środa, 26 października 2016

Na słodko. I nie na słodko.

I kto tu jest najpiękniejszy na świecie, hę?

No pewnie, że małe dzieci. Każde :)

(chociaż ja jako mama mogłabym wskazać cztery wyjątkowo urocze :P)

Tak więc, jeśli właśnie zrobiłaś test ciążowy i gapisz się na dwie kreski, to zamiast panikować, pomyśl o uśmiechu, który teraz w Tobie kiełkuje. I który za rok będzie właśnie dla Ciebie, razem z najcudowniejszymi oczyma świata.

Co dziś. Po pierwsze, chciałabym polecić jedną z najlepszych książek, jakie kiedykolwiek przeczytałam. Jeśli mielibyście w życiu przeczytać jeszcze tylko jedną książkę, to polecam tą. Plus, oczywiście, Pismo Święte. Ale to coś więcej, niż czytadełko do poduszki, więc się nie liczy.

(w tle ryk, to Ela próbowała pobawić się z Sarą. No to będę pisać i karmić jednocześnie, hurra)

Książka właściwie jest przeznaczona na czas adwentu, ale w końcu prawdziwy adwent, czekanie na przyjście Boga, trwa bez przerwy - aż do końca świata. Mnie wyjątkowo dobrze czytało się teraz, bo właśnie jesień kojarzy mi się z piciem litrami herbaty z miodem i innymi dodatkami.

"Plaster miodu" o. Adama Szustaka. Czyli zapis internetowych rekolekcji. A że mnie się lepiej czyta, niż słucha (więcej potem pamiętam, bo jestem wzrokowcem... no i nie rozpraszają mnie myśli typu "kurde, ale fajny facet, jaki głosss..."). Czytałam, czytałam codziennie ostatnio i ciągle mi było mało. Niesamowicie piękna książka. Ze smakowitą okładką ;)
A przy okazji dzięki zamieszczonym w niej ilustracjom mogłam porozmawiać z dziećmi na temat miodu i tego, jak się go wyciąga z ula :P

Nie wiem, czy też tak macie, ale kiedy czytam Pismo Święte, to aż czuję na języku słodko-gorzki smak. Jak migdały z miodem. To naprawdę daje kopa, daje życie, jeśli się na nie otworzyć. Tu pocieszy, tam postawi do pionu. Ale przede wszystkim da pewność, że obok teraz jest Pan Bóg. Siedzicie na jednej gałęzi jak zakochani (pamiętacie drzewo z "Foresta Gumpa"?), gapiąc się na horyzont. I on Cię przytula. Tak to czuję :)

No, miało być na słodko, to było.

A na koniec jeszcze o przesłodzeniu.

Byliśmy w weekend u rodziców Krzyśka. Bardzo fajnie było, mimo paru zgrzytów. Na koniec teściowa zapakowała dzieciom cały wór słodyczy na podróż. Mówiłam że za dużo, ale kto by tam słuchał. Wracaliśmy pociągiem dwie godziny i oczywiście dzieciaki podjadały ciągle z tego wora. Efekt był taki, że Rafałka brzuch rozbolał i wymiotował.

Cóż, dla mnie to nawet dobre było paradoksalnie, choć żal mi było małego. Ale Rafałek się szybko pozbierał, a ja się jakoś pewniej poczułam jako mama. Wiem, że teściowa chciała dobrze i nie mam do niej pretensji. Niemniej przy mnie dzieci nie cierpią z powodu nadmiaru słodkości. I nie mam tu na myśli tylko cukierków. 

Są takie kobiety, które wręcz zalewają nadmiarem swojej miłości. Czujesz się przy nich, jakbyś nie mógł oddychać. Wszystko robią super, całe są dla rodziny, poświęcają się całkowicie - ale gdzieś przekraczają granicę zdrowego rozsądku. Jeśli jesteś dzieckiem takiej supermamy, to masz wrażenie, że mieszkasz w pokoju obitym poduchami. Nie masz prawa zrobić sobie krzywdy, ani się przewrócić - mamusia zawsze czuwa. Zaplanuje ci dzień, będzie dbała bez przerwy i traktowała cię jak swoją życiową misję. Twoje niepowodzenia będą tak naprawdę jej porażkami. Będzie na każdym kroku przypominała, ile dla ciebie zrobiła. Zawsze zwróci uwagę, kiedy krzywo chwycisz talerz i rozlejesz rosół na stole.

Różnie się czuję jako mama. Czasem, patrząc na mamy w stylu mojej teściowej (tona przetworów w spiżarni, wypucowany dom itede, a mnie się czasem nie chce zrobić spaghetti na obiad...no ale ona nie ma czwórki dzieci, o czym zapominam i katuję się samoobwinianiem) - niezbyt pewnie. Mówiąc krótko, wychodzi ze mnie masa kompleksów. Właśnie dlatego nie zabroniłam dzieciakom jeść tych słodyczy - bo gdzieś tam miałam wrażenie, że może właśnie sama powinnam zapakować im taką torbę słodkości, że jestem zbyt niedbała jako mama (więcej tego błędu nie powtórzę).

