wtorek, 14 maja 2019

Poszpitalnie.

Miała być notka o naszym majówkowym wyjeździe. Cóż z tego, kiedy wkrótce potem nasz Misiek tak w sumie z niczego dostał gęstego kataru. Oczka zaropiały, a potem pojawił się koszmarny kaszel i duszności... Nie czekałam dłużej, pojechaliśmy do szpitala.

I w sumie to dzięki tej szybkiej reakcji zmiany nie były zbyt wielkie i już po pierwszym dniu leczenia widać było poprawę. A po tygodniu antybiotyku - fru, do domu!

Wróciliśmy wczoraj. Dom już w miarę ogarnięty (no ale czego wymagać od taty, który nagle musiał sobie radzić z czwórką dzieci, a w dodatku pracował z domu? dzielnie się spisali, nie będę narzekać na bajzel, który wyprodukowali). A ja powoli się przestawiam na spokojny tryb domowy... Bo mózg mi podpowiada dalej tryb szpitalny "czuwaj!". I dziwnie mi, że mogę się normalnie umyć, zjeść, że wyspałam się w miękkim łóżku, a nie na rozkładanym fotelu (który koniec końców załatwił mi kręgosłup i teraz ledwo się schylam). Że nie muszę pilnować, kiedy podać leki, kiedy będzie inhalacja, a kiedy mogę na sekundę wyskoczyć do automatu z kawą.

Co mi uratowało życie? Biblioteczka z książkami! Oprócz pozycji dla maluchów było też o dziwo kilka babskich dzieł. Ale najlepsze że była seria "Samochodzików" (którą znam na pamięć, więc tylko cieszyłam oczy) i "Jeżycjada" (którą kiedyś zaledwie liznęłam i teraz mogłam uzupełnić wiedzę ;)).

A poza tym mogłam zobaczyć, że Pan Bóg trochę ze mną popracował przez ten czas. Jeszcze 7 lat temu, gdy byłam w tym samym miejscu z malutkim Rafałkiem, przerażało mnie to. A teraz jakoś tak tylko czekałam cierpliwie, kiedy wrócimy do domu. Wiem, że to kompletnie nie moja zasługa, ale naprawdę miałam w tym wszystkim pokój serca i zaufanie, że będzie dobrze. Tęskniłam za Krzyśkiem i dziećmi, ale wiedziałam, że tak naprawdę nie są sami. Bolał mnie widok pokłutych rączek i główki synka, ale wiedziałam, że nie będzie pamiętał - i że my i tak nie mamy powodu do narzekań.

W szpitalu była kaplica, ale byłam tam tylko raz. Dodawało mi otuchy, że ona jest. Ale jakoś o wiele bardziej wyczuwałam świątynię tam, gdzie były drzwi na onkologię. I w paru innych miejscach, gdzie widziałam dzieci, których buzie nie nadawały się na okładki gazet. Ale tak sobie myślę, dzięki nim niebo jest jakoś bliżej... Chociaż czasem trudno było patrzeć na ogrom cierpienia, zwłaszcza na ten specyficzny wzrok rodziców, zmęczonych i wypłukanych już z nadziei na poprawę.

Teraz znowu za oknem mam kwitnące bzy, a nie parking zapełniony samochodami, podwożącymi co chwilę chore dzieci. Ale pada deszcz. I jakoś tak znowu jest inaczej...

Czasem trudno znieść tęsknotę za szczęściem. Nawet jeśli to nie dla mnie to szczęście. Moje jest tutaj, mieszka w białej, oszklonej szafce w kuchni, razem z naszymi kolorowymi i poobijanymi kubkami. Tak myślę, bo czuję je, ile razy robię dzieciom herbatę czy zbożową kawę.

Jak dobrze znów być w domu...

PS. Dzięki Kaszubko za odzew :) A hejterskie przydługie komentarze kasuję - to blog przede wszystkim dla nas i naszych dzieci, także ten... Od złości całego świata ich nie uchronię, ale ten kawałek się da obronić. A sfrustrowanego anonima mogę tylko zapewnić, że są szczęśliwe. I mądre, czego o niektórych dorosłych nie mogę powiedzieć :P Może i wpisy wynikały z dobrych chęci (choć w moim odczuciu głównie z chęci osądu, wcale nie takiej dobrej, no i z jakiegoś totalnego niezrozumienia), ale jak wiadomo dobre chęci to materiał na bruk w pewnym miejscu. Nie zgadzasz się? To nie czytaj i daj nam spokój ;)

5 komentarzy:

  1. Dobrze, że już w domu. Oby nie było kolejnych szpitali.
    Serdeczności.

    OdpowiedzUsuń
  2. Całe szczęście jest już po wszystkim i możecie regenerować siły w domku :*

    OdpowiedzUsuń
  3. Dzięki umierającym dzieciom na onkologii niebo jest bliżej????

    OdpowiedzUsuń
  4. Jesteś bardzo dojrzałą osobą...
    Zdrówka życzę wszystkim Twoim Dzieciakom i Wam.

    OdpowiedzUsuń
  5. Drogi Anonimie. Jest środek nocy, ale po prostu muszę odpisać.i mam tylko dwa pytania:
    1. Czy masz dzieci?
    2. Czy wierzysz w Boga?
    Jak przypuszczam, odpowiedź na oba brzmi "nie". Bo gdybyś miała dzieci, to wiedziałabyś, że dzieci potrafią wyprowadzić z równowagi nawet stoika,co wcake nie znaczy, że byłby złym rodzicen, do tego, wbrew pozorom, trudniej o cierpliwość przy pierwszym dziecku, gdy człowiek dopiero uczy się wyzbywać egoizmu, niż przy piątce, gdy opanowało się już wiele sytuacji,
    poza tym nie każde zachowanie dziecka, nie każdy okres buntu czy okres złości, czy okres histerii kwalifikuje się do psychologa, o tym chyba wie każdy rodzic, że wiele problemów jest przejściowych. W Boga też raczej nie wierzysz, bo gdybyś wierzyła, nie irytowałaby Cię wiara innych, nawet, według Ciebie, najbardziej infantylna i nie mieszałabyś z błotem obcej kobiety na jej własnym blogu. A choroby dzieci rzeczywiście zbliżają do Boga, nagle człowiek uświadomia sobie, że to nie modne stroje i bogate mieszkania, i drogie wycieczki są najważniejsze, jak wmawia nam świat, tylko że istnieje tajemnica, wobec której trzeba ugiąć kark. Pięknie, symbolicznie odmalował to autor "Oskara i pani Róży", no chyba że ta książka też Ciebie irytuje, co, patrząc na powyższe żale, jest bardzo prawdopodobne.
    Z góry przepraszam za potencjalne literówki, ale jest późno, ciemno i jestem wzburzona. Polecam też na przyszłość nie wchodzić na blogi, które podnoszą Ci ciśnienie, bo to podchodzi pod masochizm i, jeśli już idziemy w złośliwości, to dopiero naprawdę kwalifikuje się do odwiedzin u psychologa...
    Będę uprzejma i mimo wszystko powiem: pozdrawiam,
    Matka Kaszubka

    OdpowiedzUsuń