Przyszła jesień.
Najpierw wieczory przychodziły coraz szybciej. Potem noce zrobiły się lodowato chłodne. A w końcu, żeby uhonorować początek nowej kalendarzowej pory roku, postanowiliśmy się wszyscy rozchorować...
Ok, żadnego zastanawiania nie było, niemniej efekt jest powalający. A my pociągający (nosami). Gabryś kaszle, ja z Rafałkiem dwa dni byliśmy jak skrzyżowanie gorącego pieca z wodospadem. Krzyśkowi też z nosa coś kapie. Normalnie - delicje.
A przez cztery miesiące było tak pięknie...
Cóż, nic na to nie poradzę, że dla mnie jedyną racjonalną porą roku jest lato.
Btw właśnie skończyłam fantastyczną (zarówno jeśli chodzi o jakość, jak i gatunek) książkę i mi żaaaaal, że już koniec. Emma Bull, Wojna o Dąb. Połączenie amerykańskiego rocka i celtyckiej mitologii, czyli to, co Tusie lubią najbardziej. Polecam :D
książka muszę ją też przeczytać zapowiada się ciekawa.... My też chorowaliśmy to znaczy Mati i mężo ja z Arkadiuszkiem jakoś się trzymamy
OdpowiedzUsuńa ja już śpię w skarpetkach i to dla mnie objaw jesieni; zdrowia życzę
OdpowiedzUsuńteż nie lubie jesieni :(
OdpowiedzUsuń