A może właśnie to jest dobre dla mojej rodziny? Może w moich słabościach jest pole do działania dla Pana Boga? Niestety (stety?) ja perfekcyjną mamą i żoną nigdy nie będę. Czułabym się wtedy jak marna kopia mamy swojej albo Krzyśka i źle by mi z tym było. Ważne, żeby być sobą. Moje dzieci nie potrzebują mamy, która gorączkowo próbuje dogonić jakiś dziki ideał i mieć najczystszy kibel okolicy, ale zero własnego życia.

Pamiętam za to, kiedy czytałam "Na Szkarłatnych Morzach" Lyncha (takie dość krwawe fantasy o świetnej fabule), jak bardzo zachwyciła mnie postać pani kapitan, piratki i mamy dwójki dzieci. Jak była w stanie dowodzić okrętem i brać udział w bitwach morskich, mając jednocześnie czas dla swoich smyków pałętających się po pokładzie (którym podawała mleczko makowe, żeby dobrze spały, kiedy pozostali będą walczyć - genialna scena). Czytałam i wiedziałam już, że - obok Miriam - znalazłam właśnie swój ideał matki. Wiem, ryzykowne to połączenie, ale dla mnie w sam raz. A przecież każda z nas musi znaleźć taki model macierzyństwa, jaki będzie do niej pasował. I raczej nie znajdzie go w słitaśnych gazetkach z różowymi bobasami na okładce.

Tak zostałam modelem mamy o nazwie: "zakochany w Bogu kapitan okrętu". Koniecznie w wysokich butach. I z bronią w ręku. Yeah :)

21 komentarzy:

  1. Już sobie wyobraziłam Ciebie jako Kapitana. I wiesz? Model taki, jak trzeba. Zresztą odkąd do Ciebie zaglądam, Twój model rodzicielstwa mi odpowiada. W sumie znamy się tylko z sieci, ale jak dla mnie znalazłaś złoty środek i nie przeginasz w żadną ze stron. A taką mamę idealną też nam. I jak dla mnie to jest dość mocno powierzchowne. Szerze współczuję tej kobiecie, bo od wielu lat nie potrafi cieszyć się z tego, co syn osiągnął. Osiągnął sporo, ale nie tego, czego życzyłaby sobie mama. I jest tragedia.
    Plastrem raczyliśmy się któregoś akcentu. Okazuje się, że nie tylko mi głos Ojca się podoba :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ale podobne przemyślenia nas naszły w tym samym czasie :) Jakoś mi tak raźniej, że nie tylko ja się tak "samobiczuję".

    OdpowiedzUsuń
  3. Jakie ona ma piękne duże oczęta :D
    To ja stosuje terror żeby mieć cała spiżarnię, chłopcy pomagają przy robocie, lubią jeść to niech pracują. Zaś z porządkiem gorzej, bo nie wiem co bym nie robiła to zawsze jest balagan, moja mama nawet się poddała, bo czasem jak wpadnie jak porządek zrobi to aż kurz oknami ucieka, ale po co, jak za pół godziny znów taki sam rozgardiasz, takie życie z samymi facetami :/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na "pocieszenie" - nasza mała kobietka robi chwilowo większy bajzel w domu niż obaj chłopcy... Jak ja sprzątam w jednym pomieszczeniu, to ona zmienia aranżację drugiego :P A jak uda mi się sprzątnąć, to mam ochotę robić zdjęcia, żeby to upamiętnić - bo zaraz i tak ktoś coś rozleje albo rozsypie. Może parę minut się nacieszę porządkiem i tyle :)
      Jak ktoś narzeka na brak czasu i zmęczenie, to mam ochotę mu "wynająć" gromadkę dzieci na wieczór, od razu poczuje różnicę.

      Usuń
  4. Śliczna dziewczynka. Ma piękne oczy :)
    Sama nie wiem, jak to jest z tym macierzyństwem. Trzeba chyba być matką wystarczająco dobrą, czyli zaspokajać wszystkie najważniejsze potrzeby dziecka. Nadopiekuńcza matka, która stara się być idealna, to chyba przesada i taka postawa nie wpływa z całą pewnością pozytywnie na rozwoj malucha. Z drugiej strony - matka często krzycząca, bijąca, czy zaniedbująca potrzeby emocjonalne czy zdrowotne dziecka lub jego edukację - to chyba jeszcze gorzej...
    Marysia

    OdpowiedzUsuń
  5. Zgadzam się z Marysią. Podstawą jest zbudowanie zdrowej więzi z dzieckiem, umiejętność widzenia jego potrzeb (to bardzo trudne, wymaga wyjścia "poza siebie", czasami np poza to, co my lubimy i w czym my się czujemy komfortowo). Równocześnie widzenia dziecka, jako odrębnej osoby. Nadopiekuńczość nie jest dobra, zaniedbania podobno jeszcze gorsze. Jednym słowem wychowywanie o ciężka robota, ale i mnóstwo satysfakcji i radości.
    mama trójeczki

