czwartek, 7 lutego 2019

Wzrastanie.

Już prawie północ. Wszyscy śpią. Maluch w brzuchu chwilowo też, choć jeszcze przed chwilą mocno wierzgał. Jakiś mały Chuck Norris mi rośnie... Urodzi się pewnie kopiąc z półobrotu i już z zarostem :P Masakra, boooli, kiedy tak się wierci. Już mi się tak marzy, żeby było po wszystkim, a tu przecież muszę uważać, żeby jeszcze trochę wytrzymać. Może się uda. Każdy kolejny dzień jest ważny.

Oczywiście powinnam leżeć, no ale... Leżeć to sobie mogłam w pierwszej ciąży, potem już tak łatwo nie było. Teraz mam o tyle dobrze, że starsi rano wychodzą, a Sara w zasadzie jest łatwa w obsłudze. Teoretycznie, bo dziś na przykład przytrzasnęła sobie palec drzwiami i zastanawiam się tylko, czy zejdzie jej kolejny paznokieć (tak, zaliczyła już taką przygodę i jeden z paznokci ma całkiem świeży... może kurcze wystarczy takich atrakcyjnych widoków?). Po godzinie płaczu, że boli - zasnęła, ale potem obudziła się znowu z fochem na świat i teraz pokazuje każdemu, jaki to ma zraniony paluszek. Tyle dobrze, że tym razem to wskazujący, bo nie tak dawno wymachiwała każdemu przed oczami środkowym, zmieniającym kolory w odcieniach kojarzących się z Halloween :P

Za nami przedstawienia naszych przedszkolaków dla babci i dziadka (opóźnione nieco w tym roku z powodu ferii). Było pięknie i strasznie się cieszę, że udało mi się być. Maluch grzecznie siedział w brzuchu i tańczył tylko podczas piosenek :P a ja mogłam podziwiać występy. Jak oni urośli, jakie już mają poważne role... Dopiero co byli malutkimi trzylatkami. A przecież jak dobrze pójdzie, to za rok na scenie zobaczę Sarę... Ela będzie poważną (ehem, już to widzę) sześciolatką, a Rafał pierwszoklasistą. Nie, nie mam tej tendencji charakterystycznej dla wielu mam, żeby żałować upływu czasu. Bardzo się cieszę, że oni rosną i są coraz bardziej samodzielni. Ale jest to dla mnie naprawdę fascynujące, jak z takiej fasolki w brzuchu wyrasta osobny, coraz bardziej świadomy siebie człowiek. Nie maluszek mamusi, uwiązany pępowiną na wieki wieków, ale ktoś, kto ma swój świat, swój charakter, wrażliwość. Z kim można się wymienić doświadczeniami i nie tylko dać siebie, ale też wyjść z tego spotkania ubogaconym - bo w nie tak dawno małym człowieku odkrywa się nagle kogoś z zupełnie odmiennym, ciekawym i niepowtarzalnym spojrzeniem na rzeczywistość. Dorastanie kojarzy się z trudem i zmaganiem, utratą dziecięcej niewinności i ufności, ale w sumie jest czymś niesamowicie pięknym. Potrzebnym. I niebezpiecznym też, owszem.

Przerażają mnie historie kobiet piorących skarpetki swoim trzydziestoletnim (zdrowym) synom i mówiących, że to mężczyźni ich życia. A także tych szczęśliwych, że "cała rodzina poszła w świat, tylko córka mi na szczęście w domu została i będzie wspierać na stare lata". Bo "syna się wychowuje dla obcej kobiety, ale córka to zawsze przy matce!..." Brrr. Skąd ludzie biorą takie makabryczne pomysły?

Whatever, tak mi się myślami wybiegło w przyszłość, a na razie jest teraz. I tylko to teraz jest pewne i ważne. Można tylko prosić Pana Boga, żebyśmy - jakkolwiek by się nasze drogi nie ułożyły - spotkali razem w niebie. On już tam najlepiej widzi, co nam jest potrzebne, żebyśmy dotarli.

Moje tu i teraz chwilowo jest już nerwowym (przyznaję!) oczekiwaniem. Jest i radość, że to tak blisko, i niepewność, i strach przed cierpieniem (według Coelho gorszy niż samo cierpienie, ale w przypadku bóli porodowych nie byłabym tego taka pewna :P). Krzysiek też w napięciu, niewiele mówi, robi swoje, ale widzę, że przeżywa. I dzieci również coraz bardziej niecierpliwe, bo chciałyby zobaczyć i przytulić już, zaraz, teraz. Taki specyficzny czas.

Bardzo znaczące jest dla mnie to, że Pan Bóg znowu dał mi się zgrać z cyklem przyrody, taki prezent od niego... Kto jak kto, ale on to najlepiej wie, jak bardzo jestem wyczulona na to wiosenne oczekiwanie i pojawianie się nowego życia, zaglądanie do ogródków czy (później) wzruszanie się widokiem jajek w gniazdach. I znowu bach! Jestem jak ziarno, które ma się rozpaść, żeby dać życie. Mało to przyjemne i przyznaję, wolałabym jakoś tak łatwiej to załatwić, bezboleśnie, bez tracenia kontroli nad własnym ciałem. Bohaterka ze mnie żadna i boję się bólu. Ale po trudzie tym większa radość z daru... Nie ma zmartwychwstania bez krzyża. Ani krzyża bez niedzieli wielkanocnej. Dla tego doświadczenia warto poświęcić swoją wygodę i poczucie bezpieczeństwa.

