środa, 5 maja 2010

Już blisko :)

Byłam dziś u Szczawińskiej i - bez zmian, ani na lepsze, ani na gorsze. Czyli czeka mnie hm no czekanie właśnie :) Mamy nadzieję, że dotrwam do terminu, w końcu już niedaleko. Za 2 tygodnie usg i pierwsze ktg. Kurcze... Ale to zleciało. I dożyłam, chociaż nieraz mi się wydawało, że nie dam rady, tudzież że coś się stanie złego. Dziś jak mi powiedziała pielęgniarka, że teraz to już końcówka i nawet się nie obejrzę, a będzie po, to do mnie dotarło, że faktycznie. Do tej pory jakoś miałam wrażenie, że już całe życie upłynie mi w ciąży :P No i akurat przyszła do Szczawińskiej kobieta z miesięczną córeczką podziękować za prowadzenie ciąży, więc miałam demo. Jeszcze trochę i też tak pójdę, jak Bóg da. Jaja :)

Teraz coraz bardziej mnie irytuje, że: mieszkanie nie posprzatane, wyprawka nie kupiona, o łóżeczku i wózku nie wspomnę, a ja mam leżeć. Hm chyba mnie dopada ten syndrom jakmutam coś z przygotowywaniem gniazda :P Dotarło do mnie to wczoraj, jak mój wilkołak ze zdziwieniem stwierdził, że to przecież jeszcze dużo czasu. A mnie od tygodnia krew zalewała, że jeszcze ubranka nie kupione. Nie lubię zostawiać pewnych rzeczy na ostatnią chwilę, bo potem tylko się denerwuję. A może faktycznie nie ma co panikować i powinnam to wszystko oddać Bogu i ufać, że będzie ok, jak zawsze, jak ze slubem. Pewnie tak. I nie bać się tak pobytu w szpitalu. Bo w sumie to bardziej się chyba boję samego szpitala (złe wspomnienia z dzieciństwa), niż samego porodu. Albo pół na pół. Boję się lekarzy i tego, że na jakiegoś kretyna trafię i się będę schizować i czuć jak szmata (tak jak moja mama miała, jej wspomnienia z porodu sprawiły, że mi się odechciało...). I w sumie z tego tylko powodu bym chciała, żeby Krzysiek był przy tym, ktoś, kto by panował nad sytuacją i pomógł mi w razie czego. Chociaż i tak wiem, że nie będę tam sama. Muszę oprócz torby wziąć taki krzyż drewniany, co go zawsze ściskałam jak się bałam i mnie uspokajał, bez tego sobie nie wyobrażam pobytu tam.

I tak sobie myślę, jakie to niesamowite, że niedługo się dowiem, jak wygląda Maleństwo, które jednak do tej pory było tym czymś w środku, co ewentualnie kopie i sie napręża :) No i wreszcie poznamy płeć (kinder-niespodzianka xD)... I będzie już miało imię (już dawno wybrane obie opcje...). I w ogóle...

Strasznie bym chciała, żeby rosło wolne i czuło się kochane przez nas. Żebyśmy nie przysłaniali mu świata, tylko wskazali drogę, poznali z Bogiem. Żeby się nie bało żyć, tylko wiedziało, że ktoś nad nim czuwa i tuli je do siebie. Bo je pokochał już dawno i umarł za nie. Żeby nie musiało spełniać naszych ambicji, a jednocześnie mogło się rozwijać i poznawać świat. Chciałabym dla niego jak najlepiej, ale wiem, że ja sama nie jestem w stanie tego dać i pewnie nie raz je zranię. Ale mimo wszystko chciałabym, żeby czuło się bezpieczne, miało zdrową rodzinę i mogło rozeznawać swoje powołanie bez schizów. Żeby wiedziało, że dobrze, że jest i że jest darem dla nas. I żeby mogło się normalnie usamodzielnić i kiedyś odejść z domu, jeśli Bóg da doczekać takiego czasu. Chcę być dla niego oparciem, ale nie chcę go spętać. Aha - i żeby nie czuło się winne za to, co się dzieje złego - ani w domu, ani ze mną. Żebym go nie szantażowała swoimi humorami i strachem. Bo sama wiem, jak to jest...

Apropos schizów wyniesionych z domu, bo do nich jakoś płynnie przeszłam w tym wywodzie... Mama wpada do mnie często, nieraz z tatą i przygotowuje mi obiady, pomaga. Jak ona przyjeżdża tu i jestem na swoim gruncie, to czuję się pewnie i jakoś tak inaczej nam się gada, w wolności. Jak ja jechałam tam, to prędzej czy później się bałam i obwiniałam za każdy zgrzyt w naszej relacji... No w każdym razie mam nadzieję, że kiedyś te rany się zasklepią i będziemy mogły się dogadać normalnie. Oby. Bo wiem, że mama nie może się dogadać ze swoją (czyli babcią) i obie mi się na to żalą (bo każda ich rozmowa kończy się awanturą i wzajemnym obwinianiem). Babcia ze swoją mamą też miała niezłą relację (wychowała się w sierocińcu). I tak to idzie przez pokolenia, rana zadana przez Złego i zbiera swoje żniwo. Dlatego mam takiego schiza - co będzie, jeśli Maleństwo to dziewczynka i czy będę mogła normalnie traktować i kochać swoją córkę. Ale na szczęście Bóg przełamuje właśnie te rany i widzę, że w mojej historii właśnie to pokazuje. Więc mam nadzieję, że będzie tak też i z tym. I będzie się mógł mną posłużyć, żeby złamać ten cholerny łańcuszek żrących się kobiet... i wycofanych facetów. Muszę się modlić, żeby Bóg umacniał mojego faceta i dawał mu odwagę na każdy dzień :) Mogę się zachowywać jak postrzelona koza, ale nie chcę dominować w małżeństwie brrr. Mimo, że wydaje się, że tak wygodniej i w sumie taka się ukształtowała tradycja rodzinna... Walić tradycję, to facet ma rządzić w domu :) Howgh!

Rivulet - prawie w dziewiątym miesiącu :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz