki, ale takie klimaty też lubię. Byleby pozwalały zejść głębiej.

Oczywiście na moim mocno nieulubionym portalu LC, który krytykuje chyba wszystkie moje ukochane powieści, rzuciły mi się w oczy recenzje głównie takie w stylu: "Nie rozumiem", "Nie dotarło do mnie", "Ale w ogóle o co chodzi?".

No błagam... Aż chyba zacznę się cieszyć, kiedy i u mnie zaczną się takie pojawiać. (okej, pod "Zapachem soli i wiatru" już się pojawiły :D a on, podobnie jak pozostałe z mojej trylogii OzW był mocno w tym powolnym stylu) Ale ludzie, serio? Wszystko będzie się kręcić wokół kryminałów i romansów?

Kto z Was miał to doświadczenie próby wydania i odbijania się od ściany czyjegoś gustu? (De gustibus...)

Nie narzekam, udało mi się wydać trochę książek, ale to nie jest tak, że wszystko, co napisałam, wylądowało na półkach księgarni :) Na razie. Mam nadzieję, że się to zmieni, bo mam na dysku parę naprawdę fajnych pozycji.

W temacie mocnych książek: przeczytałam ostatnio "O więcej niż życie" Wandy Półtawskiej i bardzo polecam. Momentami wstrząsająca, ale piękna lektura. I bardzo porusza mnie postawa Wandy, która styl miała rewelacyjny, ale nie poszła w pisarski światek, poświęciła się czemuś innemu. Podobnie jak jej Brat. To też daje do myślenia, że nie wszystko kręci się wokół pisania. Chociaż z drugiej strony to właśnie słowami zapisanymi w swoich niewielu tekstach mogła do mnie dotrzeć i coś ważnego mi przekazać. Więc warto, ale nie za wszelką cenę.

I tak – mimochodem – też staram się pisać. I przede wszystkim żyć w pełni :)

poniedziałek, 27 stycznia 2025

W drogę :)

Ferie trwają. Dzieje się sporo :) To jazda na lodowisku, to wypad do kina, to wyjazd do dziadków...

W zeszłą sobotę udało nam się rozdysponować dzieciaki i ruszyć w drogę tylko we dwoje. Na Podhale :) Mieliśmy dotrzeć na ślub znajomych w Nowym Targu, ale wcześniej chciałam pobyć trochę w ciszy i przypomnieć sobie, jak to było...

Kiedyś, kiedy Pan Bóg mnie zawołał pod niebem we Wróblówce. A potem powtarzał to samo – na Bachledówce, w Ludźmierzu, w Łopusznej. I w Czarnym Dunajcu, gdzie poznałam ludzi z pewnej wspólnoty. I już nic nie było takie samo.

Jeśli czytaliście "Schronisko pod Srebrnym Aniołem" (i posłowie), to wiecie, że chociaż z Ewką niewiele mnie łączy, to jedno mamy wspólne – tę drogę od niewiary i złości do chwiejnego zaufania. Pan Bóg długo ją oswajał i cóż, to samo zrobił kiedyś ze mną. 

Bardzo dobrze pamiętam pewne wakacje w 2002 roku, kiedy najpierw jako osoba omijająca kościół szerokim łukiem (moja rodzina przestała chodzić na msze, gdy byłam jeszcze w podstawówce, wyprzedziliśmy epokę), znalazłam w Piwnicznej... złoty różaniec. I znajoma powiedziała mi wtedy, że może to znak, że będę świętą. A ja o dziwo nie zaprzeczyłam ;) Może byłam zbyt zdziwiona... Tydzień później wylądowałam we Wróblówce i pewnego dnia gdzieś na wróblowieckich polach – między Tatrami, Babią i Turbaczem – usłyszałam w sobie takie mocne: "Ja jestem".

Bum.

Nie, nie od razu wróciłam do Kościoła i nie stałam się grzeczną dziewczynką i uczestniczką Oazy :) Ale coś się zmieniło, a oswajanie trwało latami. Na Podhale jeździłam często i zawsze dostawałam tam więcej niż zasługiwałam.

Kolejnym dużym przełomem była śmierć Jana Pawła II i takie poczucie, że już wystarczy tego kluczenia po chaszczach, ciągle w niepewności, nałogach, depresyjnych stanach. Poszłam na katechezy. Wbrew obawie, że ja panicznie boję się mówić przed ludźmi, a tam przecież "echo" :P Z tym strachem Pan Bóg sobie bardzo skutecznie poradził w swoim czasie. I z innymi sprawami też, a moje chwiejne zaufanie zmieniło się w zaufanie dziecięce, chociaż wiadomo – o to ostatnie trzeba ciągle walczyć.

Na te same katechezy poszedł mój przyszły mąż, skierowany tam po spowiedzi u ojca Pelanowskiego. Ale nie od razu zwróciliśmy na siebie uwagę :) On półtora roku się obijał, a ja w międzyczasie z gorączkowego szukania "kogokolwiek do pokochania", które to szukanie było przyczyną kilku małych katastrof, dojrzałam do stanu "jeśli mam z kimś być, to mogę na to spokojnie poczekać – Pan Bóg się zatroszczy". Już w 2007 na pielgrzymkę do Loreto jechaliśmy razem :) Za kilka dni minie 18 lat od naszej pierwszej randki. Będzie świętowanie.

W każdym razie teraz po tylu latach dobrze było wrócić do Gaździny Podhala, do domu. U niej jest bezpiecznie i można odzyskać siły na dalszą drogę. Tam zawsze czuję też obecność Józka Tischnera i Karola Wojtyły, a to oni swego czasu (będąc już w niebie) bardzo mnie prowadzili i proszę ich o różne rzeczy do dziś. Tacy kumple z gór, z którymi kiedyś spotkamy się u studni.

Dobry czas. Tak dobry, że jak nigdy brakuje mi słów, by to opisać. I mój wpis w księdze też był bardzo prosty ;)

I fajnie, ze byliśmy tam razem, sami. W tym całym chaosie jaki mamy, potrzeba też takich wyjazdów. Zwłaszcza w Roku Nadziei.