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ano tak źle i tak niedobrze, grunt to wypracować złoty środek :)
      Z tym że maltretowanie dziecka to brak miłości do niego. Nadopiekuńczość jest o tyle wredna, że wynika z miłości i taka mama jest święcie przekonana, że robi dobrze. Ba, nawet czuje się lepsza od innych mam i oburza się, że one nie pilotują swoich dzieci tak, jak ona. A potem dziecko dorasta i jest katastrofa, którą ciężko naprawić.
      Piszę więcej o tej drugiej opcji, bo więcej znam takich przypadków. Szczerze mówiąc nie kojarzę takich rodzin, gdzie dochodzi do jakiś koszmarnych zaniedbań - choć pewnie gdzieś tam są, niestety :/
      No i z tymi krzykami to bez przesady, moim rodzicom zdarzało się na mnie czasem krzyczeć czy dawać klapsy kiedy byłam niegrzeczna i żadnej tragedii nie było z tego powodu, a ja nie czułam się mniej kochana. Za to dużym problemem były potem próby sterowania moim życiem i różne akcje wynikające z nadopiekuńczości właśnie - to prawie zniszczyło naszą relację. Także w moim odczuciu o wiele więcej szkód może wyrządzić taki parasol ochronny i nadmierne skupianie się na potrzebach dziecka, niż jakieś tam krzyki. Ale każdy ma inną historię... Pewnie gdybym wyrastała w domu, gdzie byłaby przemoc, pisałabym o niej i jej się bała.

      Usuń
    2. Mamo trójeczki - dokładnie tak samo myślę: nadopiekuńczość zła, ale zaniedbanie jeszcze gorsze.
      Rivulet - nie mówimy tutaj o skrajnej przemocy. Ja znam osoby z tzw. normalnych domów, które przez zaniedbanie emocjonalne w dzieciństwie mają duże problemy w dorosłym życiu i leczą się u specjalistów.
      Mają też problemy i kompleksy z powodu zaniedbania przez rodziców zdrowia fizycznego, co się odbiło na ich wyglądzie. I mówię tutaj o normalnych, dość zamożnych domach, niepijących, pracujących rodzicach. W dodatku rodzicach wierzących...
      Nikt tu też nie twierdzi, że danie dziecku raz czy dwa klapsa czy nakrzyczenie czasem jest czymś, co się odbije na psychice i co powinno być karalne. Dzieci są czasem trudne, nie słuchają, matka też może miec zły dzień.
      Ale na pewno klapsy i krzyki stosowane jako metoda wychowawcza mogą być bardzo niebezpieczne i dla rozwoju emocjonalnego dziecka, i dla relacji z rodzicem.
      Marysia

      Usuń
    3. Zgadzam się Marysiu, choć dla mnie to kosmos, że można się nie przejmować zdrowiem dzieci, czy je zaniedbywać i nie przytulać, nie rozmawiać itp. Bardziej się boję nadopiekuńczości w swoim wykonaniu i dlatego sobie to piszę :) Może za kilkanaście lat dobrze będzie sobie przypomnieć, ze dziecko potrzebuje przestrzeni i mieć własną drogę życia - jeśli zacznę truć i być matką upierdliwą :P

      Usuń
  6. Mi sie wydaje, ze jestes taka mama, jaka powinnas byc. A napewno najlepsza dla swoich dzieci. ;) Z kazdego Twojego wpisu mozna wyczytac jak bardzo ich kochasz. Dodatkowo, doskonale znasz ich silne strony, jak i slabosci. I jestes dumna, kiedy je pokonuja, nie tlumaczysz ich i nie chronisz przed kazdym zyciowym potknieciem.
    A ja zawsze jestem podziwu, ze dajesz rade z taka gromadka. Ja bardzo pragne trzeciego potomka, ale czworki juz sobie troche nie wyobrazam. ;)

    OdpowiedzUsuń
  7. Wspaniałe przemyślenia i to porównanie do Pani kapitan zachęciłaś mnie do obu książek :D najważniejsze że Dzieci Ciebie kochają i nie ważne jest że czasem nieposprzątane ale ważne są radość Dzieci i wspólnie spędzony czas...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oj tak, najważniejsze wspólne chwile, a nie Wersal w domu!

      Usuń
  8. Aż chyba siegnę po plaster miodu... zachęciłaś mnie...
    super wzrok malutkiej, taki słodki wytrzeszcz, uwielbiam

    OdpowiedzUsuń
  9. "Plastra miodu" ani nie czytałam, ani nie słuchałam, za to z sentymentem wracam do "Wilków dwóch", które były prowadzone rok wcześniej. Ojciec Szustak jest rewelacyjny w głoszeniu Dobrej Nowiny.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wilki też były super :) a teraz SzustaRano jest dobra.

      Usuń
  10. Nie mogę się napatrzeć!! Zdjęcie Sary- słodycz w czystej postaci, no piękna jest! :) Tę książkę Adama Szustaka dostałam kilka dni temu od mamy, dzisiaj zabrałam się za czytanie :)

    OdpowiedzUsuń