W kalendarzu karnawał, a u mnie już zaawansowany Wielki Post w tym roku. To akurat się trochę rozjechało ;) Rekolekcje też mi już trwają, potem może nie będę miała na nie czasu :P

8 komentarzy:

  1. Który to już tydzień?

    OdpowiedzUsuń
  2. Ach... Cudowny to czas czekanie na Dzidziusia, a jednocześnie trudny... Fajnie być mamą maluchów, którym jest się potrzebnym. Fajnie jest patrzeć w ich niewinne oczy, zafascynowane wszystkim dookoła. Wychowanie dzieci to filozofia :D Zjednej strony nadopiekuńczość, która za wszelką cenę układa życie dzieciom, brr. Z drugiej: urośnijcie i dajcie mi spokój, jak zwierzątka, też brrr. Marzy mi się tak wychować dzieci, by były szczęśliwe, samodzielne, ale chętnie wracały do domu rodzinnego po ciepło, po wsparcie, na niedzielny rodzinny obiad... Znowu się rozpisałam. Tymczasem mąż umiera na katar, musiałam znowu zrezygnować z naszej Adoracji i zebrania, bo przecież katar go zabije ;) Ech, życie. Uściski serdeczne, Matka K.

    OdpowiedzUsuń
  3. Niesamowite, że już tak niewiele zostało i niedługo będziecie w komplecie :)
    Ja co prawda dopiero od niedawna jestem mamą, ale mam takie samo zdanie na temat przemijania czasu i późniejszej wyprowadzki dzieci z domu. Zresztą, sama jestem tego najlepszym przykładem ;)
    A co do zmieniania się dzieci, to jest to najbardziej fascynujące doświadczenie jakie dane mi było do tej pory przeżyć. Niesamowite, że rok temu o tej porze byłam u schyłku dopiero pierwszego trymestru, a za chwilę moja córeczka kończy pół roku! I tyle już potrafi. Szaleństwo :) Ściskam i życzę Wam przetrwania jak najdłużej w dwupaku .

    OdpowiedzUsuń
  4. Zgadzam się z Matką K. Z jednej strony nadopiekuńczość jest czymś okropnym, ale zadniedbanie czymś, co równie bardzo albo nawet bardziej może nawet niszczy dziecko...I ono później nie jest w stanie radzić sobie dobrze w życiu. I też jest w chory sposób uwiązane do rodziców, bo ciągle oczekuje, że rodzice dadzą mu w końcu to czego nie dali, kiedy było małe.
    Psychologowie też się wypowiadają, że po to, aby dziecko wyrosło na radzącą sobie dobrze w życiu, stabilną emocjonalnie, samodzielną i szczęśliwą osobę, to musi otrzymać dobrą opiekę od najbliższych kiedy jest małe.
    Nie można widzieć tylko jednej strony medalu - że naopoiekuńczość jest zła. Bo po drugiej stronie jest zabiedbanie dziecka, nie danie mu wystraczającej opieki, które jest tak samo bardzo albo i bardziej krzywdzące i rodzi tak samo złe albo i gorsze konsekwencje w dorosłości...
    Pozdrawiam i życzę spokojnych ostatnich tygodni ciąży i szcześliwego porodu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wydaje mi się, że dzieciom Rivulet niedoopiekowanie nie grozi, jest super mamą :) Ja miałam na myśli raczej dwie przeciwstawne skrajne sytuacje i refleksję, jak je wypośrodkować... Teoretyzuję po prostu, ale i mam takie sytuacje w rodzinie i wśród znajomych. Matka K.

      Usuń
  5. Matko K., ale ja zupełnie nie wypowiadam się o Rivulet, bo nie wiem, jaką jest matką. Trudno po blogu wnioskować cokolwiek, bo blog to blog, a życie jest życiem. Ja też pisałam zupełnie teoretycznie.

    Pisałam, bo znam wiele wypowiedzi specjalistów na temat nadopiekuńczości i zaniedbania oraz znam takie przykłady z życia, i wiem, jak destrukcyjne jest dla dziecka zaniedbanie i brak dostatecznej opieki i jak to niszczy i upośledza psychikę dziecka.
    Nie mówiąc o tym, że zaniedbanie np. zdrowia skutkuje po prostu tym, że rośnie dziecko zaniedbanym zdrowiem, a to bardzo poważny problem.
    Zaniedbanie np. edukacji skutkuje wiadomo czym, a zaniedbanie potrzeb emocjonalnych "wichruje" psychikę po prostu i takie dziecko nie umie w dorosłym życiu zadbać ani o siebie ani o swoje dzieci.
    Nie ciągnijmy jednak już tego tematu, bo Rivulet jest w końcoówce ciąży i nie chciałabym, aby trudne dyskusje wpływały w najdrobniejszy nawet sposób negatywnie na nią czy na dziecko.

    OdpowiedzUsuń
  6. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń