poniedziałek, 14 czerwca 2010

Magnificat.

Co u mnie? Dużo dobrego... 4 czerwca o godzinie 19.40 urodził się Gabryś. I jestem teraz cholernie szczęśliwa :) A Bóg po raz kolejny pokazał, że jest wierny i spełnia obietnicę - ot tak, za darmo.

29 maja (sobota) pojechałam do szpitala na ktg. Myślałam, że po badaniu jak zwykle wyjdę i każą mi się pojawić za parę dni. Okazało się, że jest mało wód płodowych i spędziłam upojny tydzień na oddziale patologii ciąży, gdzie już po paru dniach czułam się jak Jack Nicholson w "Locie nad kukułczym gniazdem". Każdego dnia inny lekarz i inna diagnoza, strach, żeby Maleństwu się nic nie stało i... tęsknota za domem, spokojem... i Krzyśkiem. Co pamiętam z tego czasu? Nadzieję, która to się pojawiała, to odchodziła, marne jedzenie, zimną wodę w łazience (prawie jak w wojsku, yeah!) i ogromną chęć wyjścia. Pielęgniarki, które miały do mnie pretensje, że się krzywię, kiedy po raz kolejny usiłują mi wbić wenflon i nie mogą znaleźć żyły (w związku z czym obie ręce szybko miałam sine i mocno pokłute) i wmawiające mi, że z taką wrażliwością to ja nie urodzę. Kroplówki 2 razy dziennie, które doprowadzały mnie do szału. I oczekiwanie, że wreszcie się coś wydarzy, że wreszcie poczuję te skurcze i się zacznie... Bo lekarze od początku stwierdzili, że najlepiej by było, gdybym jak najszybciej urodziła. Opowieści dziewczyn z oddziału. No i Krzyż. Wisiał nad drzwiami i dodawał siły każdego dnia, podobnie jak słowa Pisma.

Minął tydzień i dalej nic się nie wydarzyło. Trzy razy dostawałam oksytocynę, która działała na mnie mniej więcej tak, jak woda mineralna - czyli wcale. Potem przyszedł czwartek, Boże Ciało. Po kolejnym oct udało mi się być na eucharystii w kaplicy szpitalnej. A lekarze stwierdzili, że wyniki usg mam dobre, więc nie ma sensu robić mi cesarki i w piątek spróbują indukować poród.

Po czym nastąpił piątek, 4 czerwca. W nocy szalała burza z piorunami, a ja miałam koszmary i obudziłam się przestraszona i zmęczona. Dostałam ostatnią kroplówkę i czekałam na wizytę lekarzy, po raz kolejny na czczo (odzwyczaiłam się tam od jedzenia :P). Potem przeszłam na znajomy już blok porodowy. I dowiedziałam się, że jednak będę mieć cesarkę, bo przecież oksytocyna na mnie nie działa, więc po co próbować. Wyszłam do toalety i zaczęłam ryczeć - bo znowu zmienili decyzję, znowu odebrali mi nadzieję na normalny poród, znowu traktują jak przedmiot. Poza tym czułam, że to nie jest dobre, że ja mogę urodzić normalnie i to będzie najlepsze dla dziecka. I zaczęła się walka. Cały czas miałam ze sobą mały, drewniany krzyż, który Krzysiek przyniósł mi z domu. Wyszłam z toalety i pojawiła się doktor, która prowadziła moją ciążę. Zbadał mnie i stwierdziła ze zdziwieniem, że przecież się nie nadaję na cesarkę, tylko powinnam rodzić normalnie. I poszła się wstawić za mną. Nadzieja odżyła. Dostałam oksytocynę. No i nic. Zero skurczy, znowu jak na mineralce... W desperacji zaczęłam wysyłać smsy do wszystkich znajomych z prośbą o modlitwę (i to było chyba najlepsze posunięcie tego dnia ;)). Przyszedł Krzysiek i przenieśli nad do oddzielnego pokoju dla porodów rodzinnych. Tam sobie spacerowałam z podłączoną oksytocyną tam i z powrotem. I znowu traciłam nadzieję, bo nic się nie działo. Gdyby nie Krzysiek, który mnie ciągnął po tym pokoju i zmuszał do ruchu (mimo moich fochów), to pewnie bym się poddała. Minęło parę godzin. Nic. Ja już bliska płaczu i prawie idę mówić, że jednak nic z tego i żeby już zrobili tą cesarkę, bo mam dość. A lekarze o tym wiedzieli i juz ostrzyli skalpele.

I nagle coś jakby się we mnie urwało. Było w pół do drugiej. Przyszedł skurcz - jeden, drugi, następny, najpierw takie krótkie, ale wreszcie były (okazało się potem, że właśnie w tym czasie Alnilam dowiedziała się, że po pięciu latach jednak nie ukończy studiów i ofiarowała to za Maleństwo...). Cały czas chodziłam - kroplówką w jednej ręce, krzyżem w drugiej i asekurowana przez Krzyśka. Cóż mam powiedzieć... Skurcze się nasilały i były coraz bardziej bolesne, ale cieszyłam się, że wreszcie je czuję. W pewnym momencie miałam już kryzys i właśnie wtedy zaczęła się faza druga i przy pomocy położnej urodziłam Gabrysia. Pamiętam krzyż, na który padło trochę kropli krwi. Pamiętam to uczucie, kiedy nagle (jakoś strasznie szybko) położna położyła mi Gabrysia na brzuchu. Pamiętam Krzyśka przecinającego pępowinę. I to, że popatrzyłam na brzuch i stwierdziłam: "O rany, ale jestem chuda!" :D Było pięknie... Prawie jak w Niebie :)

A potem leżałam jakieś dwie godziny i dochodziłam do siebie. Był ze mną Krzysiek. I Gabryś, którego zaraz dostałam do karmienia. Po wstępnych badaniach miałam go przy sobie cały czas.

Nie był to koniec szpitalnych przygód. Gabryś urodził się trochę mały (2470g) i codziennie miał robione badania. Groziła mu nawet kuracja antybiotykowa. Ale jakoś wszystko dziwnym trafem rozwiązywało się samo i po kolejnym tygodniu, tym razem w lepszych warunkach na skrzydle położnictwa, zostaliśmy wypisani do domu (też w piątek, mały miał tydzień). W ciągu tego tygodnia zdążyłam się jakoś przyzwyczaić do nowej roli i oswoić z Gabrysiem. I zdobyć parę nowych doświadczeń, np. przyjmowanie komunii na leżąco w trakcie karmienia :) Bóg był bardzo blisko. To znaczy zawsze jest, ale tam to czułam wyjątkowo...

Teraz jesteśmy już w domu, razem w trójkę. Ja dochodzę do siebie po tych nerwach. Akurat zrobiło sie lato, moja ukochana pora roku. Wczoraj byliśmy z małym na jego pierwszej eucharystii. Cały czas był przytomny i nie płakał :) To było piękne... Mamy za co dziękować Bogu, tak dla odmiany.

A jaki jest Gabryś? Genialny :D Ma niebieskie oczy i brązowe włosy. Daje mi spać w nocy. Sprawia, że na jego widok się rozmaślam, jakbym widziała stado królików. Krzyczy tylko przy kąpieli (które czasami przypadają na dziwny czas, np. północ :P). Wg Alnilam przypomina Karola Wojtyłę i zostanie papieżem xD I w sumie wszyscy mają na jego punkcie świra. A w tym momencie jest nakarmiony i śpi w swoim łóżeczku, pozwalając mi napisać megadługą notkę.

Co by nie było, będzie dobrze :) Oby Bóg prowadził. Howgh!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz